Artykuły

Sinku, ty grasz takie nikczemne role

- Był arystokratą sceny, cokolwiek grał - Szulkin zawsze to rozumiał. Przypuszczałam, że po odejściu Marka coś się rozszaleje w telewizji, że przypomną spektakle przepiękne, a tu nic nie ma. Karygodne. Jeśli nie będziemy sami dbać o naszą tradycję, to niedługo ktoś się zapyta: kto to był Marek Walczewski? - mówi Małgorzata Niemirska, aktorka, wdowa po Marku Walczewskim.

- Zje pani coś? Mąż dużo jadł, mimo swojej postury. Był żarłokiem. Codzienne targanie tych wszystkich zakupów, gotowanie, żeby było dużo, dużo, dużo. I teraz jak zostałam sama, to odruchowo też gotuję dużo, tyle że stoi to tygodniami w lodówce, a w końcu wyrzucam. Marek lubił życie. Potrafił cieszyć się domem, mną, naszym psem Maksiem, wyjazdami. Był rozrzutny. Ciągle słyszę to jego: "No to sobie kup", a przecież czasem bywało trudno. - Robił pani prezenty? - Pamiętam, jak zarobił pieniądze u Schlöndorffa w "Blaszanym bębenku" - to był koniec lat 70. i niczego nie było w Polsce - otworzyłam rano oczy, a tu cały stolik z perfumami, bo wiedział, że to lubię najbardziej, że odkąd zarobiłam pierwsze pieniądze - czyli od "Pancernych", jak miałam 16 lat - co tylko mogłam, wydawałam na perfumy. Sobie nie lubił nic kupować. Najchętniej by chodził w sportowym ubranku. Nie był to, powiedzmy sobie, dandys. Ukoronowaniem tego było, jak kiedyś przyszedł do mnie do szpitala w skarpetkach w różnym kolorze.

To jego obraz wisi na ścianie?

- Skąd pani wie? Tam jest drugi, ale większość obrazów Marka została w domku na wsi. Tam pasują, tam były malowane. Swego czasu Marek dużo malował. Miał hojną naturę i rozdawał obrazy.

Często jeździliśmy na wieś, bo mieliśmy psa - wyżła Maksia, zwanego przez nas Maksymilianem Hrabią Potworowskim. Był z nami przez 17 lat. Takie nasze dziecko, swojego nie mieliśmy. Tylko za granicę nie mógł z nami jeździć - wtedy wysyłaliśmy mu na urodziny życzenia. Pani na poczcie była szalenie tym zadziwiona i pytała tylko: "Czy na papierze ozdobnym, czy na zwykłym?". Nawet samochody dobieraliśmy do Maksia, żeby mu było wygodnie.

Marek to był ranny ptaszek - bo ja jestem sowa - on wstawał o szóstej rano i panowie sobie wychodzili na długie spacery. Przez całe 17 lat, jak jeszcze w bloku mieszkaliśmy. Bez względu na pogodę. Mróz, nie mróz - najwyżej Maksio wracał oszroniony. Oni byli do siebie podobni. Marek też miał sylwetkę wyżłowatą, długi i chudy, nawet jesionkę miał w kolorze Maksia. Podobno właściciele upodobniają się do swoich psów.

A panią malował?

- Nie. Marek malował tylko pejzaże, chociaż kiedyś namalował też kopię Rembrandta - udaną zresztą, sprzedaną na aukcji na rzecz Skolimowa. Lewą ręką malował, choć pisał i lewą, i prawą. I jak szermierkę uprawiał, to także jako zawodnik leworęczny. Najgorszy kłopot był ze skrzypcami - jako dziecko musiał się przeuczyć na prawą rękę, żeby trzymać skrzypce. Nie było mu wygodnie.

Potem pobierał lekcje u teścia, skrzypka.

- Ojciec uczył go przez telefon - dzwonili do siebie i Marek grał, a ojciec dawał uwagi. Potem Marek rozstał się ze skrzypcami, oddał je swojej chrześniaczce, córce Jurka Bińczyckiego, który był jego wielkim przyjacielem jeszcze z Krakowa. Ale pamiętam, jak wygrywał cygańskie melodie.

Naukę gry na skrzypcach zaczął w szkole podstawowej, ćwiczył, jak opowiadał, po 14 godzin dziennie. Ale - to dziwna sprawa - ten człowiek muzykalny, pięknie śpiewający, był w jakimś sensie pozbawiony rytmu. Mówił, że jak grali koncerty w szkole muzycznej, to zawsze kończył później niż reszta. Z tego powodu nigdy ze sobą nie tańczyliśmy. To był jedyny zgrzyt w naszym życiu - to inne poczucie rytmu, tylko jemu przynależne. A ja lubiłam tańczyć. Od dziecka chciałam być tancerką, jednak ojciec zabronił mi pójść do szkoły baletowej. Jako skrzypek grał w operze i znał krótki żywot tancerki. Ale zawsze zabierał mnie - kilkuletnią - na spektakle baletowe i operowe, po których niósł mnie do domu śpiącą na rękach. No, ale ten taniec w końcu mi wyperswadował. Przez lata nie mogłam się z tym pogodzić. Z Markiem nieraz wieczorami robiliśmy sobie takie seanse taneczne - sami przed sobą tańczyliśmy, każdy improwizował. Jako soliści mogliśmy robić wszystko, każdy w swoim rytmie.

Niektórzy mówią, że to okropne być z jednym człowiekiem i w domu, i w pracy, bo my przecież graliśmy w jednym teatrze, często w jednej sztuce. Ale nie czuliśmy przesytu. Może przez tę różnicę wieku. Marek był o dziesięć lat ode mnie starszy. Jak się poznaliśmy, piąty rok grałam na scenie. My - oprócz tego, że się kochaliśmy - to bardzo się lubiliśmy i przyjaźniliśmy, dlatego teraz czuję się taka osamotniona. Są małżeństwa, które polegają tylko na przywiązaniu - wtedy każdy to swoje życie prowadzi i nie staje się sierotą, jak ta druga osoba odejdzie. Myśmy prowadzili jedno życie.

Miał lwowsko-wiedeńskie korzenie. Jego babka była podobno wiedenką.

- Ja nigdy nie drążyłam jego drzewa genealogicznego. Życie nasze zaczęło się 18 marca 1974 roku. Od tego czasu nikt nie był nam potrzebny. Wiem tylko, że jego dziadkowie to była linia wiedeńska, a ojciec Marka pochodził z Kresów, ze Stanisławowa, które wtedy należało do Polski. Studiował prawo międzynarodowe częściowo jeszcze w Wiedniu. A mama Marka była z Krakowa.

To przez ten Wiedeń w szkole mówili na Marka Walczewskiego "Sznycel"?

- Nie. To dlatego, że - proszę sobie wyobrazić - jako dziecko Marek był grubiutki, miał takie pućki, sznycelki. Zresztą potem, na początku naszego małżeństwa, wróciły mu te sznycelki. Miał ciężką alergię i przez to chore struny głosowe, brał sterydy, które spowodowały, że mój szczupły małżonek ważył ponad 100 kg!

Jakie były jego najwcześniejsze wspomnienia?

- Jak podczas wojny - bo Marek jest z 1937 roku - uciekali całą rodziną z Krakowa na wieś i on tam spał na starym, zapchlonym i zawszonym sienniku po jakimś dziadku, który umarł na gruźlicę. Marek zaraził się tą gruźlicą. Zaraz potem wysłano go do Rabki do sanatorium. Cierpiał z powodu oddalenia. Miał wtedy sześć lat i napisał do domu pocztóweczkę: "Kochana mamusiu, mam kaszel, przyjedź po mnie". To było dla niego traumatyczne przeżycie.

Kiedyś wyznał, że jeszcze przed chorobą, w Krakowie, wkradł się ze starszym o pięć lat bratem do zajętej przez Niemców willi, chwilowo pustej

- i bardzo chciał zrobić wrogowi coś złego, a że nie wiedział co, to zrobił kupę do wanny. Tak, skrajne miewał pomysły, szatańskie. Już wtedy to się w nim lęgło, bo jego brat - Jacek Walczewski - zawsze zajmował się poważniejszymi sprawami - budową rakiet meteorologicznych, ma zresztą różne opatentowane wynalazki. Marek był krańcowo różny. Miał tyle fantazji, że potem już o nim samym krążyły legendy - a to, że urodził się na balkonie, a to, że w pociągu. Bzdury różne, jego matka to dementowała.

Po wojnie jego matka ratowała domowy budżet, szyjąc peleryny przeciwdeszczowe, a co robił ojciec - doktor praw międzynarodowych?

- Przed wojną był prezesem NIK-u, lecz potem z wiadomych powodów został pozbawiony tego stanowiska. Żyli w nędzy z dwojgiem dzieci. Odebrano im piękne mieszkanie, zostawiono z tego tylko wydzieloną część. Mama Marka pomagała w szkole i potem faktycznie szyła peleryny. Marek też się tego nauczył i szył z nią nie tylko te peleryny, ale także sobie i kolegom majteczki na gimnastykę.

Marek Walczewski był wicemistrzem Polski juniorów w szabli.

- Miał przyjaciela, Jurka Bińczyckiego, i innych postawnych koleżków, z którymi ciągle przegrywał jako chudziuśki szparag. Chciał nawet boksować, bo Jurek był bokserem, ale tak się kiedyś - na prośbę Marka - poboksowali, że na pamiątkę została mu złamana przegroda nosowa. Próbował różnych sportów, włącznie z gimnastyką artystyczną, co też źle się skończyło. Raz udało mu się zrobić tzw. fiflaka z obrotami w powietrzu, ale jak chciał powtórzyć ten wyczyn przy kolegach, to już upadł na głowę zamiast na nogi. Wrócił do domu z lekko przekrzywioną głową, a mamusia pyta go: "Co, synku, tak się dziwisz?". Wszędzie był więc najgorszy. A że miał świetny refleks, to postanowił spróbować szermierki. Zawsze mówił, że sport go uratował, bo skończyłby na ulicy. Kiepsko się uczył i wyrzucili go z liceum. Wtedy trener postawił mu warunek, że albo będzie się uczył, albo z treningami koniec. I Marek zdał maturę w innym liceum. Ale i tak potem pozbyli się go za "złe reprezentowanie polskiej szermierki". Na mistrzostwach juniorów w Brukseli działacze pozabierali im pieniądze, czymś handlowali i - żeby zaoszczędzić na sportowcach - załatwili im nocleg w burdelu. No a Marek - szczery chłopak - wszystko potem w kraju rozpowiedział.

Na tych mistrzostwach doszedł tylko do półfinału, choć był faworytem. Opowiadał potem, co rozzłoszczony wyprawiał na trybunach podczas finału.

- Modne były wtedy pistolety na wodę - coś go podkusiło, żeby strzelać w łysinę jakiegoś siedzącego przed nim faceta, i niby ktoś mu wtedy powiedział, że za karę on też wyłysieje. I rzeczywiście tak się stało, choć komu jak komu, ale Markowi zawsze było pięknie w ogolonej głowie. Peruka bardzo go zmieniała.

Marek miał też asteniczne mięśnie - długie, szczupłe do bólu łydki, których się wstydził, i żeby jakoś wyglądać na planszy w trykotach, watował sobie nogi. To mu zresztą zostało na dłużej, aż do Teatru Słowackiego, gdzie zaangażowano go po szkole. Obsadzali go wtedy w rolach amantów klasycznych - nosił więc trykoty, pumpy i te chude nogi były widoczne. Wkładał tam sobie jakieś szmatki, które potem opadały mu do kostek.

Wcześniej, po przygodzie sportowej, przerzucił się na architekturę.

- Studiował architekturę jako wolny słuchacz, bo nie przyjęli go na pierwszy rok. A w ogóle to on bardzo ładnie rysował i wielką miał wyobraźnię, pomysły wręcz prekursorskie. Zaprojektował np. buty z obcasem wygiętym do tyłu - potem, w latach 70., przyszła przecież taka moda. Albo narysował niewiastę z plastikową reklamówką na głowie, po czym oglądam kiedyś "Vogue'a", a tam kolekcja z modelkami z torbami na głowach.

W młodości pisał też wiersze, przez całe nasze wspólne życie na każde imieniny i urodziny dostawałam rymowane laurki. Na architekturę pewnie zdawałby drugi raz, ale dostał się do szkoły aktorskiej - mimo że miał szczękościsk. Potem rozluźniał sobie szczękę, stosując różne ćwiczenia - a to zapałki, a to ołówki wkładał między zęby.

Pierwszą żoną Marka była Anna Polony. Oboje potem mówili, że nie pasowali do siebie.

- Trudno mi o tym mówić. Anna Polony jest wspaniałą aktorką. Jak byłam w warszawskiej szkole teatralnej, to często jeździliśmy ze szkoły na spektakle do Krakowa i pamiętam, że jako panienka z uwielbieniem oglądałam ją na scenie. Nigdy nie przypuszczałam, że tak się potoczy nasze życie.

Ona mówi, że nie znosiła jego trybu życia, on - że ślub wziął pod wpływem matki. Jednak byli ze sobą aż 13 lat.

- Ja poznałam Marka już jako człowieka dorosłego, wyhulanego. Ja wiem, że wcześniej to on był casanova. Ale jak się ma 37 lat - bo tyle miał, kiedy się spotkaliśmy - to się już inaczej myśli. Nie można do końca być hulaką.

Poznaliście się na planie telewizyjnego Teatru "Kobra" - trzyodcinkowego spektaklu "Desperaci". Marek Walczewski tak to wspominał: "Przez dwa odcinki nie było nic między nami, a przy trzecim doszło do eksplozji uczuć, oświadczyłem się błyskawicznie i zostałem przyjęty".

- Tak było, pierwszy odcinek jakoś minął, potem drugi, a przy trzecim byliśmy już bardzo zakochani. To wszystko trwało ledwie trzy miesiące - styczeń, luty, marzec. Na początku Marek mnie rozśmieszał. W trakcie prób często rysował różne śmieszne historyjki na odwrotach tekstów, a że miał we mnie dobrego odbiorcę, to puszczał wodze fantazji. Na nagranie drugiego odcinka przyszłam zaziębiona i pożyczył mi swój kożuch. Włożyłam go i przeszło mi przez głowę: jaki to dobry człowiek. W marcu byliśmy już parą, w grudniu wzięliśmy ślub, a w międzyczasie przeszliśmy dwa rozwody. To było, jak mówią Francuzi, coup de foudre, uderzenie pioruna. Oczywiście, on był w związku, ja byłam w związku - mieliśmy za sobą studenckie małżeństwa.

To są zawsze trudne rzeczy, raniące te osoby, które zostają. Ale Marek nie sprawiał wrażenia osoby zajętej. Wyjechał przecież z Krakowa, a w Warszawie prowadził tryb życia niewskazujący na to, że jest żonaty. Tego tematu nie było między nami. Ja o tym, że on jest żonaty i z kim, dowiedziałam się, kiedy już było za późno. To było jak chichot Pana Boga. Są takie sytuacje w życiu, kiedy się działa jak laser, kiedy ma się siłę, która kruszy mury. Tak było w tej sprawie. Pewnie, że rozwody, że okropnie i przykro - ale myślę, że większym grzechem byłoby się nam rozstać, patrząc z perspektywy na to, czym byliśmy dla siebie. Nie można było postąpić inaczej.

Nie zapomnę nigdy, jak chadzaliśmy za rączkę nad Świdrem, kiedy jeszcze się wahałam. Potem, kiedy grałam w "Elektrze" w Dramatycznym, zadzwonił do mnie do garderoby i mówi: "Ja już dłużej nie mogę. Czego ty chcesz? Musisz się zdecydować, czy wracasz do męża, czy zostajesz ze mną. Muszę wiedzieć". Coś się wtedy stało ze mną i nie wiem, jak dograłam tę sztukę do końca, ale zaraz potem zdjęłam kostium, wsiadłam do tramwaju i nie znając dokładnego adresu Marka - wynajmował wtedy sublokatorski pokoik - pojechałam i znalazłam go. Akurat jacyś koledzy u niego byli. Powiedziałam, że nie będę przeszkadzała i że ja się chyba zdecyduję, ale że już idę. Tylko tyle. Mówił później, że nigdy nie zapomni tego widoku, tych moich olbrzymich czarnych oczu z zezem, bo - jak się okazało - zapomniałam po spektaklu zdjąć sztuczne rzęsy, które były krzywo przyklejone. To była nasza pierwsza konkretna rozmowa.

Świadkami na waszym ślubie była Anna Minkiewicz, reżyserka "Desperatów", i Jerzy Kamas, który tam z wami grał.

- Ślub wzięliśmy w 10 minut, między próbą a spektaklem, poza świadkami nikt o tym nie wiedział. Nikogo nie było - mamy, taty. Nie chcieliśmy rozgłosu. Do urzędu na Pradze-Południe pojechaliśmy wartburgiem, który Marek kupił za kabaretowe występy w krakowskiej Jamie Michalikowej. Po ślubie przyszliśmy do domu moich rodziców, Marek uklęknął przed mamą z bukietem bzu, a mama mówi: "O Boże, chyba wzięliście ślub!".

Fajnie było. Życie z Markiem było łatwe, pogodne. Mimo że on był choleryk - długo łagodny, a jak się przelała czara goryczy, to mógł pozabijać. A potem zaraz mu przechodziło, nie tak jak mnie. Mówiłam mu: "Marek, pokłóciliśmy się, to proszę cię, chociaż trzy dni nie mów do mnie". A on: "Czyś ty zgłupiała? Jakie trzy dni? Przecież ja nie wytrzymam!". I zawsze pierwszy łapę wyciągał do zgody.

Po ślubie mieszkaliście w tym jego wynajmowanym pokoiku?

- Z miesiąc czy dwa, potem - na progu szczęścia - złamałam nogę. Leżałam chwilę w szpitalu, a później zamieszkaliśmy już w mieszkanku, które nam zwolnił Jurek Grzegorzewski, 14 metrów było wszystkiego. Z kuchnią w zamykanej szafce, w której były dwa palniki. Do tego tapczan z piekła rodem, biurko, stoliczek, dwa foteliki i lodówka. Pamiętam taki bankiet, kiedy przyszło do nas 30 osób - stali jak sardynki, a kto się zmęczył, to siadał tam, gdzie stał. Zygmunt Hübner zmywał ze mną gary w wannie, bo nie było gdzie. Rok niesamowitego szczęścia tam przeżyliśmy. Potem dostaliśmy przydział w bloku, gdzie mieszkaliśmy 25 lat. Tu, w tym domku, mieszkamy dziesięć lat, z tego Marek właściwie tylko pięć.

Miał tu malować w ogrodzie.

Był taki czas, że bardzo, bardzo chcieliśmy mieć dziecko. Przeżyłam szereg ciężkich zabiegów - ja jestem taką recydywą szpitalną - ale na nic to się nie zdało. Ktoś tam rodzi szesnaste dziecko z kolei, nie chcąc ich mieć, a ktoś nie ma ani jednego. Tak widocznie miało być.

Dlatego myśmy byli dla siebie nawzajem ojcem, matką, dzieckiem. Stworzyliśmy dom, w którym byliśmy samowystarczalni. Opiekowaliśmy się sobą. On mną jak ojciec. Pamiętam, jak pierwszy raz leżałam w szpitalu, miałam wtedy 27 lat. Przychodził codziennie i przynosił mi - nie wiadomo dlaczego - obiad, który sam zrobił, nie mając pojęcia o gotowaniu. I kiedyś jedna 90-letnia pani mówi: "Ale tatuś to musi panią kochać".

Na scenie debiutował kwestią: "Po czemu te kwiatuszki?", w spektaklu "Królowa przedmieścia". 12 lat pracował w Krakowie - cztery w Teatrze Słowackiego i aż osiem w Starym Teatrze. Potem Kraków zostawił z powodu alergii i przeniósł się do Warszawy. Ale, jak mówił, krakowscy wielcy reżyserzy - Swinarski, Jarocki, Szajna - rozbudzili jego apetyt.

- Myślę, że to działało w dwie strony, że ci wspaniali reżyserzy też czerpali z Marka, bo był studnią pomysłów. Mówi się o Swinarskim czy Jarockim, ale znakomity tandem Marek stworzył z Jurkiem Grzegorzewskim - już w Warszawie, po opuszczeniu Starego Teatru. To oni we dwójkę stworzyli potęgę Teatru Studio. W pewnym sensie byli od siebie uzależnieni, zafascynowani sobą. Pamiętam taką próbę generalną przed "Pułapką" Różewicza. Marek grał Ojca. Miał taki monolog, którego jakoś nigdy w całości nie próbował, aż do tego dnia. I to, co pokazał, to była taka eksplozja, że wszyscy uciekliśmy z sali, włącznie z Jurkiem, wszyscy się rozpierzchliśmy. Nie było o czym mówić, sięgnął absolutu. Potem już tak nie było, choć i tak zawsze genialnie. Marek nie lubił się powtarzać. Ciężko go było poprosić, żeby zrobił coś dwa razy tak samo, to go nudziło. On potrafił zawrzeć wszystko - całą psychologię postaci - nie grając obyczajowo, ale zawsze na wyższym piętrze, jakby unosił się nad sceną.

Najczęściej wspominał inscenizację "Ulissesa" Grzegorzewskiego pt. "Bloomusalem", która - mawiał - doprowadziła go do szaleństwa.

- To było oddanie się absolutne. Mnie się wydaje, że to był Jurka najlepszy spektakl - taki, z którego potem czerpie się latami. Oni spędzali ze sobą cały czas. Próbowali to rok, a między próbami rozmowy, rozmowy, rozmowy. Obłęd. Obaj byli na granicy wyczerpania.

Ale Marek przygotowywał się do każdej roli. Ja uwielbiam "Fernando Krapp napisał do mnie ten list " Dorsta - o, żeby to poszło w telewizji, ale komu to powiedzieć? Lubię go refleksyjnego, spokojnego. To dopiero jest coś - jeśli aktor tak ekspresyjny, z taką przeszłością, gra rolę sentymentalną

Z ról filmowych za najważniejsze uważał w "Śmierci prezydenta" Kawalerowicza i w "Golemie" Szulkina, którego nazywał "czarnym Fellinim".

- Przy "Śmierci prezydenta" tak się zidentyfikował z rolą Niewiadomskiego, że prawie nie jadał, długie studia prowadził z naukowcami, adwokatami, przynosił do domu skrypty. Próbował tę postać - w sumie obrzydliwą, bo mordercy-fanatyka - usprawiedliwić i uważam, że w jakimś sensie mu się to udało. To był majstersztyk. A u Piotra Szulkina grał wiele, aż do "Ubu Króla". Myślę, że Marek dużo wniósł w jego filmy. Świetnie się rozumieli.

Zagrał też zdrajcę w "Polskich drogach". Mówił, że stał się potem potworem polskiego kina i teatru.

- Jak coś do kogoś przylgnie, to tak się go obsadza, nie szuka się głębiej, dla aktora to zawsze krzywdzące. Marek miał przesyt, żartował, że mógłby grać w reklamie trumien. Mamusia mówiła do niego: "Sinku - tak po krakowsku - ty grasz takie nikczemne role". Więc jak kiedyś zagrał księdza w Dramatycznym, to specjalnie kazał sobie zrobić zdjęcie i przesłał mamusi. Ta diaboliczność go śmieszyła, ale nigdy nie utyskiwał, traktował to jako kolejne zadanie do wykonania.

Jeden z młodych aktorów zafascynowanych - podobnie jak Zbigniew Zamachowski czy Wojciech Malajkat - Markiem Walczewskim opowiadał, jak ten kusił go za kulisami w czasie trwania spektaklu: "Nie masz ochoty przebiec teraz przez scenę? Zrób to, zrób to ".

- Miał w sobie szaleństwo, improwizował i robił zwischenrufy. Ja z kolei jestem precyzyjna, potrafię rolę ogarnąć, trzymać w ryzach. Teraz powtarzali w telewizji "Vabank II" i zobaczyłam tę scenę, w której Marek jako naczelnik więzienia tłumaczy się, wije przed przełożonym - to przecież perełka. Jakie on miał poczucie humoru! To się objawiało i w jego rolach, i w jego rysowaniu. Mam taki skarb bezcenny - jego listy z 35 lat naszej znajomości, masę jego karteczek malutkich z rysunkami. Różnymi, nawet sprośnymi, ale to już moja tajemnica - bo to nie jest spowiedź, nie chcę mówić wszystkiego.

Ostatnie lata, kiedy był ciężko chory i już nie był sobą - a jednak był - przestał umieć wszystko: rysować, malować, mówić, chodzić Taka choroba. Ktoś, kto nie przeszedł tego w rodzinie, nie zrozumie. To bariera nie do przekroczenia.

Kiedy to państwo zauważyli?

- Ja zauważałam, bo Marek do końca w to nie wierzył. Myślę, że pierwsze objawy pojawiły się w 1994-95 roku. Ludzie mnie uspokajali, mówili: "To ty Marka nie znasz? On taki jest, taki ma sposób bycia". To mnie usypiało, choć gdzieś podświadomie była taka myśl, że przecież ja to widzę, obserwuję. Zaczęło się od drobiazgów: niezamkniętej szuflady, niezakręconego kranu. Obracał to w żart, bagatelizował.

Przełomem był rok 1996, kiedy Maciej Dejczer reżyserował "Szkarłatną literę" w telewizji. Marek do świtu partnerował pani, która grała główną rolę. Dopiero o czwartej rano pan Dejczer poprosił go o wielką scenę monologu. Marek był zmęczony, plątał się, zapominał tekstu. Pamiętam, że wrócił wtedy do domu i powiedział: "Ze mną jest koniec".

To zajście Marka załamało - ponieważ więksi, wielcy reżyserzy mieli do niego taki szacunek i respekt, że nawet gdyby się pomylił, to nie ośmieliliby się zwrócić mu uwagi, a pan Dejczer z wrodzonym sobie taktem zachował się, jak się zachował. Zrobił z tego aferę, zerwał zdjęcia, zwalił całą winę na Marka.

Marek przestał wierzyć w siebie, zaczął się wycofywać. W 2000 roku pojechaliśmy do Włoch i tak prowadził samochód, że ledwo uszliśmy z życiem. Po tym dopiero zdecydował się na wizytę u lekarza.

Jak przyjął diagnozę?

- Wie pani, co to znaczy zdać sobie sprawę, że to jest to? To znaczy przegrać. On się bronił. Nie nazywaliśmy tej choroby. Mówiliśmy, że są zmiany w mózgu i trzeba brać lekarstwa.

Ciągle jeszcze grał - w teatrze na słuchawki, w których sufler podawał mu tekst. Potem już trzeba było zrobić zastępstwo u Lupy w "Wymazywaniu", gdzie Marek grał kardynała Spadoliniego [na zdjęciu]. To było trudne, zwłaszcza dla mnie, bo ja miałam scenę w czwartym akcie po Marku, wchodziłam i

Bardzo bohatersko zrobił to zastępstwo Władek Kowalski. Wiem, że jemu też było trudno, bo Marek tę rolę grał mistrzowsko, mimo że był już tak chory. Wie pani, jaką dostał szarfę z wieńcem od kolegów na pogrzebie? "Markowi, Wielkiemu Spadoliniemu, koledzy". Jakiż to musiał być talent, że mimo tak strasznej choroby on się mobilizował do grania?

W filmie "Ono" Małgorzaty Szumowskiej grał już całkiem chory, w dodatku mężczyznę chorego na alzheimera.

- Utożsamiał się z tą rolą świadomie. Już wiedział, że coś z nim nie tak. To sceny na pograniczu szaleństwa. Są opinie, że został wykorzystany, ale to nieprawda. Znam to od kuchni, bo jeździłam z nim na plan, podawałam mu leki co parę godzin, żeby mógł grać. To był nadludzki wysiłek, ale Marek był zawodowcem - będąc chory, potrafił ukryć tę chorobę.

Ten wielki aktor występował także w sitcomie "13. posterunek".

- Ale większą zbrodnią byłoby go zamknąć w domu. Marek czuł, że ma nić kontaktu z zawodem, bo przecież już nigdzie więcej nie mógł grać, nie był w stanie niczego się nauczyć. Miał siedzieć w domu? Z jego temperamentem? A tak miał poczucie, że jeszcze pracuje, że może dzięki temu choroba będzie wolniej postępowała. Choć szła swoim rytmem - to znaczy była nieubłagana. Opiekowałam się nim w domu z dwiema paniami, które spały na zmianę. O, to znamienne, pytała mnie pani, co Marek pamiętał z dzieciństwa - w chorobie mówił: "Ojej, zobacz, w ogródku stoją Niemcy", więc na pewno wracały do niego te obrazy z wojny, jak był malutki.

W końcu przestał odróżniać, gdzie co jest w domu. No, ale jak już podpalił piwnicę, zalał kuchnię, spadł ze schodów, to zaczęło być groźnie. Wtedy dopiero oddałam go do prywatnego domu opieki. Już nie miał świadomości, gdzie jest, było mu wszystko jedno, a wymagał całodobowej opieki i kroplówek.

Muszę powiedzieć, że jeżdżąc do niego przez te pięć lat, niemal codziennie się z nim żegnałam. To było straszne patrzeć, jak najukochańsza osoba traci rozum, jak z tym walczy, jak tego nie chce - żeby tak grać i nagle przestać? Tak się z tym męczył, że jak do innych pacjentów przychodzili ludzie w odwiedziny, to myślał, że to publiczność.

Rok temu świadomie - jak myślę - pożegnał się ze mną. Przyszłam do niego, stoję w drzwiach, a jemu oczy się powiększyły i mówi: "Małgolku, jakaś ty piękna!". Pielęgniarki zdębiały, a ja się spłakałam, bo on już przecież nie mówił od dawna. Potem już też nie.

Jest pochowany w Pyrach.

- Tam mamy grób rodzinny. Dzwonili z ZASP-u, pytali, czy chcę, żeby był pochowany na Powązkach, ale powiedziałam, że nie. W Pyrach leży mój ojciec. Miejsce ma tam mama, siostra i ja. Od 23 lat wiedzieliśmy z Markiem, że tam będziemy kiedyś leżeć. Tam jest bardzo ładnie.

Ja doskonale wiem, że jego nie ma w tym grobie, że - jak to Marek określał - zamiast człowieka jest pusta karoseria. Myślę, że on jest tu i nade mną czuwa. Proszę sobie wyobrazić, że ja - paradoksalnie - od pogrzebu śpię, a wcześniej prawie w ogóle nie sypiałam. Teraz obserwuję u siebie uspokojenie. Może dlatego, że już nic nie mogę zrobić, nie mogę nic polepszyć, bo już się stało i się nie odstanie. Ostatnie miesiące były dla niego tak straszne, że chyba nie byłoby Pana Boga, gdyby go nie zabrał do siebie. Może Marek też zdaje sobie teraz sprawę, ile ja musiałam przez te dziesięć lat przeżyć, i mi to oddaje. Tym spokojem. Zawsze się sobą opiekowaliśmy, ostatnio ja nim, a teraz on mną. Niedawno rozmawiałam ze znajomym z Wrocławia. "Pani Małgosiu - powiedział - bo my to jesteśmy tylko krótkim epizodem w życiu naszych mebli". Pomyślałam, że rzeczywiście.

Marek Walczewski powiedział kiedyś: "Im lepiej coś zrobisz, tym szybciej o tobie zapomną". Ostatnio - pewnie przez tę chorobę - był nieco zapomniany. Niewiele się o nim mówiło. Po śmierci Piotr Szulkin dał piękny, lapidarny nekrolog: "Odszedł wielki aktor. Marek Walczewski".

- Był arystokratą sceny, cokolwiek grał - Szulkin zawsze to rozumiał. Przypuszczałam, że po odejściu Marka coś się rozszaleje w telewizji, że przypomną spektakle przepiękne, a tu nic nie ma. Karygodne. Jeśli nie będziemy sami dbać o naszą tradycję, to niedługo ktoś się zapyta: kto to był Marek Walczewski?

Marek mówił, że matka tak mu przekazała: "Synku, nigdy nie pchaj się do przodu, zawsze bądź w środku, nie wychylaj się za bardzo". I on to sobie wziął do serca. Bywają aktorzy, którym bardziej zależy na sławie, i grają poza sceną, nie tylko na scenie. Marek był zaprzeczeniem takiej osoby. Skromny, nikomu nie zazdrościł, a nie był specjalnie obdarowywany nagrodami, chociaż wszyscy wiedzieli, jaką wielką ma siłę. Byłam ostatnio u ministra kultury - odebrałam złotą Glorię Artis przyznaną pośmiertnie Markowi. Na pewno byłoby mu przyjemniej, gdyby go jakaś ważna nagroda spotkała kilka albo kilkanaście lat temu. Ale dobrze, że dostał chociaż teraz. Jak go znam, to się tam uśmiecha z góry.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji