Artykuły

Iwona - życiowy afrodyzjak

Życiowy afrodyzjak dworu. Pobudza, ożywia, nie tylko leniwy i zepsuty erotyzm, ale w ogóle wolę życia i smak do niego.

Iwona Darii Trafankowskiej w Teatrze Powszechnym to wielka rola młodej aktorki, debiutującej dwa lata temu w Teatrze Narodowym. Rola zbudowana wyłącznie na negacja i bierności tak dalece, że stanowi wyzwanie dla otoczenia, które aż się skręca by tę bierność opanować, zniewolić, skłonić ku sobie, złamać, słowem: zrobić z nią cokolwiek, odmienić.

Całe przedstawienie Zygmunta Hubnera jest ilustracją tej opozycji: dwór i jego zmurszałe, fałszywe obyczaje oraz prowokująca obecność bezwolnej, milczącej, obcej, niewydamsomej Iwony. Pozornie powinno być tak zawsze, w każdym przedstawieniu Gombrowiczowskiej "Iwony, księżniczki Burgunda", pozornie o to właśnie przecież chodzi.

Jednak nie bywało tak, pamiętamy: "Iwony", które były farsowo-obyczajowe, "Iwony", pokoleniowe, "Iwony" klasowe, "Iwony", rewolucyjne, kontestacyjne, pełne aluzji i odniesień, o których sam Gombrowicz powiadał w rozmowach z Dominique de Roux "uff! zdarza mi się czytać recenzje z "Iwony", w których mowa, że to satyra polityczna na reżim komunistyczny w Polsce, że Iwona jest Polską czy tez wolnością lub że to satyra na monarchię". Sam uważał, że "Iwona bardziej jest rodem z biologii niż socjologii".

Zygmunt Hubner socjologii bynajmniej nie odrzuca, biologii nie fetyszyzuje. Jego "Iwona "jest z ducha fasadowości życia, "dworska" do szpiku kości, śmieszna poprzez to bardziej niż gdyby była pomyślana wyłącznie jako groteskowa farsa czy komedia fantastyczna.

Iwona, dziewczyna która odmawia bycia taką jak każda wyrasta na podnietę numer jeden, z tego już prosta droga do awansowania na przeszkodę główną. Zginie, bo to jedyna możliwość zapanowania nad jej pogardą? milczeniem? ucieczką od życia?

Daria Trafankowska jest rodzynkiem i solą tego przedstawienia, które ma przecież w obsadzie asy: Mirosławę Dubrawską jako Królową Małgorzatę i Zbigniewa Zapasiewicz jako króla Ignacego. Oboje zresztą dostarczają publiczności wiele radości i satysfakcji: Dubrawska w pięknej scenie "autorskiej", Zapasiewicz kapitalnie safandułowaty i śpiemiczały infantylnie "królewski", komediowy na sposób dotąd nie znany u siebie, charakterystyczno-przerysowany. Są znakomici jako para królewska żyjąca już tylko ceremonią i strachem przed kompromitacją. Jaką właściwie? - blichtr i fasada operetkowego wręcz dworu nie pozwalają na zgłębienie tej kwestii. Monarsza para odsłania się rzadko publicznie a sam na sam ze sobą - każde oddzielnie - jest wyłącznie kondensatem niepewności i myślowej tandety.

Ale Iwona, księżniczka Burgunda to przecież historyjka o tym, jak dalece wyzwanie Iwony prowokuje dwór, a dwór to nie tylko monarchowie. Ci mogą być zdziecinniali, sympatyczni nawet w okrucieństwie, niegroźni, bo farsowi. Dwór to służalcy, masa pochlebców, pieczeńiarze, dygnitarze, karierowicze, birbanty i totumfaccy. Ich postawy, czyny i reakcje dają dopiero pojęcie o rozmiarach odmienności Iwony - jedynej nie uczestniczącej w tańcu wokół słońca, czyli podlizywaniu się Majestatowi.

Otóż ten dwór w przedstawieniu w Teatrze Powszechnym jest mało drapieżny, rozciamkany jakiś - by posłużyć się określeniem Gombrowicza - plazmowaty. Niby wszystko jest a jakby nie było. Jest idea reżyserska, jest afrodyzjak: cichutka Iwona Trafankowskiej - doprawdy świetnie zagrana, pełna jakichś iskierek oporu, dumy i ciepła - jest koncertowa gra monarszej pary. Reszty jakoś nie bardzo można dostrzec. Miłość księcia filipa, afera z Izą, dworskie piti-piti przetaczają się przez scenę jakby prawem rozpędu, bez wyraźnego celu. Epizodyczne role, choćby ciotek Iwony (Krystyna Froelich i Wiesława Mazurkiewicz) mają swój styl i klasę, ale jakoś... indywidualnie, same w sobie. Dobrzy aktorzy tej sceny dają sobie radę - to jasne - z Gombrowiczem, ale każdy na swój sposób. Młodsi z reguły gorzej niż starsi.

Oczywiście, wystarczy właściwie dobra Iwona, a ta jest rewelacyjna, jedna z najlepszych jakie można było obejrzeć od roku 1957, to jest od prapremiery pilskiej "Iwony, księżniczki Burgunda".

Dlatego, na dobrą sprawę, wypadałoby przyłączyć się do chóru zany. Ba, ale nie przez wszystkich przecież respektowany. Więc pewien niedosyt, że ta zabawa nie do końca ma "sens, ironię i głębsze znaczenie".

Zwłaszcza że w programie przywołuje się między innymi także i Cesarza Ryszarda Kapuścińskiego; jakieś kierunki interpretacyjne to podsuwa, wcale trafne zresztą i owocne dla Iwony. I niestety, nie zawsze czytelne, nie każdym rozwiązaniem scenicznym i rolą uwierzytelnione.

To żale, ale są - i liczne - satysfakcje. Wśród nich - scenografia, kjostiumy, wystrój sceny. Blichtr pierwszej klasy, dworskość arcytandetna choć traktowana z powagą, rytuał operetkowo-nuworyszowski, jakby, słowem: fasada. Zderzona z nią Iwona w kretonach w kwiatuszki, z oczami spuszczonymi, bezwotaa a nie głupia, milcząca a nie arogancka. Od sceny z ciotkami po ucztę z karaskami w śmietanie - jednakowa, a przecież nie; coraz bardziej czująca, coraz mocniej działająca jak afrodyzjak dla otoczenia i coraz bardziej niebezpieczna i zagrożona. Aktorka różnicuje, tę trudną, niemą rolę. Razem z nią pogrążamy się w jakiejś ofierze skazani na nieuchronną puentę. Raz jeszcze (który to już?) trzeba wyrazić uznanie dla Darii Trafankowskiej za tą Iwonę - wyzwanie. Intuicja reżysera okazała się w tym punkcie obsady aktorskiej bezbłędna.

Jak wiele razy przez te dziesięć lat istnienia Teatru Powszechnego który - pod dyrekcją Zygmunta Hubnera - wkracza w dziesiąty sezon właśnie. Nie ma jakoś fet jubileuszowych, gratulacji i orderów. Może dlatego, że tak doskonała placówka teatralna stoi poza wszelkimi - dowartościowującymi bądź co bądź - oficjałkami "ku czci". Wystarczy firma.

Życzę jej jak najszczerzej kolejnej, równie wspaniałej i rzetelnej dziesięciolatki co równa się życzeniom dla widzów Warszawy: dobrego teatru!

Interesujące - w sezonie 74-75 w zespole aktorskim wystawiającym inaugurującą, działalność Teatru Powszechnego po przerwie "Sprawę Dantona" Stanisławy Przybyszewskiej w reżyserii Andrzeja Wajdy (premiera styczeń 1975) było trzydzieści osób. Dziś, w sezonie dziesiątym, jest ich czterdzieści cztery, ale tamtych weteranów z roku 1975 tylko piętnastu. Śmierć zabrała dwu aktorów i dyrektora Kazimierskiego, ale tak czy owak zespół zogromniał liczebnie i w połowie niemal się wymienił.

No właśnie, a klasa teatru ta sama. Czyżby genius loci? A może jeszcze coś innego?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji