Artykuły

Show na Zamoyskiego

JEDNĄ z lepszych piosenek Niemena jest "Wspomnienie" do słów Tuwima. "Czułość" Norwida z muzyką Kurylewicza bardzo pięknie - wokalnie i myślowo - interpretuje Wanda Warska. Moda śpiewania klasyków poezji, rozpętana przez Ewę Demarczyk, z dawna szerzy się w kraju. Ambitny, jak zawsze, Adam Hanuszkiewicz zapragnął podbić stawkę: zaśpiewać "Kordiana". Per procura, oczywiście. Śpiewa zespół Teatru Powszechnego w Warszawie.

Nic w tym złego nie widzę. Anglosasi przerobili już na musical nie tylko "Pigmaliona" Shawa, ale i "Olivera Twista" Dickensa. Zbili na tym pieniądze, powodzenie mieli niebywałe, oba musicale ze sceny trafiły na ekran, "Twista" filmował reżyser tej klasy, co Carol Reed. Fala nadal przybiera na sile: Reed kończy właśnie "Davida Copperfielda", David Lean zaczyna kręcić musical z "Makbeta". A skoro można z "Makbeta", można i z "Kordiana". Byle to robić dobrze. Ba, właśnie.

Pełnego musicalu Hanuszkiewicz zrobić zapewne nie mógł. Trzeba do tego aktorów, którzy umieją równocześnie grać, śpiewać i tańczyć, w dodatku na niejakim poziomie, o takich zaś aktorach w Polsce najstarsi ludzie zapomnieli. Korzystając z luźnej budowy "Kordiana" Hanuszkiewicz zrobił więc show. Na małą estradkę pośrodku sceny wychodzi kwartet Kurylewicza i rozpoczyna spektakl cichym bluesowym motywem. Potem trochę tekstu mówi się pod muzykę, potem bez muzyki, potem Kordian-Nardelli śpiewa część swego monologu z Laurą, Laura-Kucówna śpiewa wiersz Kordiana ze sztambucha, Kordian, który już zszedł ze sceny, wraca jako wspomnienie Laury i śpiewają oboje. Potem "panicz się zastrzelił", scenka w James-Park, erotyczna kotłowanina Kordiana z niezbyt odzianą Wiolettą, na ziemi, w guście filmowych "prześcieradłowców", wreszcie Kordian chwyta mikrofon i trzymając przy ustach śpiewa do widowni, aby nie było wątpliwości, co oglądamy. Wokół tańczy chór czterech panienek w powiewnych tiulach - elfy, zwólfy i syfilidy, jak mówił Majakowski. A prowadzi show sam Hanuszkiewicz, alter ego Kordiana, oznaczony w programie gwiazdkami i mówiący partie Doktora, Chmury, diabłów i co mądrzejsze kwestie Kordiana. Te najgłupsze, rzecz jasna, przerobiono na piosenki w myśl starej uwagi Beaumarchais, że to, co zbyt głupie, aby się dało powiedzieć, śpiewa się jako arie operowe. Wszystko toczy się żwawo, zgodnie z przyjętą recepturą, nie nudzimy się bynajmniej, o nie! Tylko...

Ten show jako show jest nazbyt tandetny. Scena z Wiolettą i tańczące panienki, to, uczciwszy uszy, trochę szmira. Piosenkom ani Kucówna ani Nardelli nie podołali interpretacyjnie i z poezji zrobił się komunał. Niechlujstwo dykcji i powierzchowność podawania tekstu w całym spektaklu ściera do reszty motyle barwy wiersza; jedynie przesłanie z "Lambra", którym Hanuszkiewicz-aktor kończy przedstawienie, brzmi pełniej i czyściej. A ponadto brawurowy pomysł reżysera urywa się w pół drogi: póki trwa życie prywatne Kordiana, można sobie poestradować, ale śpiewać narodową tragedię polityczną? I Hanuszkiewicz łamie się, jak sam Kordian u drzwi cara. Opada go Strach, Imaginacja, Obie Władze... Rezygnuje. Po scenie na Mont Blanc show znika, oglądamy zwykłe przedstawienie.

Lepsze - twierdzą niektórzy. Tak, zwarte, ostre, sprawne. Dość jednak banalne, zrobione według utartej recepty na szekspirowską kronikę. W dodatku wykrzyczane raczej niż grane, bo rzecz trwa w sumie krótko i na grę brak czasu. Jerzy Kamas (Car) i Seweryn Butrym (Wielki Książę) zdobywają sobie przecież scenę IX aktu III, gdzie mogą pokazać trochę solidnego, tradycyjnego aktorstwa. Inni mniej mają szczęścia.

Jak łatwo się domyślić, Warszawa huczy. Tym razem nie z zachwytu, choć ludzie walą na to, jak na "Kleopatrę" z Liz Taylor. Huczy z oburzenia: tak zbeszcześcić świętość narodową, toż to skandal, powinny być jakieś granice! Nawet recenzje są kwaśne i zgorszone. Głównie tym showem i "big-beatem". Beat wymienia prawie cała krytyka. Pojmuję, że dla ludzi poważnych jazz i beat to taki sam młodzieżowy hałas, ale skoro już, drodzy koledzy, musicie o tym pisać, rzućcie choć okiem na muzyków: to, co ma w ręku Kurylewicz, to jest puzon, a nie gitara. Nie tylko jednak show przyrządzony z Wieszcza stanowi kamień obrazy. I mimo że nic by mi nie zrobiło większej przyjemności niż wziąć się do obrony Hanuszkiewicza teraz, kiedy nagle wszyscy psy na nim wieszają, mój klient słabe daje mi szansę wygranej.

Taki jest niecierpliwy, pośpieszny w robocie! Tak mu brak skupienia, jednolitości wizji, przemyślenia funkcji pomysłu! A inwencji ma wiele, pomysły czasem świetne, jak ów szereg podchorążych na placu Saskim: sprzężone kukły, zjeżdżające nagle ze sznurowni, dziarskie, za pociągnięciem sznurka wykonujące "na prawo patrz!" jednym mechanicznym ruchem, by. później, znów podciągnięte w górę, rzucić na tylną ścianę cienie wiszących nóg, nóg wisielców, ponure memento dla buntu. A tuż obok chwyty pretensjonalne, bo nieuzasadnione. Rama sceny obita surowymi deskami, nagi mur tylnej ściany pełen rur i przewodów, drewniana estradka, drabina - na co to wszystko w "Kordianie"? Nawet surowością przecież nie jest - przeciwnie, minoderią. Podobnie jak caryca, dodana carowi. Podobajmy się! W scenografii - awangardystom, w piosenkach - nastolatkom, w baleciku panienek - dyrektorom, w części "poważnej" - prof. Jakubowskiemu. Kiedy jednak chcemy podobać się wszystkim, trudno dogodzić komukolwiek.

Eklektyzm pełen niespójnych sugestii - zamiast bogactwa znaczeń rodzi oczywiście gafy. Nad nieszczęsną drabiną głowi się cała widownia. Najpierw jest to Mont Blanc, zgoda. Ale potem drabinę taszczy ze sobą Kordian, kiedy idzie mordować cara. Więc Wiech przypuszcza, że Kordian forsuje Zamek przez lufcik na pierwszym piętrze, Zagórski - że car kryje się przed zamachowcem na pawlaczu... Jeszcze gorzej z papieżem. Mówi Kordianowi: Niech się Polaki modlą, czczą cara i wierzą, czyli sankcjonuje władzę caratu w Polsce. Wobec tego Hanuszkiewicz każe mu - zamiast Prymasowi - koronować Mikołaja I w Warszawie. Chodzi pewnie o sens symboliczny, lecz wychodzi nonsens realistyczny. Biedna ta młodzież szkolna, gromadnie prowadzona na "Kordiana". Ale się dwóje posypią!

Spod stosu teatralnych stylów, spiętrzonych w nieładzie, wyłania się jednak czasem pewna myśl. I choć rozmazana, pozwala mi bronić mego klienta przynajmniej przed zarzutem zupełnego rozkojarzenia. "Kordian" Hanuszkiewicza chce być mianowicie biografią pewnego odłamu najmłodszej generacji Polaków. Nałożoną na tamtą biografię, belwederczyków, tak aby przenikały się nawzajem. Jak przenika się już moda romantyczna z dzisiejszą młodzieżową. Nardelli nosi na początku błękitny surducik, jakby śpiewał u Niebiesko-Czarnych, i okrągłe druciane okularki: intelektualista, student? Jest melancholijny, zniechęcony, gorzki, pusty, pełen niepokoju; romantycy zwali to spleenem, my frustracją. Dławi go życie bez celu, bez idei. Buntuje się, ale biernie, poprzez brak akceptacji zastanego świata, ucieczkę w dandyzm, w piosenki, w cool Kurylewicza, w romanse. Dość jest zamożny, by wojażować trochę po Europie, podrywać jakieś Wioletty, uprawiać alpinistykę. Szuka jednak autentyczności, wyjścia z fałszywej gry, manifestacji swego buntu - buntu, który miałby szerszy, ponadindywidualny sens. Odnajduje go na Mont Blanc: w zrywie wyzwoleńczym. Dlatego w tym momencie kończy się show: obiit Gustavus, natus est Conradus.

W Warszawie odbywa się koronacja cara na króla Polski, na ulicach lud, szlachta, młodzież obserwuje i drwiąco komentuje uroczystość. Co to za krzyk? - Zapewne żandarm tłum przeciera. Krzyk kobiecy: Dziecię moje, o dziecię! - pada nagle - z widowni, z balkonu. Stojący Na Kolumnie (Damięcki) woła wzburzony: zbiegi się tłum - teraz cały ucieka przed księciem. Nowe krzyki z balkonu: dziecko zabite! Rośnie wzburzenie, rozbiegają się zebrani. Z rnroku płynie cichy, gorzki, drwiący śpiew Nieznajomego: Pijcie wino! pijcie wino! Przerwa.

A po przerwie spisek koronacyjny. Częścią kwestii Kordiana obdzielono innych spiskowców, więc gdy Nardelli domaga się zabicia cara, wszyscy mu basują, podnieceni. I tu pojawia się Prezes-Machalica. U Słowackiego Prezes, jak pamiętamy, to stary reakcyjny wapniak na ciepłym zapewne stanowisku, u Hanuszkiewicza to człowiek w sile wieku, jedyny mądry, odpowiedzialny realista polityczny. Wykreślono mu większość tekstu, prawie nic nie mówi, zadumany. Wreszcie rzuca: A kiedy się na Polskę wszystkie ludy zwalą, wielu przeciw postawisz wojska? wielu ludzi? I zapaleńcy biorą uszy po sobie. A tyle gadali!

Kordian sam więc idzie zabić cara. Lecz też się załamuje. Nic ze słabości, ani wskutek zaplątania się w świadomości pokolenia, w sprzecznościach między żądzą walki a wiarą w legalizm. Tak było u Słowackiego. Tu jest inaczej. Car pojawia się na szczycie drabiny (!), Nardelli wznosi dłoń do ciosu i osuwa się w dół. Car ani drgnie: nic go nie obali. Czyli: Kordianowie są dziecinni. Możemy ich rozumieć, współczuć im, kochać ich, ale rację ma Prezes, nie oni. I właściwie to powinniśmy kochać Prezesa z jego rozsądkiem. Everybody loves somebody sometimes - mówi piosenka, więc i Hanuszkiewiczowi się nie dziwię. Czyżby jednak nie było już nic do wyboru, prócz dziecinnych Kordianów i zwykłego oportunisty? Ani w "Kordianie", ani w życiu?

Szkoda może, że Hanuszkiewicz się zawahał. Że całego "Kordiana" nie przerobił na show albo musical. Nie zadawałbym wtedy głupich pytań. A i spektakl byłby artystycznie bardziej jednolity. Okazja z "Kordianem" na razie przepadła, ale nic straconego. Są jeszcze "Dziady". Wdzięcznym tematem na show byliby także dekabryści. Może ktoś da się namówić i zrobi. Quando, quando, quando, quando?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji