Z warszawskiego salonu
CAŁA kulturalna Warszawa ( i Warszawka) chodzi w lipcu do Teatru na Woli na Romka Polańskiego. Zafundował jej te emocje z dreszczykiem Tadeusz Łomnicki na swoje odejście. I ja trafiłem na to dreszczowisko pt. AMADEUSZ pióra Petera Shaffera, czyli na opowieść o tym, jak "stary ramol operowy", powodowany zawiścią (Salieri), wykończył wybranego przez Boga Mozarta. W teatrze ścisk i tłok. Wszystkie fotele na widowni; wszystkie dostawki, wszystkie występy muru, stopnie, i co tam jeszcze wystaje ponad podłogę, zajęte. "Ach, jakie to wspaniałe i nowoczesne - mówią damy w przerwie". "Cóż za mistrzowska reżyseria - stwierdzają skromnie koneserzy". Tylko co do sztuki zachowują rezerwę. Istotnie, jest to taka sobie sztuczka po amerykańsku błyskotliwa i po amerykańsku sentymentalna, płytka. Przed wojną byśmy powiedzieli, "coś dla kucharek!" Teraz nie ma kucharek. Są za to "prości ludzie", "przedstawiciele świata nauki", "młodzież szkolna" oraz "drobni wytwórcy". To właśnie oni klaszczą nieco więcej niż na Mrożku, oni cmokają w co lepszych (sprośniejszych) momentach. Oni robią tłok i opinię wokół tego widowiska.
Zawistnego i wściekłego Włocha Antonia Salierego gra największy aktualnie nasz aktor - Tadeusz Łomnicki. Mozarta, geniusza muzyki - Roman Polański. Gra go, powiem to od razu, jak adept bez prawa współpracy. On też reżyserował to dość długie (bite 3 godziny) przedstawienie. On też jest tym największym magnesem dla Warszawy (kulturalnej) i Warszawki. Magnesem i sensacją!
Sensacją (prawdziwą) jest gra Tadeusza Łomnickiego. Cudowny, wspaniały technik. Jak doskonale i prosto przeistacza się na oczach widowni ze zbzikowanego starucha w podstępnego gnojka-Jagona. Otrzymuje za to gromkie, długie oklaski. Tak, to jest robota, że tylko palce lizać i klaskać.
W którymś tam miejscu tego sensacyjno-scenicznego felietonu Salieri mówi: "Czy można być dobrym człowiekiem będąc w piekle sztuki?... Dobry człowiek nie znaczy dobry kompozytor..."
Shaffer rzecz prowadzi od początku tak, że nie mamy wątpliwości, iż boski Mozart, wyrażający się co prawda często i gęsto wulgarnie, jest dobrym człowiekiem i dobrym kompozytorem. Jest wybrańcem Boga. Umiera (rzekomo otruty arszenikiem przez Salierego, jak Barbara Radziwiłłówna przez Bonę) mając lat 35, w kompletnym opuszczeniu i całkowitej nędzy. Ciało jego wrzucono do zbiorowej, anonimowej mogiły - zalanej wapnem - na jednym z wiedeńskich cmentarzy. Lecz pozostała na zawsze jego wspaniała muzyka, którą da się porównać tylko z wielkością i pięknem natury.
To mówi Salieri wstrząsany wyrzutami sumienia. Mówi to w tę noc, w której poderżnie sobie brzytwą gardło. On sam cieszy się łaską cesarza Józefa II, ale też wie, że Bóg go odtrącił od swej szczodrości, że go nie wybrał. Wygarnia mu to parę razy w sztuce. A będąc już w stanie starczego zamroczenia umysłu twierdzi, że otruł Mozarta. Nikt oczywiście w to nie wierzy, tak jak w to, że uwiódł mu żonę. Salieri jednak świadomie pcha się w to piekło sztuki, bo chce być jak Mozart nieśmiertelny, I jest nieśmiertelny. Mówiąc o Mozarcie wspominamy Salierego, który odprowadził go w ostatnią drogę, (To też wykorzystała literatura jako dowód zbrodni).
Utalentowany Mozart, wrzucony od dzieciństwa w piekło sztuki, nie wytrzymał. Pędził do śmierci, jak ćma do świecy.
Salieri, utalentowany poniżej swoich ambicji, sam wlazł do tego piekła i też nie wytrzymał. Bo w tym piekle nikt nie wytrzyma! Taka jest, zda mi się, główna myśl autora.
Po spektaklu sięgnąłem jeszcze raz do rozprawy Kierkegaarda poświęconej w całości geniuszowi muzycznemu Mozarta ("Stadia erotyki bezpośredniej") i jeszcze raz stwierdziłem, że nikt głębiej i trafniej w słowach go nie ujął. Żaden Salieri i żaden Shaffer.
Nawet cesarz Austrii Józef II, który kiedyś powiedział do Mozarta: "Mozart, w pańskiej muzyce jest za dużo nut!" Potem podał mu rękę do pocałowania, potem odwrócił się na pięcie i zadarłszy nos w górę poszedł sobie. Zdania Kierkegaarda są mniej dowcipne. Oto jedno z nich: "Tylko jedno z jego dzieł czyni z niego kompozytora klasycznego i absolutnie nieśmiertelnego. Tym dziełem jest "DON JUAN".
Cóż, Shaffer utkał swój dreszczowiec ze zdań cesarskich. Poza tym wszystko dobrze, no i Roman Polański. Po to się przecież głównie idzie do tego salonu.