Artykuły

Doskwiera mi ciasnota

- W sensie kulturalnym Warszawa pozostaje w tyle za Londynem, Paryżem czy Amsterdamem. Owszem jest tu wiele instytucji kulturalnych, ale rzadko można o nich powiedzieć są kulturotwórcze i kreatywne, że wyznaczają kierunek, kształtują gusty, nadają charakter miastu i są ściśle zintegrowane z jego rytmem. Dlatego wielu twórców wyjeżdża stąd, nie mając możliwości realizowania swoich artystycznych ambicji. Wyjeżdżają z poczucia istniejącej ciasnoty, w której tu tkwimy - mówi aktor Sławomir Orzechowski w rozmowie z Małgorzatą Piwowar w Rzeczpospolitej.

Malgorzata Piwowar: Czy obraz przedwojennej stolicy przedstawiony w telewizyjnym spektaklu "Warszawa" Andrzeja Strzeleckiego bardziej wzrusza, czy drażni romantycznym rysem kabaretów i półświatka? Sławomir Orzechowski: Tamtą Warszawę znam tylko z filmów, rycin i wspomnień mojego dziadka, który darzył ją wielkim sentymentem. Opowiadał o pięknym mieście, przypominającym wyglądem i energią Paryż. Zamieszkałym przez obywateli, którzy czuli się jej patriotami, wierzyli w nią, kształtowali. Wrzesień 1939 roku zapoczątkował degradację, która wciąż trwa. Dzisiejszych mieszkańców stolicy trudno nazwać zintegrowaną społecznością. W przypadkowych domach zbudowanych w przypadkowych miejscach, mieszkają przypadkowi ludzie. Do stolicy przyjeżdżają, żeby się przespać i robić karierę. W mieście białych kołnierzyków, integracja odbywa się co najwyżej w firmie, zorganizowana przez dział personalny. Nie czuje się żadnego ducha, charakteru, smaku. A ten spektakl budzi sentymenty, bo wraca do czasów, kiedy stolica jeszcze wyglądała pięknie, plac Unii Lubelskiej o 20 nie był pusty, ale tętnił życiem. Przykro mi to mówić, tym bardziej że w tym mieście się urodziłem i wychowałem.

Ale z życiem kulturalnym nie jest tu chyba tak źle?

A dobrze? W sensie kulturalnym Warszawa pozostaje w tyle za Londynem, Paryżem czy Amsterdamem. Owszem jest tu wiele instytucji kulturalnych, ale rzadko można o nich powiedzieć są kulturotwórcze i kreatywne, że wyznaczają kierunek, kształtują gusty, nadają charakter miastu i są ściśle zintegrowane z jego rytmem. Dlatego wielu twórców wyjeżdża stąd, nie mając możliwości realizowania swoich artystycznych ambicji. Wyjeżdżają z poczucia istniejącej ciasnoty, w której tu tkwimy.

A pan odczuwa tę ciasnotę?

Tak i to coraz dotkliwiej, boleśniej. Robi się coraz gorszej jakości produkcje. Proces degradacji zamiast wreszcie wyhamować, stale się pogłębia. Króluje miernota, tandeta, bylejakość i efekciarstwo.

To może trzeba coś z tym zrobić?

To nie jest zależne ode mnie. Mogę mówić, co mnie boli i szukać ratunku w pojedynczych wartościowych projektach. Czasami zdarzają się niebanalne pomysły, którym dane jest się zmaterializować. Ale trzeba też uczciwie powiedzieć, że większość wykonywanej pracy - pomijając tę teatralną - nie służy ważnym i potrzebnym sprawom. Przeciwnie - miałkim i byle jakim. Ile można oglądać mutowanych na wszystkie sposoby seriali o tancerzach czy miłości? Owszem są może lekkie, łatwe i przyjemne, tylko że nie mają nic wspólnego z naszymi rzeczywistymi problemami. Owszem, za granicą także produkuje się seriale o pielęgniarkach i hydraulikach, tyle że opowiadają one o prawdziwych, a nie wydumanych problemach tych ludzi. Wydobyty jest ich uniwersalny charakter, o sprawnym rzemieślniczym przekazie nie wspominając. Jestem pewien, że dziś oczekiwania widzów są znacznie większe niż to, co im się proponuje. A gdzie jakość, sztuka, mądrość, przesłanie? Nie ma. Tymczasem na świecie potrafią sobie z tym radzić, choć tam też pewnie z namaszczeniem śledzą słupki oglądalności. We wszechogarniającej nas konsumpcji, komercja przestała być pojęciem pejoratywnym. Ale mimo wszystko nie musi oznaczać tandety. Wystarczy się rozejrzeć, żeby zobaczyć, że z komercji można też uczynić sensowne, ciekawe przedsięwzięcie. Wystarczy wspomnieć kultowe seriale takie jak na przykład "Hotel Zacisze", "Przystanek Alaska", "Z archiwum X" czy ostatnio "Doktor House". Z przyjemnością się je ogląda. Można tylko pozazdrościć.

A może to jest tak: cudze chwalicie, swego nie znacie?

Właśnie znam, dlatego tak mówię. Mieliśmy w dorobku takie seriale jak "Doktor Ewa", "Stawka większa niż życie", "Czterej pancerni i pies" i choć nakręcone zostały w kiepskich czasach komuny, to miały swoją wartość. Pokazywały postaci, których rozumieliśmy, z którymi mogliśmy się utożsamiać. W "Czterech pancernych" byli zróżnicowani, wcale nie papierowi bohaterowie i to było istotniejsze niż zakłamanie historii, które się dziś zarzuca twórcom tego serialu. Ale ich plusem jest stworzenie rzeczywistości, z którą widzowie się identyfikowali. Do tego warsztat i rzetelność roboty - nie do podważenia.

Jak pan przez pryzmat tego o czym mówi, patrzy na siebie, który na III roku studiów w PWST współzakładał NZS?

Miałem nadzieję, że więcej dobrego zrobimy z tą naszą wolnością... Nie ukrywam, że boli mnie, jak łatwo przychodzi niektórym politykom podejmowanie decyzji jawnie godzących w kulturę i sztukę.

Może twórcy powinny się zorganizować w tej sprawie?

Nie mamy niestety, silnych związków zawodowych. Związek aktorów nie jest kreacyjny, ba, nie zależy mu na wyrazistym lansowaniu wartości. W obecnym kształcie jest to bardziej instytucja zajmująca się finansami niż zagadnieniami merytorycznymi. Wielcy, którzy głośno mówili o potrzebie kultury wyższej - odchodzą. Ostatnio Gustaw Holoubek i Zbigniew Zapasiewicz. To oni między innymi zwracali uwagę, jak ważną instytucją jest Teatr TV, bez względu na jego oglądalność. Dziś Teatr TV został zepchnięty na margines.

Chyba pan przesadza. Ciągle produkowane są nowe spektakle - na ten rok przewidziano 12 premier.

To bardzo mało, gdy przypomnieć sobie, że dawniej co poniedziałek mieliśmy premierę. A gdzie teatr mlodego widza, scena poezji, niedzielny teatr Dwójki? A przecież trzeba pamiętać, że był to zawsze teatr dla szerokiej widowni i był jednym z naszych największych osiągnięć w sensie produkcyjno-artystycznym w Europie. Ani BBC, ani francuska telewizja nie mogły się pochwalić taką liczbą spektakli, z których wiele było prawdziwymi wydarzeniami. To był fenomen. O takie rzeczy trzeba bardzo dbać, bo one wyznaczają nasz charakter, obecność w kulturze.

Pańskie rozgoryczenie poziomem życia artystycznego jest nieproporcjonalne w stosunku do tego, ile pan pracuje.

W miarę możliwości staram się brać udział w przedsięwzięciach, ktore uważam za dobre i potrzebne - a i takie na szczęście bywają.

Zdarza się panu nie przyjmować propozycji?

Owszem. Gdy czytając scenariusz nie widzę choćby mgliście, szans na stworzenie ciekawej postaci.

To gdzie znajduje pan najwięcej satysfakcji?

W teatrze. To jeden z ostatnich bastionów, w których widzów traktuje się jeszcze poważnie, z szacunkiem. Gram gościnnie w Teatrze Polonia i Na Woli. Obecnie związany jestem z Teatrem Współczesnym, który jako jeden z niewielu w Warszawie jest teatrem repertuarowym. Nie wystawia spektakli raz, czy trzy razy w miesiącu, ale gra codziennie. Tytuły mają 200 - 300 przedstawień. I każdego wieczoru widownia jest pełna. To znaczy, że jest zapotrzebowanie na dobry, uczciwy dialog.

Mówi pan, że to ważne miejsce, ale i tu próżno szukać na przykład "Czekając na Godota" Becketta. Musi pan odłożyć na później zagranie po raz trzeci Estragona...

Trzeba pamiętać, że jeśli ten dramat wykona się z didaskaliami, które napisał Beckett, to przedstawienie dzisiaj może być nieatrakcyjne, zbyt powolne, żeby niepowiedzieć nudne. Z drugiej strony, ta literatura nigdy się nie zestarzeje. Beckett w mistrzowski sposób pisał o prawdach uniwersalnych, które w miarę zdobywania życiowego doświadczenia, każde pokolenie odkrywa na nowo. Więc może niedługo przyjdzie czas, kiedy Godot i Beckett wrócą do łask. A ja wrócę z przyjemnością do tego materiału.

Mówi pan, że teatr jest ostatnią linią obrony tego co ważne i potrzebne, ale występuje pan bardzo często w kinie.

Zdarzają się filmy, przy których warto pracować, jak choćby ostatnio "Nie ten człowiek" Pawła Wendorffa. Niskobudżetowa produkcja, współczesna opowieść o młodym absolwencie architektury wchodzącym w dorosłość. Nie jest to żaden manifest pokolenia, tylko dogłębnie pokazany przypadek określonego bohatera, z którym jak przypuszczam, młodzi ludzie będą mogli się identyfikować. Gram jego ojca, który podobnie jak i matka bardzo o syna dba, jak o kruchą roślinkę. A on jest mądry, ciepły, rozumie, co mówią rodzice, i wchodzi w życie, które stawia mu wiele szlabanów, ingeruje w jego wrażliwość. I wyciąga z tego wnioski. To dotykanie życia, ale pokazane w pięknych pastelowych kolorach. Bardzo jestem ciekaw tego filmu. Na szczęście mogliśmy spokojnie popracować. Był czas, żeby się naprawdę spotkać na planie.

Wybiera sią pan na tegoroczny festiwal polskich filmów fabularnych w Gdyni?

Nie, nie jadę. W tym czasie będę pracował.

Zagrał pan w dwóch konkursowych filmach: "Mniejsze zło" Janusza Morgensterna i "Domu złym" Wojciecha Smarzowskiego.

I żałuję, że nie będę mógł ich zobaczyć jako jeden z pierwszych, bo słyszałem, że efekt jest interesujący. A swoją drogą to budujące, że mimo kryzysu powstało w bieżącym i ubiegłym roku tak wiele ciekawych filmów. Zapowiada się ostra rywalizacja. To optymistyczne.

Gdyby jeszcze raz pan stał przed wyborem zawodu...

To nie ja go wybrałem. To on wybrał mnie. I chyba żadne z nas nie żałuje tej decyzji.

***

Sławomir Orzechowski

Sławomir OrzechowskiMiłośnicy szklanego ekranu pamiętają go m.in. jako majora Wilka z serialu "Ekipa", komisarza Henryka Gołębiowskiego w "Determinatorze", a także biskupa w "Ojcu Mateuszu".

Twierdzi, że postanowił zostać aktorem już jako przedszkolak i potem konsekwentnie realizował swój plan. Warszawską PWST ukończył w 1983 roku. Za rolę Peachuma w "Operze za trzy grosze" Bertolta Brechta otrzymał nagrodę na I Ogólnopolskim Przeglądzie Spektakli Dyplomowych Szkół Teatralnych w Łodzi. Pierwszym teatrem, z którym się związał, był Dramatyczny w Warszawie. Tam zagrał m.in. Estragona w "Czekając na Godota" Becketta w reż. Antoniego Libery i Peachuma w "Operze żebraczej" wg Havla w reż. Piotra Cieślaka.

W 2002 roku dostał Feliksa za najlepszą drugoplanową rolę męską w spektaklu "Pamięć wody" Shelagh Stephenson w reż. Agnieszki Glińskiej. Obecnie jest aktorem stołecznego Teatru Współczesnego. Wiele interesujących ról zagrał w Teatrze Telewizji. W 2002 roku otrzymał nagrodę II Krajowego Festiwalu Teatru Polskiego Radia i Teatru Telewizji Polskiej Dwa Teatry za rolę Jana w spektaklu "Miś Kolabo" w reż. Ryszarda Bugajskiego i Buraka w "Portugalii" w reż. Zbigniewa Brzozy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji