Artykuły

Gombrowicza i Masłowskiej nikt za nas nie nakręci

Zwrócono się do mnie z pytaniem, czy chciałabym ustosunkować się do artykułu Janusza A. Majcherka "Telemrzonki" . Ochotę mam średnią i wydaje mi się, że autor nie stworzył specjalnego pola do możliwej polemiki. Swój artykuł o mediach publicznych zaczyna od obrażenia i poniżenia tych twórców, którzy uważają najnowszą, przyjętą przez parlament ustawę medialną za szkodliwą, starają się więc dostępnymi metodami przekonać wszystkich, którzy zechcą ich słuchać (w tym prezydenta RP), do swoich racji - pisze AGNIESZKA HOLLAND w Gazecie Wyborczej.

Majcherek: "Osoby PRZEDSTAWIAJĄCE się i PRZEDSTAWIANE (podkreślenia moje) jako twórcy i artyści żyją mirażem telewizji publicznej emitującej dla masowej widowni ICH DZIEŁA LUB PROGRAMY O NICH. Dla urzeczywistnienia tej swojej mrzonki gotowi są WIESZAĆ SIĘ U KLAMEK w pałacu prezydenta ".

Co ten błyskotliwy wstęp znaczy? Ano, że na przykład Krzysztof Krauze i ja (oboje reprezentowaliśmy twórców na spotkaniu z prezydentem) tak naprawdę nie jesteśmy ani twórcami, ani artystami, podszywamy się pod nich i gotowi jesteśmy sprzedać się brzydkiemu prezydentowi, żeby tylko zrealizować swą potrzebę robienia kasy i parcia na szkło. Dobro publiczne mamy gdzieś, chodzi nam tylko o konfitury, które zresztą wyobrażamy sobie anachronicznie, nie rozumiejąc, z racji wieku ("wielu twórców starej daty - a młodych trudno było dostrzec podczas niedawnej wizyty u prezydenta - żyje wciąż wspomnieniami minionych czasów, gdy TVP emitowała Teatr Telewizji, a może i Kabaret Starszych Panów"), współczesności i będąc tak naprawdę "gierkowskimi złogami".

Szczerze mówiąc - po zetknięciu z takim tonem nie ma się ochoty na analizowanie argumentów merytorycznych autora. Są one zresztą zlepkiem neoliberalnych dogmatów i pogardy dla społeczeństwa, które w jego narracji woli niewolnice Isaury, tańce z gwiazdami oraz inne sitcomy od rzeczy mówiących w jakikolwiek sposób o czymkolwiek istotnym. Trzeba więc, według niego, iść za gustami tłumu i broń Boże nie zakłócać nikomu spokoju jakąś edukacją, kulturą, inteligentną rozrywką ("Kabaret Starszych Panów") ani myślą Ewentualnie zepchnąć te mądrzejsze rzeczy do jakiejś pretekstowej niszy.

Więc, jak mówię, polemika z Majcherkiem nie wydaje mi się interesująca, ale cała sprawa skłoniła mnie do szerszej refleksji.

Ustawa medialna w kształcie zaproponowanym prze Platformę Obywatelską wzbudziła mój kategoryczny sprzeciw, ponieważ uważałam, że nasz kraj potrzebuje nowoczesnych, dobrze zarządzanych i odpolitycznionych mediów publicznych.

Obserwowałam przez długi czas stopniowy demontaż tych mediów. Parę lat temu nastały ponure lata dla TVP: najpierw prezes Kwiatkowski, potem grupa moralnych rewolucjonistów z kręgu prezesa Wildsteina, następnie karykatura rewolucji moralnej w wydaniu prezesa Urbańskiego, aż wreszcie były nazista z nieistniejącej partyjki na fotelu prezesa.

Widziałam, jak kolejni prezesi dewastują i trwonią kapitał ludzki mediów publicznych. Ludzie przyzwoici i utalentowani albo sami je opuszczają, albo są do tego w niewybredny sposób zmuszani. Widziałam, jak idea misji powoli zmienia się we własną karykaturę, upadając tak nisko, że w dzisiejszej Polsce trzeba rodakom na nowo tłumaczyć, o co właściwie walczymy. Nikt przy zdrowych zmysłach nie powinien wspierać status quo, a niepłacenie abonamentu można by obecnie od biedy traktować jako zrozumiały akt obywatelskiego nieposłuszeństwa. No bo na co płacić? Na nieistniejący program kulturalny? Na prawie nieosiągalną w większości domów TVP Kultura, będącą listkiem figowym dla "Gwiazd tańczących na lodzie"? Na kłamliwą, nieznośnie tendencyjną publicystykę? Na półamatorskie dziennikarstwo? Na bandę partyjnych aktywistów, którzy obsadzili gabinety? Na media, które kładą Polakom do głowy jako jedyną słuszną, prawicowo-konserwatywną, klerykalną wizję rzeczywistości?

Nie tak powinny wyglądać media publiczne w demokratycznym kraju. Powinny stwarzać obszar do pluralistycznej debaty, powinny prezentować świat i problemy w całej ich różnorodności i złożoności. Powinny być kulturotwórcze, powinny budować narodowe IQ i kulturową tożsamość rodaków.

Gdyby więc premier powiedział: "Zwalniamy obywateli z obowiązku płacenia abonamentu, póki obywatele nie odzyskają swoich mediów", poparłabym go z radością. Ale premier zrobił coś innego: zapowiadając likwidację abonamentu, spowodował lawinowy spadek jego płatności, nie proponując przy tym żadnej innej metody finansowania, a zatem zamiast wziąć się do naprawy mediów publicznych, zniszczył fundamenty ich możliwego odrodzenia.

I kiedy rząd Donalda Tuska wyłożył karty na stół, mogłam jedynie utwierdzić się w przekonaniu, że moje obawy były słuszne.

Zaproponowana przez PO ustawa medialna parę lat temu zostałaby potraktowana jak zamach na demokrację. Pod wieloma względami jest ona tożsama z pomysłami, z którymi po korytarzach rządowych chodził Włodzimierz Czarzasty. Gdybym była naiwna, pomyślałabym, że zawarte w tej ustawie zapisy dotyczące finansowania TVP i PR z budżetu centralnego są rezultatem ignorancji jej autorów. W obliczu całej politycznej rozgrywki, która miała miejsce wokół tego projektu, nabrałam podejrzeń, że było to działanie w pełni świadome.

Kiedy dwa lata temu - podobnie jak wiele osób z mojego środowiska - głosowałam na PO, liczyłam przede wszystkim na to, że ta formacja, przy różnych jej widocznych słabościach, wprowadzi w naszym kraju pewien spójny, transparentny i względnie odideologizowany system funkcjonowania państwa. Że ta formacja nie ma alergii na inteligencję, i tę pojmowaną intelektualnie, i środowiskowo. Że dla PO określenie "autorytet moralny" nie ma charakteru obraźliwego, jak to bywało za rządów PiS.

Niestety - przeżyłam dość dramatyczne rozczarowanie, gdy próbując wspólnie z osobami z mojego środowiska bronić interesu publicznego poprzez merytoryczną debatę, walnęłam głową w betonowy mur PR-owskich obelg. Nasze argumenty, że sprawnie funkcjonujące media publiczne są w naszym kraju potencjalnym dobrem publicznym o wartości niepoliczalnej, spotkały się z zarzutami, że a to próbujemy sobie załatwić jakieś posady, a to że jesteśmy bandą darmozjadów, którzy domagają się od państwa, żeby finansowało ich "gnioty", a to, że jesteśmy piątą kolumną PiS.

W manichejskim świecie polskiej polityki nie dopuszcza się, że ktoś może mieć poglądy odmienne od panującego na niej niepodzielnie pisowsko-peowskiego kartelu. Nie zauważa się, że na świecie królują obecnie nieco inne idee niż te reprezentowane przez formację polskiego małego dobrobytu z jednej, a prawicowych fundamentalistów z drugiej strony. Że obywatel, który ma swoje przekonania, nie musi składać hołdu wiernopoddańczego którejś z dominujących formacji, aby zyskać prawo do mówienia własnym głosem.

A przede wszystkim obywatel wiedziony patriotycznym w swej istocie odruchem uczestnictwa w merytorycznej debacie ma prawo rozmawiać z każdą formacją polityczną, która zechce wysłuchać jego argumentów, a także ma prawo szukać sojuszników dla wsparcia swojej politycznej inicjatywy, również wśród swoich politycznych adwersarzy. Na tym polega nowoczesna demokracja i na tym polega idea służby publicznej.

Przeżyłam dotkliwe, bolesne rozczarowanie. Okazało się, że w Polsce władzę sprawują politycy, którzy boją się dyskusji. Panuje strach przed otwartą rozmową i gwałtowny, agresywny odruch wyparcia. Ludzie uczestniczący w polityce - czy to jako przedstawiciele władzy, czy jako publicyści - panicznie boją się przyznać do jakiegokolwiek błędu, nie potrafią zadawać pytań, nie chcą uczyć się na cudzych doświadczeniach, mówią nowomową partyjnych esemesów. Nie stosują żadnych moralnych kryteriów w ocenie potencjalnych sojuszników (vide: cicha koalicja PO-Farfał), a jednocześnie z łatwością oskarżają swoich adwersarzy o niemoralność.

Jestem człowiekiem doświadczonym w bojach. Realizacja każdego projektu filmowego to proces kreacji ex nihilo, wymagający skomplikowanych negocjacji, zbudowania swojego autorytetu w ogromnym zespole ludzkim, trwania w permanentnym sporze z całą rzeszą współpracowników. Wydaje mi się, że - podobnie jak każdy doświadczony reżyser - poznałam zasady twórczej erystyki, prowadzenia sporu ku wspólnemu dobru. Wobec tego betonowego muru, na jaki natrafiłam, gdy postanowiłam wypowiedzieć moje zdanie na temat mediów publicznych w moim kraju, stoję, poniżana, obrzucana najdziwniejszymi, absurdalnymi oskarżeniami i obelgami. Obawiam się, że nie jestem sama w tym poniżeniu. Że jest nas znacznie więcej. Ale nie wierzę, że jesteśmy bezsilni.

I jestem pewna, że mamy rację. Media publiczne powinny produkować polskie programy, przeznaczone dla polskich widzów, opisujące naszą rzeczywistość, naszą historię, tradycję, upowszechniające polską sztukę, twórczość i rozrywkę, starające się udokumentować, zrozumieć i zdefiniować nasze miejsce w świecie, dające naszym widzom narzędzia, by mogli dokonywać świadomych, politycznych, społecznych i życiowych wyborów. Szekspira i Dickensa możemy kupić w BBC (jak to robi amerykańska stacja publiczna PBS). Ale nikt nie nakręci za nas Mickiewicza, Wyspiańskiego, Gombrowicza i Masłowskiej.

Potrzebna jest wola polityczna, mądrość obywatelska, dobre prawo, sprawna, racjonalna ekonomicznie struktura i kompetentni, uczciwi ludzie z pasją, wizją i talentem, by media publiczne w Polsce mogły się odrodzić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji