"Balladyna" Hanuszkiewicza
Zdaję sobie sprawę, że ktoś tak młody jak ja ma jeszcze nie do końca ukształtowane wyobrażenie o świecie, często sporo upiększa i idealizuje. Wierzę, ze każdy człowiek wyruszając na ziemię zaopatrywany zostaje, podobnie jak w płuca i nerki - w wewnętrzną lampkę dobra, zaś całe jego zło polega jedynie na głupocie i słabości. I wierzę jeszcze, że niezależnie od stopnia deprawacji, na każdego przyjdzie chwila, kiedy to przypomni sobie o owej lampce, kogoś pokocha, komuś pomoże... "Balladynę", którą znałam dotąd z lektury dramatu Słowackiego traktowałam na tym tle jak sztucznego potwora, twór chorej wyobraźni poety - pesymisty. Zresztą prócz niej prawie wszyscy bohaterowie ratowali reputacje człowieka - nie szkodzi nawet, że nic im w życiu nie wychodziło, najważniejsze, że mimo to byli dobrzy i szlachetni. Hanuszkiewicz rozwiewa ten mit bezlitośnie. Przez cały pierwszy akt oburzałam się na reżysera, tęskniłam za tradycyjnym przedstawieniem z kostiumami, które podkreślałyby jego abstrakcyjność, tak namacalnie różniły tamte postaci od nas - wspaniałych ludzi u progu XXI wieku... A tymczasem nic z tego. Prawie żadnej dekoracji, jedynie napis z wielkich liter BALLADYNA i rozbabrane łóżko, służące chyba wszystkim po kolei. Niesamowite wrażenie - oto coś, do czego prowadzą w końcu nasze występne i bzdurne dążenia. Czy to mądry król - pustelnik czy zbrodniarka bez czci i wiary - właśnie tylko to jedno łóżko należy do nich naprawdę. A same postaci? Odarto je z masek pięknych słów, z prawdziwie romantycznej mgiełki. I Filon, i nawet Kirkor z pierwszego, aktu - nie mówiąc o Grabcu to w zasadzie tacy sami erotomani. A oto pierwsze spotkanie z wdową i jej córkami - piękna scena powrotu z pola pełna wzajemnych czułości, które przynajmniej ze strony Aliny winny być szczere - rozpoczyna się w sposób wywołujący wybuchy śmiechu na widowni. Biednie ubrana matka ciągnie wózek pełen siana, z którego machają nogami dwie wystrojone, dorodne dziewoje. Słowa miłości brzmią tu groteskowo, a sytuacja dziwnie przypomina stosunki panujące dzisiaj w niejednym domu. W takim klimacie nawet Alina - poczciwe dziecko - zatraca poczucie przyzwoitości. Przestroga.
No i wreszcie Goplana, od której właściwie powinnam była zacząć. Goplana, sama poezja, sam eter, to potężna baba w pornograficznym kostiumie, ordynarna i perwersyjna. Jej rola została w przedstawieniu bardzo uwypuklona, potraktowana pierwszoplanowo. Wraź z Chochlikiem i Skierką uzbrojona w ryczący motor uosabia przewrotną potęgę żądzy wraz z potęgą władzy nad przyrodą i ludźmi. Może kosmiczne kostiumy i pojazdy mechaniczne tej miłej trójki mają nam przypominać o naszej cywilizacji stawiającej technikę ponad wszystkim? Biedny głupi człowiek zawsze dążył do władzy i bogactwa; teraz, z jej (techniki) pomocą jego występki monstrualnie rosną. Machlojki Goplany sprowadzające Kirkora do chaty wdowy trafiają na podatny grunt - wszędzie panuje rozprzężenie, czyny nie idą w parze ze słowami. Wdowa, Alina, Filon nawet nieco narwany Kirkor, nie mówiąc już o tak dobranej parze jak Goplana i Grabiec, pozostawiają w sumie głęboki niesmak. W tej sytuacji nawet nie dziwi, nie przeraża sama zbrodnia, widz i bez tego ma dość. Niedobra atmosfera nieco musichallowa i wciąż żal do reżysera. (Zasłużona przerwa. Można napić się coca-coli i porozmawiać o głupstwach... Potrzebne).
Akt drugi. Zbrodnia goni zbrodnię, koniec zabawy, choćby makabrycznej. Do bohaterów trzeba już podejść poważnie. Ale dla, mnie osobiście nawet to rosnące wynaturzenie ale bez wybuchów śmiechu, bez komediowej maski, jest bardziej optymistyczne niż bezładny pierwszy akt. Kształtują się charaktery, już wiadomo, że Kirkor jest zdecydowanie szlachetnym rycerzem. Już widać, że taki ogrom zła wstrząsa jednak sumieniami ludzi. Matka, która właśnie zaczynała odprawiać spod bram zamku dawne przyjaciółki, odnajduje zgubioną moralność. Pustelnik nie jest już śmieszny gdy konsekwentne potępianie Balladyny przypłaca w końcu życiem.
W końcu i Goplanę ogarnia przerażenie, że udało się jej rozpętać tyle zła. Moce piekielne opuszczają ziemię. Balladyna po niezwykle dramatycznej scenie sądów ginie zabita piorunem. Jej śmierci towarzyszą efekty przypominające koniec świata. Ale mija to szybko, raptowne rozjaśnienie sceny, oddychamy z ulgą. O mało nie koniec świata, ale okazuje się, że jednak może on istnieć bez zła. Gwoli odprężenia zabawki, czołg i huragan oklasków.
Moje refleksje są w gruncie rzeczy bardzo osobiste, ale dwie rzeczy uważam za pewne: że Anna Chodakowska będzie niedługo jedną z największych gwiazd polskiej sceny, i że nawet jeśli "Balladyna" Hanuszkiewicza pokazuje świat przesadnie zły, to i tak warto zobaczyć tę sztukę choćby dlatego, żeby uświadomić sobie do jakiego świata nie możemy dopuścić.