Artykuły

Zapasiewicz, czyli nieodwracalność

Trudno pożegnać ZBIGNIEWA ZAPASIEWICZA. W księgarniach goszczą na nowo jego "Zapasowe maski", powracają role, wspomnienie jego teatru zyskuje coraz ostrzejsze kontury - pisze Jacek Wakar w Dzienniku - Kulturze.

1.

Jego Lear był zmęczony, śmiertelnie zmęczony. Nie miał w sobie nic nawet ze strąconego z piedestału władzy herosa, tylko zgorzknienie, zniechęcenie, brak choćby odrobiny złudzeń. Nie miał iluzorycznej przynajmniej władzy, by cieszyć się nią dla poprawy samopoczucia. Niski, skurczony jakiś, bez wiary, że świat da się uratować. W zgaszonych oczach zostały jeszcze ślady przeszłego błysku, ale ten Lear na scenę wchodził jak skazaniec. Dopiero w ostatnim monologu nad martwym ciałem Kordelii znajdował w sobie dawny żar. Ciche słowa znaczyły więcej niż krzyk.

Jego Norman w "Nad Złotym Stawem" chodził w zwyczajnym swetrze. Zajmował miejsce z tyłu sceny i wciąż zażywał nitroglicerynę. Ze średniej amerykańskiej sztuczki powstało wtedy w warszawskim Teatrze Powszechnym przejmujące, chociaż malutkie przedstawienie. Nagle, w mgnieniu oka, starym mężczyzną w starym swetrze wstrząsał dreszcz. Jeszcze grająca żonę Mirosława Dubrawska próbowała sięgać po lekarstwo, ale już było za późno. Widziałem ludzi na widowni, w oczach mieli łzy. Może znów zobaczyli, jak umierali ich bliscy.

Doktor Tomasz Berg z filmu Zanussiego "Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową" najpierw hardo przyjmował swój wyrok, a potem czekał już tylko na ostateczny ból. Kiedy przychodził, nie było miejsca ani czasu na zdziwienie, tylko rzeczowa konstatacja - a więc to już, tak szybko? Doktor Berg umierał powoli, bez wielkich słów, wewnętrzne rozdarcie w ostatniej chwili zmieniał na wielkie pogodzenie. Było jak u Becketta w "Czekając na Godota" - nic nie da się zrobić.

2.

Odkąd pamiętam, odkąd świadomie chodzę do teatru - Zbigniew Zapasiewicz był. Po prostu, najzwyczajniej w świecie. Łapczywie chłonąłem wielką końcówkę Tadeusza Łomnickiego - sześć ostatnich ról wyznaczających punkt odniesienia, gdy idzie o aktorstwo, a każda z nich miała smak święta. Na Trelę albo Radziwiłowicza trzeba było jeździć do Krakowa, do Starego Teatru, tam grali "Ślub", a potem "Sen srebrny Salomei" Jarockiego. Wojciech Pszoniak pojawiał się rzadko. Opromieniony wielkim światem, mniej grał, bardziej dawał gwiazdorskie popisy. Andrzej Seweryn też był tam. Potem przybywał ze swoimi lekcjami teatru, czy to w "Mizantropie", czy "Don Juanie" Lassalle'a, czy z genialnymi interpretacjami "Dzienników" Gombrowicza. Od kiedy usłyszałem, jak je czyta, niedbale rozrzucając po scenie pokryte gęstym drukiem kartki, Gombrowicz zaczął mieć dla mnie twarz Seweryna.

Na nich czekaliśmy, ich sztuka wyrastała ponad to, co uważaliśmy za powszechne. Aktorską twórczość Zbigniewa Zapasiewicza - choć należała przecież do tego samego porządku - traktowaliśmy inaczej. On był na wyciągnięcie ręki. W warszawskim Teatrze Dramatycznym, Polskim, Współczesnym, na Scenie Prezentacje, w Powszechnym. W filmach Wajdy i Zanussiego, ale też w epizodzie "Psów" Pasikowskiego. W spektaklach Teatru Telewizji, z których naturalną siłą rzeczy pamięta się dziś nieliczne. Tak, Zapasiewicz budował myślenie o aktorstwie co bardziej świadomych siebie widzów, ale swoją pracowitością zastawiał na nas pułapkę. Z mrowia zagranych dobrze albo bardzo dobrze ról trzeba było samemu wybrać te najważniejsze. Wśród masek, jakie z upodobaniem zakładał, trzeba było odnaleźć te, co na dobre zrosły się z jego twarzą. Zadanie rozłożone na dekady, bowiem kariera artysty trwała ponad pół wieku. Mogłem na nią patrzeć przez ostatnich niespełna 20 lat. Nawet nie zauważając, jak Zapasiewicz wwierca się w moją świadomość, jak kolejnymi występami dyktuje aktorski kanon, jak wreszcie podpowiada, na czym zasadza się współczesny dekalog artysty teatru.

3.

Najprościej powiedziawszy, opiera się on na prostym, a niepodlegającym dyskusji przekonaniu o tym, że teatr to poważna sprawa. Nie żadna misja ani posłannictwo, ani dziedzina, która uleczy sparszywiałą rzeczywistość. A jednak rzecz istotna, bezwzględnie domagająca traktowania serio. Stąd sposób bycia w zawodzie, kiedyś powszechny, choć w wydaniu największych. Zakładał on, że przedstawienia odwołać z winy aktora nie wolno, że wychodzi się na scenę nawet w najbardziej ekstremalnych sytuacjach. Dlatego trzeba przyjść do pracy nawet mimo choroby i zagrać, wypełnić przeznaczone sobie zadanie. A potem wyjściem dla personelu opuścić teatr, niezauważony przez nikogo. Po śmierci Zapasiewicza któraś z telewizyjnych stacji zblamowała się, pokazując fragment spektaklu "Odchodził mężczyzna od kobiety" z Janem Matyjaszkiewiczem. Mniejsza o zawstydzającą pomyłkę kogoś, kto pewnie nigdy nie był w teatrze. Nawet w tym momencie, kiedy już go nie było, aktorstwo Zapasiewicza potwierdziło swą wyjątkowość. Wielokrotnie opowiadał przecież, że największą satysfakcję ma wtedy, gdy pozostanie nierozpoznany. Gdy maska stanie się drugą twarzą, a on stopi się z bohaterem. Dlatego nie miał kłopotu, gdy o autografy prosili jego studentów, bo akurat pojawili się w popularnym filmie albo serialu. On stał spokojnie, nikt go nie niepokoił. Tak miało być.

Przeglądam wznowione właśnie w tych szczególnych okolicznościach "Zapasowe maski" i bez trudu wyławiam kolejny z fundamentów jego aktorstwa. Mówienie. Po śmierci napisano wiele, że był mistrzem słowa, fenomenalnie interpretował Norwida i Herberta, studentów uczył mówienia wierszem, a nie mówienia wiersza. Słowo uważał za podstawę niezbędną do zbudowania jakiejkolwiek głównej albo epizodycznej roli. W nim szukał sensów zdarzeń, uzasadnień postępków i motywacji działań scenicznych postaci. Od słowa zaczynał, wiedząc, że bez niego dalej pójść niepodobna. Stąd także brało się chyba wiele nieporozumień związanych z rozdmuchanym ponad miarę jego konfliktem z młodymi reżyserami. To fakt, że zarzucali mu, że uczy tylko właściwego używania średniówki, podczas gdy uczył życia i bycia w teatrze. Prawda też, że czasem nadto ufał rzemiosłu, proponując spektakle w punkcie wyjścia martwe, oddychające powietrzem przeszłości. Jednak traktuję to dziś jako świadomy wybór bycia w zgodzie z sobą. Coraz częściej słyszy się ostatnio, że w spektaklach tego albo innego reżysera słowa są mało ważne, liczy się bowiem pozorna tylko głębia inscenizacji. Siedzę w ósmym rzędzie i niczego nie rozumiem, a potem przekonują mnie, że tak właśnie miało być. Zapasiewicz na scenie i podczas zajęć w warszawskiej PWST, a potem Akademii Teatralnej zdecydowanie przeciwstawiał się takiej hochsztaplerce. Mówił słusznie, że trzeba zacząć od warsztatu, być komunikatywnym. Dopiero potem można próbować eksperymentów, awangardy. Klasyczne przygotowanie do zawodu, które wychodzi z mody, wypieranie przez serialowe granie, nie oznaczało w jego rozumieniu odwrotu od nowoczesności.

4.

Grał dużo, piekielnie dużo, może za dużo. Wielkie role w Teatrze Dramatycznym, a przedtem powtórna aktorska szkoła w Teatrze Współczesnym u Erwina Axera - to jest nie do zakwestionowania. Przy Mokotowskiej, pod okiem Axera, grając u Konrada Swinarskiego ("Opera za trzy grosze"), samego dyrektora, wreszcie swego wuja Jerzego Kreczmara (m.in. "Dożywocie"), nabierał szlifów, rósł z roli na rolę. W Teatrze Dramatycznym było już wiadomo, że Zapasiewicz to jest wielki aktor. Kolejne kreacje w przedstawieniach Jerzego Jarockiego pokazywały go jako mistrza transformacji, artystę dającego wagę każdej wypowiadanej frazie, wreszcie traktującego jak wyzwanie nawet najtrudniejsze technicznie partie. Czas dyrekcji Gustawa Holoubka, kiedy spektakle Jarockiego powstawały, także dla Zapasiewicza, był momentem na jego zawodowej drodze wyjątkowym.

Z Dramatycznym łączył niezrealizowane marzenie. Kiedy w 1987 roku obejmował jego dyrekcję, uwierzył, że mając poparcie Holoubka, da się wskrzesić ducha tamtego teatru. Pierwszym reżyserem miał być Krzysztof Zaleski, który jak Zapasiewicz teatru uczył się u Axera przy Mokotowskiej. To on miał przygotować adaptację "Małej apokalipsy" Konwickiego z Holoubkiem w roli głównej. To przedstawienie na owe czasy miało być jak bomba z natychmiastowym zapłonem. Zapasiewicz liczył, że przez nie najpełniej określi profil i charakter prowadzonej przez siebie sceny. Nie wyszło. Nie doszło i do tej premiery, i do ukonstytuowania zespołu, jaki sobie wymarzył. Owszem, było kilka znaczących inscenizacji, ale żadna z nich nie zyskała rangi wydarzenia. Zapasiewicz przegrał. Może dlatego nigdy później nie wziął na siebie żadnej funkcji. Namawiali go na dyrektorowanie, proponowali stanowisko rektora warszawskiej uczelni. Wszystko na nic.

Z Dramatycznego pamiętam jego "Kubusia Fatalistę i jego Pana" - wznowienie, czy może raczej odwzorowanie słynnego przedstawienia Witolda Zatorskiego, w którym przed laty zagrał Kubusia. Teraz był Panem, widowisko podobało się publiczności, a jednak czegoś mu zabrakło. Może i na scenie widać było, że Zapasiewicz nie był w stanie oswoić tego nieprzyjaznego mu teraz miejsca?

Potem widziałem prawie wszystko, co zrobił w Teatrze Polskim, Współczesnym, Powszechnym. Role wybitne, dobre, a czasem takie, że mógł sobie je darować. A jednak Zapasiewicz nie poszedł drogą Łomnickiego. Do końca był w zespołach teatralnych i godził się na reguły nimi rządzące. A zatem na repertuar. Dlatego wśród bogactwa propozycji były też niekonieczne.

5.

Wymieniam ad hoc prace artysty, bez których moje dzisiejsze widzenie teatru byłoby inne, pewnie uboższe. O Learze z pękniętego spektaklu Piotra Cieplaka i Normanie z "Nad Złotym Stawem" było na wstępie. Jedno z opus magnum Zapasiewicza to Sir z "Garderobianego" w reżyserii Hubnera, bo skroplił w nim całą wielkość, obłudę i nędzę teatru. Potem wspaniały okres we Współczesnym w latach 90. Przenikliwy Reżyser z "Naszego miasta" - prawdziwy stwórca powołanego przez Wildera świata. Stomil ze znakomitego "Tanga" Macieja Englerta - pozbawiony nawet grama sentymentalizmu, oskarżycielski wobec Mrożkowego bohatera. Sobakiewicz z "Martwych dusz" Gogola - jedna z najbardziej malowniczych kreatur w dorobku aktora, wcielenie ludzkiej ohydy, bez szans na obronę. Na antypodach tej postaci tytułowy Ambasador ze sztuki Mrożka i z inscenizacji Axera - wyprostowany jak struna, wierny sobie i własnym ideom. Człowiek, który był godnością. Wreszcie podszczypujący koleżanki z domu starców satyr z "Kwartetu" Harwooda - rola poprowadzona ostro, a jednak delikatnie, bez popadania w prostacką dosłowność, zdecydowanie powyżej bardzo średniej sztuki.

A z ostatniego czasu w Teatrze Powszechnym? Cyniczny Danforth z "Czarownic z Salem" Cywińskiej - partia, która trzymała w drugiej części cały spektakl. I wieczór, który miał szansę stać się bezprecedensowym wydarzeniem, a był nim w dwóch trzecich. Trzy jednoaktówki Becketta przygotowane przez Antoniego Liberę. "Ostatnia taśma" wydała mi się zbyt gładka, nie bolała. Ale niemy Protagonista z "Katastrofy" oraz Słuchający w "Impromptu Ohio" nieśli ze sobą esencję aktorstwa pojmowanego jako trwanie, egzystencja bez pocieszenia i najmniejszych ornamentów.

Grał dużo, więc zdarzały się role, które do dziś wydają mi się niegodne jego wirtuozerii. Żal, że nie zdążył wystąpić w "Tangu" Jarockiego, nie doszło do realizacji "Końcówki" Libery. Bowiem ostatnią zakończoną pracą Zapasiewicza stał się nieszczęsny Willy Clark ze "Słonecznych chłopców". Czasami ponosiła artystę jego biegłość, okazywała się celem samym w sobie. Pułapką. Wtedy zdawało się, że Zapasiewicz chce poczuć władzę nad widownią, grać nią, do woli używać jej reakcji. Problemem jego partnerów było zawsze spowodowanie, aby ich było obok Zapasiewicza widać. To naturalne - sprawiała to siła obecności aktora. Tym razem jednak stawiał na gwiazdorski popis. Nie był w zgodzie ze sobą.

6.

Pisałem w dniu odejścia Zbigniewa Zapasiewicza, że straciliśmy unikalną barwę polskiej inteligencji. Bo przecież Docent z "Barw ochronnych" i Berg z ""Życia jako śmiertelnej choroby" Zanussiego, bohater "Bez znieczulenia" Wajdy, Pan Cogito z własnych wieczorów poezji Herberta A jednak był to aktor jak ognia wystrzegający się jednoznaczności. Na ekranie, na scenie i w życiu nie zabiegał, by go lubili. Bezkompromisowy i ostry, zdecydowany w sądach, choćby miał za nie płacić wysoką cenę. W pierwszym kontakcie onieśmielał. Dopiero potem objawiał ciepło, nieśmiałość, takt.

Odszedł w biegu, osierocił teatr. Śmierć Zapasiewicza ma w sobie rys jego największych. Mówił w nich ze sceny i z ekranu, że tak znaczy tak, a nie znaczy nie - bez odwołania. Była w tym nieodwracalność. Jak w chwili gdy Prospero wyrzeka się swych czarów, a stary Krapp po raz kolejny uruchamia szpulowy magnetofon, aby usłyszeć siebie samego sprzed lat.

Powiedziano, że Zbigniew Zapasiewicz, całymi tygodniami nie wychodząc z teatru, był artystą samotnym. Chwilę po nim odszedł Igor Przegrodzki. Najlepszy od lat sezon polski teatr zakończył znów czymś nieodwracalnym. Janusz Majcherek zauważył później, że na naszych oczach zrywa się nić tradycji.

Nieodwracalność.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji