Artykuły

Słowacki musi boleć

Jeśli gdzieś szukać więc dziś prawdziwej obecności Słowackiego, to nie na scenach, nie w szkole, nie na seminariach, ale w "...potopie zepsutej mowy postromantycznej, która zalewa Polskę" (Janion). W karykaturach mesjanizmu, w kościejących wzorcach Polaka-Katolika, w groteskowych często rytuałach pamięci historycznej. Ale przede wszystkim w tych sadomasochistycznych formach polskości, które skażone są przemocą, krwią, gwałtem - Paweł Goźliński o aktualności dzieła Juliusza Słowackiego w ramach zainicjowanego przez Instytut Teatralny cyklu spektakli-wykładów "Słowacki. Dramaty wszystkie".

"Czasami tylko pętam się w pobliżu, czasami podchodzę bliżej domu przy rue Ponthieu, który niczym się nie wyróżnia spośród niemal bliźniaczo podobnych sąsiadów. Szary, ciężki i pospolity. Tylko na wysokości wzroku przechodniów oblepiony jest łuszczącymi się warstwami kolorowych afiszów. Stukam w drewniane drzwi wycięte w bramie. Otwierają się. Z wnętrza wynurza się zapach kalwadosu, a zaraz za nim nieogolona twarz konsjerża, która niechlujnie zwisa na kościach czaszki. Portier natychmiast cofa się, by odsłonić wejście. Wnętrze domu też niczym się nie wyróżnia. Z prawej strony drzwi do stróżówki, po lewej spirala schodów, wzdłuż której snują się aromaty rozgotowanej kapusty i kociej szczyny. W głębi drzwi na zamknięte podwórko z wychodkiem i mikroskopijnym ogródkiem, którego nikt nie pielęgnuje, więc zarósł pokrzywami i łopianem. Cztery piętra skrzypienia schodów, drzwi bez dzwonka. Za drzwiami mały przedpokój. Dwa kroki i kolejne drzwi. Jadalnia: stół, dwa krzesła, mosiężny zbiornik z kranikiem na niewielkiej szafce. Za nią w amfiladzie salon wyłożony ohydnym czarnym dywanem w brudnożółte kwiaty. Nad kominkiem medalion z podobizną gospodarza. Nawet ten wyidealizowany wizerunek nie może ukryć zaczątków choroby, która powoli wyniszcza jego ciało. Jakby ktoś nożem wyostrzył rysy twarzy.

Jeszcze sypialnia. Na nie zaścielonym łóżku leży arabski burnus, jedna z mniej szkodliwych pamiątek, jaką dandysi zwykli sobie przywieźć z podróży na Wschód. Nad nim rozciągnięta w złotych ramach wisi makata. Obściskują się na niej dwaj starcy w kontuszach. W salonie jest jeszcze jedna, z dziewczyną w szwajcarskim stroju. Obco wygląda w tym wnętrzu. Przeniesiona z jakiegoś innego, dalekiego domu.

Obok łóżka wodna fajka i szafeczka. Na niej lichtarz i mosiężna waza. Wewnątrz wciąż jeszcze ciepły popiół i mała, zakorkowana buteleczka z brązowego szkła. Laudanum. Mieszanka rozpuszczonego w spirytusie opium i przypraw. Dobra na chroniczne bóle i wizje. Uzależnia. Można ją dostać w każdej aptece. Bez recepty. Ale w Paryżu teraz najmodniejszy jest haszysz.

Wkładam butelkę z powrotem do wazy. Wracam do salonu, podchodzę do stolika. Piętrzą się na nim kajety, pióra, książki pewnie niedoczytane, karty zapisane wzdłuż i w poprzek, pokreślone, z dopiskami na marginesach.

A gdzie jest gospodarz?

Jego myśli krążą pewnie w okolicach Golgoty, ale nogi niosą być może do Jardin Mabille. To muzyka ciągnie go do najważniejszej giełdy Paryża. Ważniejszej nawet niż Bursa. Jest niedaleko, od rue Ponthieu do tanecznego ogrodu przy Champs-Elysees 51 jest kilkaset kroków.

Tu zawsze trwa hossa. Zanurzeni w przesłodzonych dźwiękach orkiestry, pod łukami gazowych świateł, kupcy przeróżnych gildii kupują erotyczne akcje.

Albo kontrakty, zwykle krótkoterminowe.

Dobijają targu za pośrednictwem bardzo dyskretnych, choć wyzywająco eleganckich maklerów. Jednak nadzieja zysku musi poczekać co najmniej do jedenastej, gdy zamykają się bramy ogrodu a posiadacze i posiadane rozpływają się w labiryncie ulic. Okoliczne domy tylko czekają na spragnionych rozkoszy. Ale tu, w najradośniejszym - jak mówią przewodniki - z radosnych zakątków Paryża, mrukliwy policjant zawsze ma baczenie, by zbyt otwarcie nie złamane zostały zasady uczciwego handlu zwanego wyniośle moralnością.

Najwyższe ceny osiągają fałszywe arystokratki, które czarem egzotycznie brzmiących nazwisk i bezpruderyjną konwersacją wabią cudzoziemców. Ci są pewni, że taniec z księżniczką, która bez cienia wstydu zarzuca im ręce na szyję, jest szczególną łaską. I niech tak myślą, kiedy wywożą stąd sekretne pamiątki, które leczy się jodem.

Tańsze są gryzetki, które z determinacją grają rolę zawsze uroczych, zawsze naiwnych i cudownie niemoralnych. Jednak w świetle gazowych lamp trudno im ukryć, że kurs akcji ich urody jest mocno zawyżony. One tylko chciałyby być piękne, młode i eteryczne. Ale ich grubo ciosane rysy, ciężkie piersi i wielkie stopy ściągają marzenia ku ziemi. A pierwszy pocałunek zdradza smutną prawdę o oddechu cuchnącym czosnkiem i cebulą..."

Tak, czasami wciskam mu się do mieszkania, które znam dzięki doskonałej encyklopedii Jarosława Marka Rymkiewicza ("Słowacki. Encyklopedia", Warszawa 2004). Ale śledzę go także wtedy, kiedy wychodzi na dziwki. Bo pewnie chodzi, choć nie chwali się matce.

Sporo wiem, chyba nawet jak się nazywała kwiaciarka spod kościoła Madelaine, u której kupił sobie kwiat i wpiął w klapę, kiedy szedł się pojedynkować z Ropelewskim. Nawet Rymkiewicz, kiedy opisywał ten dzień w swojej fantomowej opowieści "Juliusz Słowacki pyta o godzinę", tego nie wiedział. Ja wiem.

No i co z tego?

Ze Słowackim od zawsze był kłopot a najdoskonalej naturę owego kłopotu, a właściwie całego zestawu problemów opisywała Marta Piwińska.

Po pierwsze "...bardziej kulturę polską obchodzi Słowacki, niż jego dzieło". Sam jest w dużej mierze sobie winien. Tego, co w nim najbardziej daje do myślenia (a więc i tego, co najbardziej nadaje się do interpretacyjnego i artystycznego przetworzenia) trzeba szukać na niepewnym gruncie między egzystencją a dziełem. Często niedokończonym, fragmentarycznym, rozlewającym się narracjami, tematami i bohaterami między tytułami, wylewającym się z gatunkowych ram i konwencji swojej epoki. Dlatego Słowacki wciąż się wymyka, ukrywa za maskami, które sam sobie wkładał i które wkładali mu potomni. I dlatego łatwiej jest fantazjować na jego temat, niż wystawić "Fantazego".

Po drugie, Słowacki jest pod nieustającym oskarżeniem. Za życia mógł przynajmniej bluznąć na krytyków i prześmiewców poematem, albo się pojedynkować. Ale pośmiertnie jest bezbronny wobec zarzutów. Choćby Brzozowskiego - adresowanych zresztą do całej "szkoły romantycznej" - o ucieczkę od dziejowej pracy ducha i udokumentowany nadmiarem talentu społeczny eskapizm. Podobnie jak wobec późniejszych, przeciwstawnych sądów, że zbyt dobrze rozumiał Ducha Dziejów, że znalazł się wśród tych, którzy swoimi próbami odnalezienia pewnego przepisu na postęp "przygotowywali grunt dla totalitaryzmów wieku XX" (Piwińska).

Przygniatające oskarżenie. Ale nawet nie próbowałbym go bronić. Lepsze to niż - to po trzecie - wciąganie na pomniki. I nie chodzi tylko o troskę o gruźlika, który na warszawskim Placu Bankowym wystawia swoje nagie spiżowe piersi na słotę i wiatr. Raczej o Marszałka na Wawelu, i jego, "królom był równy".

To jasne, że nie byłoby Gombrowiczowskiego "nie zachwyca", gdyby nie mowa Piłsudskiego i nie ciężka praca nad nie-zrozumieniem Słowackiego. Ugrzecznieniem, domknięciem, patynowaniem. Ale - z drugiej strony - gdyby nie było Słowackiego-wieszcza wpychanego na pomniki i wtapianego w fundamenty narodowej wspólnoty (wyobrażeniowej - przypomnijmy dla porządku) - pewnie do tej pory nie byłoby go wcale. A że dziś - a może nieustannie - z ową wspólnotą mamy problem, kiedy jej samorozumienie ulega gruntownemu przeobrażeniu, i z obecnością Słowackiego mamy kłopot. Bo teraz - już po czwarte - nawet bluźniercze niegdyś "nie zachwyca" trafia w próżnię. Martwe jest też hasło "szlachecki rewolucjonista", dzięki któremu w latach 50. stanął na chwilę po stronie "postępowej ludzkości". I "prekursor sztuki nowoczesnej", które to zawołanie trzymało przy Słowackim badaczy przez ostatnie dwadzieścia z górą lat. Dziś co najwyżej Jarosław Marek Rymkiewicz przywoła go w swoich sadomasochistycznych tęsknotach za nowym, opartym na wielkim wieszaniu początku historii wolnych Polaków ("Mnie się marzy jakaś wielka rewolta w duchu anarchii szlacheckiej, w duchu Juliusza Słowackiego, jakiś pośmiertny triumf polskiego liberum veto"). Sam jednak zaraz przyzna: "...to są mrzonki".

Marta Piwińska pisała, że jeśli w ogóle warto się nad Słowackim zastanawiać, to główne pytanie go dotyczące powinno brzmieć: "...czy ta poezja powinna stać się nam fundamentem, czy raczej należałoby ją wyklinać i egzorcyzmować...".

Dla mnie odpowiedź jest jasna - o czym za chwilę. Jest tylko jeden problem: czy rzeczywiście warto dziś stawiać to pytanie? Czy może być w jakikolwiek sposób istotne? Czy jest klimat, warunki, żeby odpowiedź nie padała pod przymusem? Albo z poczucia winy. Albo na odczepnego.

Dziesięć lat temu, kiedy obchodziliśmy 150 rocznicę jego śmierci, chcieliśmy w nim widzieć kogoś bardzo nam współczesnego. To miał być sposób, żeby wrócił do obiegu, do żywego dyskursu, na scenę. Zmartwychwstał. Czytałem niedawno pisanego w tym czasie, wznowionego po latach "SzatAnioła" Jana Zielińskiego. Ile wysiłku włożył autor, żeby dowieść, że Słowacki naprawdę był nam bliski, a przynajmniej wyobrażalny: brał narkotyki, z powodzeniem grał na giełdzie, pełen był urazów, obsesji i lęków. Ale i tak jakiś grzeczny wyszedł Zielińskiemu. Zbyt grzeczny, bo nawet jeśli było w nim coś z szatana, to cały ten demonizm można streścić tak: polski Fauścik. Inni badacze chcieli widzieć w Słowackim "nowoczesnego inteligenta", pisarza nawet ponowoczesnego. Jednak Jul wygląda ciut groteskowo wyciągnięty z redignota, odarty z żółtych rękawiczek, wepchnięty w prochowiec i owiązany okropnym krawatem (patrz okładka książki "Słowacki współczesny", red. Marek Troszyński, Warszawa 1999).

Oczywiście poszukiwania związków między egzystencjodziełem Słowackiego a humanistyką i tzw. rzeczywistością końca wieku XX w wielu aspektach były bardzo owocne. Ale cud i tak się nie zdarzył - nie świętowaliśmy renesansu zainteresowania Słowackim, na scenach wciąż był gościem rzadkim i przypadkowym. Kultury ani polityki nam też nam nie odświeżył. I może to dobrze, bo, nie daj Boże, próbowalibyśmy "po Słowackiemu" układać stosunki z sąsiadami. Dajmy na to z Ukraińcami. Przecież w wizji wielkiej fabryki czystego polskiego ducha i czystej polskiej krwi, jaką wpisał chociażby w "Sen srebrny Salomei" "Ukraińcom wyznaczono rolę - jak pisał Eugeniusz Nahlik - podlegającego asymilacji substratu etnicznego, którego najlepsze duchy miały być przyswojone przez Polaków, a gorsze - przetopione i uszlachetnione". Innymi słowy, co lepsi Ukraińcy mogą się krzyżować z polskimi pannami. Ci gorsi - jak Semenenko - nadają się tylko na stos. Ich krew przelana, odparowana, wydestylowana i powtórnie skroplona w jakimś przyszłym ciele może kiedyś, w przyszłości się nadać do zmieszania z "przewodnią" polską krwią.

Przesadzam? Wcale nie. Zapewniam, że nie jest to wcale jakieś interpretacyjne nadużycie. To całe rozpalone do czerwoności, krwawe laboratorium - kontrolujące zarówno wielkie procesy historyczne jak i mikroeksperymenty rodzinne - naprawdę jest jednym z kluczowych tematów późnej twórczości Słowackiego.

Mamy nową rocznicę i wahadło odchyliło się w drugą stronę: już nie współczesność, ale obcość. Nie bliskość, zrozumiałość, ale dystans, zaciemnienie - to mają być teraz "sposoby na Słowackiego". "Naprawdę współczesne czytanie i inscenizowanie jego tekstów - pisze Dariusz Kosiński - polega paradoksalnie na eksplorowaniu tego, co wydaje się najbardziej obce, najbardziej niezrozumiałe, najbardziej niedzisiejsze, co w pierwszej kolejności chcemy odsunąć jako przeszkodę, błąd, martwicę".

Dopóki nie zobaczyłem tej myśli w zapisie, miałem bardzo podobne zdanie. Ale teraz wydaje mi się, że wymaga ono podkreślenia, a potem przekreślenia. Podobnie jak i pierwszy człon tej wydawałoby się naturalnej alternatywy (a więc Słowacki na różne sposoby współczesny), która tak łatwo zmienia się w litanię. Aktualny lub nieaktualny. Obecny albo nieobecny. Zrozumiały albo mętny. Żywy lub martwy.

Warto Słowackiego wyrwać z tej alternatywy. Bo jest, jak sądzę, fałszywa.

Swoją drogą czy kiedykolwiek - nawet teoretycznie - można będzie Słowackiego "zmartwychwstać"? Trzeba by wtedy założyć, że był kiedykolwiek "żywy" - że jego obecność była jakoś pełna, a przynajmniej zadawalająca. A przecież tak nie było, albo bywało przez chwilę. Nie tylko jako "ten drugi", jako - jak pisał Krasiński - siła odśrodkowa naszej poezji najczęściej lądował na marginesach. Sądzę, że szczęśliwie. Może więc tam jest jego miejsce, tam należy go szukać i przyglądać się z uwagą temu nieważnemu, marginalnemu Słowackiemu? Oraz marginesom Słowackiego? Być może to jedyna szansa, żeby przetrwał, kiedy na dobre zaczniemy się z niego egzorcyzmować. Bo Słowackiego nie trzeba czytać ani inscenizować. Trzeba się od niego uwalniać. A teatr najdoskonalej się nadaje do takich egzorcyzmów.

Tako rzecze Jarosław Marek Rymkiewicz: "...nasza kultura jest ufundowana na czymś poważnym: na Śmierci, na Krwi, na Podróży".

Maria Janion podważa fundamentalność tego fundamentu i odpowiada: "...zbiór romantycznych stereotypów uznawany jest za fundament polskości. I chociaż czasem używa się ich trochę bez sensu, to widocznie z nadzieją, że odbiorcy usłyszą znajomą melodię i pójdą za nią", bo "ten ton uwodzi".

Jeśli gdzieś szukać więc dziś prawdziwej obecności Słowackiego, to nie na scenach, nie w szkole, nie na seminariach, ale w "...potopie zepsutej mowy postromantycznej, która zalewa Polskę" (Janion). W karykaturach mesjanizmu, w kościejących wzorcach Polaka-Katolika, w groteskowych często rytuałach pamięci historycznej. Ale przede wszystkim w tych sadomasochistycznych formach polskości, które skażone są przemocą, krwią, gwałtem. Tam gdzie trójca Bóg, Honor, Ojczyzna ujawnia swój rewers jako zestaw Uraz, Histeria, Resentyment. I przede wszystkim tam, gdzie historia zapisuje się na skórze ranami i nie gojącymi się, wstydliwie ukrywanymi bliznami. Trzeba Słowackiemu - z jego krwawymi obsesjami, matkobójczymi fantazjami, sadystycznymi wizjami - pozwolić wgryźć się w nasze historie rodzinne - dotrzeć do ich najciemniejszych zakamarków, traum i tajemnic. A potem wyrywać go, wykrzyczeć albo wyszeptać.

Nie jest dziś ważne, czy - jak pytała Marta Piwińska - Słowacki kłaniał się Duchowi Dziejów. Nie jest ważne: współczesny czy nie. Dzisiaj należy pytać: czy jeszcze boli? A jeśli nie boli, to trzeba sobie z jego pomocą samemu ból zadawać. Słowacki nadaje się do tego znakomicie. Tylko przeżywanie jego egzystencji na granicy obsesji i przyzwolenie, by spuszczone z uwięzi dzikie fantamaty polskości wpisane w jego dzieła zaczęły w nas działać, może być naprawdę skuteczne.

Tak, to jest wchodzenie w obszar podwyższonego ryzyka. Ale wystarczy sobie przypomnieć "Księcia Niezłomnego" Grotowskiego, żeby uświadomić sobie, że warto się angażować wyłącznie w ryzykowne spotkania ze Słowackim. I że tak naprawdę tylko takie spotkania są możliwe. Wszystko inne to tylko smutne klepanie literackich i teatralnych pacierzy.

***

Pokaz "Samuela Zborowskiego" w reżyserii Remigiusza Brzyka [na zdjęciu] odbył się 24 września godz. 19.00 w sali teatralnej Instytutu Teatralnego (ul. Jazdów 1).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji