Artykuły

O Jezu!

Przed czterema bodaj laty pewien krytyk doszedł do wniosku, że przyszłość polskiego teatru jest w rękach kilku młodych ludzi, których wymienił z nazwiska. Sąd krytyka powtórzyli inni, pogląd stał się modny i przetrwał nawet te kilka premier, które młodzi ludzie zdążyli sknocić. Pogląd był szkodliwy, gdyż w praktycznych konsekwencjach zwracał się przeciw całej generacji młodych, co miała nieszczęście startować kilka lat przed grupką modną, a teraz została skazana na przedwczesne wyeliminowanie z głównego pola gry. Pogląd był również fałszywy, gdyż za znamiona własnej osobowości uznano samą pewność siebie, która przybierała na ogół jeden tylko kształt: brak szacunku dla tekstu literackiego, podmienianie jego oryginalnych wartości reżyserskimi melizmatami.

Mam tę gorzką satysfakcję, że byłem w tej sprawie Kassandrą. Na warszawskiej naradzie teatralnej przed trzema laty mówiłem: "Czytając rozważania poniektórych teatroznawców można by dojść do wniosku, iż podstawową słabością warszawskiego życia teatralnego jest niedopuszczanie na stołeczny rynek wybitnych inscenizatorów z najmłodszego naboru. Padają nazwiska: Kajzar, Grzegorzewski, Kordziński. Już się ich mieni "pokołeniem", już przypisuje ślą im moc cudownych uleczeń. Piękne by to wszystko było, tyle że moc przypisywana cudownym miedziankom jest dość ułudna". Cóż teraz dodać do tych słów. Oto Roman Kordziński wystąpił w Teatrze Narodowym z premierą "Romansu o Sarmacyjej". I nie o to idzie, że powstał spektakl nieudany: porażki zdarzają się każdemu. Ale "Romans o Sarmacyjej" jest rzadkim przykładem totalnej bezmyślności, i w zakresie organizowania materii literackiej, i w zakresie konstrukcji widowiska.

Miał to być spektakl "na scenie pisane". Przeciw samej modzie nic nie mam, wydaje się koniecznością, narzuca ją przedłużająca się niewydolność profesjonalnej dramaturgii, narzuca ją typowe dla współczesnej epoki przewartościowanie tradycyjnych rozdziałów zadań w sztuce; "pisanie na scenie" może też wylegitymować się bezspornymi osiągnięciami, których autorami są Hanuszkiewicz, Grotowski, Rene, Okopiński, wrocławski "Kalambur". Tyle że z "pisaniem na scenę" jest jak z każdym pisaniem. Iwaszkiewicz pisze i Muskat-Fleszarowa pisze: efekty są, powiedziałbym, zróżnicowane. Przy "pisaniu na scenę" zróżnicowanie ulega jeszcze zwielokrotnieniu, gdyż w grę wchodzi element treści istniejących, a zaprzepaszczanych: to materiał wyjściowy, z którego czerpie inscenizator - "pisarz". W wypadku "Romansu o Sarmacyjej" użyto tekstów Juliusza Słowackiego, Wacława Potockiego, Wespazjana Kochowskiego, Samuela Twardowskiego, Ernesta Brylla; użyto Baki, Kitowicza, Cata-Mackiewicza, fraszkopisów sowizdrzalskich. Nie oburza mnie sam fakt, iż tak różnorodny materiał literacki sklejono w jednym dziele. Nie obchodzi mnie, co teatralny Ramigani napycha do worka. Jeśli z tego worka wyciąga żywe króliki - jest arcysztukmistrzem! Jeśli przecież worek przede mną na scenie wytrząsa, a sypią się z niego brylanty i perły, by przez sekundę lśniąc w świetle, wpaść w szpary teatralnej posadzka i sczernieć, ów Ramigani co taki "cud" zdziałał jest odpustowym kuglarzem. Więcej! - jest kuglarzem występnym, bo perły gubi, bo marnotrawi cenne tworzywo, jakie wypożyczono ze skarbca kultury narodowej. "Romans o Sarmacyjej" jest takim kuglarstwem występnym. Kordziński połączył ze sobą teksty czterdziestu klasyków, by nic przez to połączenie nie powiedzieć.

Pierwsza część widowiska jest jedynie nudna, ale widz łudzi się jeszcze, że potem coś zrozumie; w części drugiej widz już tylko czeka na finał. Finału resztą w tym przedstawieniu nie ma. Ba! Żeby się coś kończyło, musi się coś zacząć. A na scenie tylko pląsawisko żywych obrazów. Jakaś szlachta szablami łyska, potem sobie tańczy, ministranci biskupom kadzą, para młodożeńców dzieciom bajeczki opowiada, satyr wady narodowe piętnuje; snuje się między tłumem Matka Polonia - łatwo ją poznać, bo w grottgerowskiej czerni i w biało czerwonych wstęgach, trudniej rozszyfrować, że siermiężny młodzian to Piast, ale tu w identyfikacji pomaga program teatralny; z postaci historycznych jest jeszcze Stanisław August, co ładnie całość klamruje. Że niby od Piasta do Poniatowskiego. Tylko co znaczą owe rzeczy w środku, gdzie zresztą wszystko mogłoby być i odwrotnie: Satyr jako ministrant, Stanisław August jako panna młoda, a panna młoda jako Piast. Nawet łatwiej byłoby wtedy orzec, że to taka groteska, a teraz... Aktorów szkoda. Kilkoro znalazło w tym "Romansie" okazję, by przypomnieć o swych możliwościach: Henryk Machalica jako krwisty szlachciura, Damian Damięcki jako ironiczny błazen, Ewa Krasnodębska kulturalnie cieniowała teksty rokokowej Damy, przypowieści biskupie dowcipem przyprawiał Michał Pluciński.

"Romans o Sarmacyjej" jest widowiskiem przerażającym. Kto winien? Kordziński!? Na pewno, on to przecież wszystko wypitrasił. Najbardziej jednak przerażający pozostaje dla mnie fakt, że oto w ostatecznym rozrachunku zbiera cięgi nie pozbawiony talentu (a oczywiście!), młody człowiek, którego główną winą jest, że zbyt łatwo i zbyt szybko uwierzył w przeznaczoną mu wielkość. A dlaczego miał nie wierzyć, skoro heroldzi głośni w krzyku?!

Zbyt częstym, stanowczo zbyt częstym zjawiskiem w naszych praktykach recenzenckich jest pokrywanie własnej niewrażliwości na , prawdziwą sztukę krzykliwym publikowaniem rzekomych odkryć. Tylko rachunku nie ma potem komu mu płacić. Winien jest Kordziński, winien jest Hanuszkiewicz, bo Kordzińskiemu i jego heroldom zaufał. A heroldzi? Ci właśnie krzyczą najgłośniej, że "łapaj złodzieja". O Jezu, że też tym ludziom po prostu nie wstyd...

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji