Artykuły

Jeszcze o "Słonecznikach"

Komedia Teodozji Lisiewicz, o której zamieściliśmy wzmiankę w poprzednim numerze "Gazety Niedzielnej" zasługuje na szersze omówienie. Jest to przede wszystkim doskonale napisana sztuka: trzyma nas w napięciu, zacieka­wia, wzrusza, no i bawi, bawi przez cały czas. Dodajmy: jest to świet­nie naszkicowane studium psycho­logiczne trzech charakterów: pię­knej, ,,romantycznej" wdowy i ma­tki, "emancypowanej" córki i trzeźwej gosposi. Każda jest inna, każda stanowi z pozoru wyraźnie określony typ. Ale w toku akcji Autorka odsłania ich ukryte i sa­mym sobie nieuświadomione ce­chy. Rezultat tej "psychoanali­zy", przeprowadzonej po mistrzo­wsku w lekkiej, komediowej for­mie zaskakuje nas przy końcu sztuki, jak celna diagnoza lekarza.

Rozmyślnie nie chcę tu opowia­dać treści sztuki, aby zaostrzyć apetyt potencjalnych widzów, któ­rzy jeszcze na "Słonecznikach" nie byli. A zobaczyć je nie tylko warto, ale trzeba. Choćby dla hi­gieny duchowej, dla oderwania się od zalewającej nas brzydoty, ponuractwa, bezsensu i nudy. "Sło­neczniki" przenoszą nas w lata 1905-1910, w czasy kobiet uroczych, ślicznie ubranych i pełnych wdzię­ku; o mężczyznach tam tylko się mówi, jednakże to oni są, osią akcji. Dzięki znakomicie poprowadzo­nym dialogom, postacie ich rysu­ją, się tak wyraziście, jak gdyby cały czas byli obecni na scenie.

Tempo sztuki (w reżyserii Ma­ryny Buchwaldowej) toczy się wartko - nie ma tzw. "dziur", pu­stych miejsc; zdania dialogów od­bijają się jak piłeczki, sceny "nieme" wypełnione są celnym gstem, każdy jest ważny i koniecz­ny, chwilami bardzo zabawny i pełen znaczenia. Dotyczy to zwła­szcza gry Joanny Rewkowskiej, która w roli "szalenie nowoczes­nej" córki jest zupełnie fascynu­jącym zjawiskiem. Zawsze podejrzewałam, że jej talent ujawni się najpełniej właśnie w rolach kome­diowych. Pomijając to, że jest prześliczna, świeża, że z nieopisa­ną elegancją i swobodą "nosi" swoje stylowe suknie, ma (zwła­szcza w drugim akcie) takie swo­je kapitalne momenty, gdzie poza słowem, określa charakter posta­ci świetnie wyważoną mimiką, nie­raz zaledwie jednym ruchem rę­ki (np zapalanie papierosa w nie­samowicie długiej cygarniczce!)

Wszystkie trzy zresztą grają znakomicie, stwarzając charakte­ry mocno zróżnicowane, każdy ko­lorowy i doskonały.

Przeprowadzenie przez Marię Arczyńską centralnej roli młodej jeszcze i pięknej wdowy, oczeku­jącej powrotu po latach wciąż ko­chanego mężczyzny, możną by po­równać do odbicia postaci w ru­chomej tafli wody. Od czysto for­malnego, nerwowego zaaferowa­nia typowej pani domu, przez nie­pokój, na poły nostalgiczną, na po­ły trzeźwą, ocenę krytycznej sytu­acji, poprzez sentymentalny, nie­co naiwny i staroświecki roman­tyzm (wspaniała scena zgorszenia postawą córki i "pouczanie" jej w sprawach miłości!), aż do dramatycznego spięcia i wreszcie końcowego tryumfu zwycięskiej, wiecznej kobiecości. Arczyńska, w sposób mistrzowski, na krawędzi satyry, leciutko balansuje, między wzruszeniem a komizmem.

Maryna Buchwaldowa, jako gos­posia - to świetny i barwny, lecz konsekwentnie zbudowany mono­lit. Ten mądry, babski Figaro wszystko widzi, wszystko wie, zna nie tylko sekrety serc - zna życie i co więcej mechanizmy polityki w "męsko-damskich" relacjach. Pełna godności, mimo pewnej poufałości, porusza się niespiesznie, świadoma swoich racji i zaplano­wanej wygranej. Scena końcowa, przy telefonie, jest arcydziełem jej aktorskiego kunsztu.

Miejmy nadzieję, że "Słoneczni­ki" po tryumfach londyńskich zawitają także do innych miast. Urocza zabawa, komedia rozbrajają­cych nieporozumień, radość dla oczu i serc! Kapitalne stroje projektu Jad­wigi Matyjaszkiewiczowej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji