Artykuły

Faust, Woland i Nasze Varietes

Szatan najpierw się o nas otarł, a potem został na dłużej. Najpierw był Mefisto - niemiecki artysta zaprzedany demonowi hitlerowskiej władzy. Teraz jest Woland - mistrz czarnej magii, na kilka dni burzący złowrogi porządek ludzi i rzeczy w stalinowskiej Moskwie lat trzydziestych. Tak, jak kilka lat temu pędziliśmy do kina, by obejrzeć film Istvana Szabo Mefisto, tak teraz wystajemy w kolejkach, by obejrzeć diabelskie żarty z moskiewskich redaktorów i funkcjonariuszy, by wysłuchać dysputy Piłata z Jeszuą i zobaczyć miłość kobiety gotowej pójść do piekła dla prawdziwego artysty. Adaptacje Mistrza i Małgorzaty Michaiła Bułhakowa na naszych scenach gonią jedna drugą. I co ciekawsze, wygląda na to, że cały świat - ten nasz, na wschód od Łaby - odnajduje się w sylogizmach Wolanda i przygląda się sobie podczas pokazu czarnej magii. Jak inaczej rozumieć fakt, że Węgrzy pokazali nam swą wersję Mistrza na Spotkaniach Teatralnych, że Niemcy z NRD przygotowali nam operę, a warszawski Teatr Współczesny - właśnie dzięki Bułhakowowskiej Sile Nieczystej - postarał się o sensację sezonu? Gdzie my więc jesteśmy, u diabła? W naszym varietes? Na to wygląda.

1.

Andrzej Drawicz, który pewną ręką prowadzi nas przez literaturę rosyjską XX wieku, miłośnik Bułhakowa, a Mistrza i Małgorzaty w szczególności, twierdzi, że ta powieść to rewanż pisarza na ludziach i czasach, w których żył. "Bułhakowa los potraktował w sposób wyrafinowany; oszczędzał ciosów ostatecznych, ale przez całe lata osaczał, wybijał z uderzenia, kazał toczyć walkę z cieniem, tracić siły." Bułhakow nie był, jak byśmy dziś powiedzieli, dysydentem. Nie gnił w więzieniu, nie był zesłany, nie zginął w czasie wielkich czystek. Korespondował ze Stalinem, który jego sztukę Dni Turbinów bardzo cenił. Ale pozostając po tej stronie egzystencjalnej udręki, jako pisarz walczący o prawo do publicznego istnienia, Bułhakow swoje przeszedł. Jego praca - jak pisze Andrzej Drawicz - nie tyle szła na marne, co okazywała się półniewypałem. Sztuki co prawda przyjmowano, ale też szybko zdejmowano je z planu, a jego samego trzymano w zawieszeniu, zwodzono, atakowano seriami krytycznych pamfletów. Nie mogąc wytrzymać, napisał list do władz "... proszę Radziecki Rząd, by postąpił ze mną jak uzna za stosowne, byleby jakoś postąpił", po czym otrzymał telefon od Stalina: "Złóżcie podanie. Wydaje mi się, że tym razem wam nie odmówią". I rzeczywiście, tym razem nie odmówili, Bułhakow otrzymał pracę w MChATcie, ale do końca życia poczucie zawieszenia pozostało. "Mógł się realizować w ułamku autentycznych możliwości. I to z niewiadomym efektem końcowym" - pisze Drawicz. Potem przyszła choroba, odchodziła też od pisarza kobieta, którą kochał. Pozostawało tworzenie Dzieła, które by tę codzienną udrękę życia i umierania zrównoważyło. Tym dziełem był Mistrz i Małgorzata, odegranie się - na ludziach, czasach i po trosze również na sobie samym - za mało udane życie.

2.

Powieść jest cudna, pełna humoru, aluzji, przejrzystych powiązań z arcydziełami literatury światowej; zarazem na tyle lekka, łatwa i przyjemna, by zawojować czytelnika, a zwłaszcza czytelniczkę niezbyt wciągniętą w literaturę demonologiczną i religijną. Ta powieść zrodziła się z prostego pomysłu; do Moskwy przybywa na kilka dni diabeł ze swoją świtą i wytrąca miasto z normalnego porządku, który w istocie jest nieładem i bylejakością zbiurokratyzowanego świata pełnego karierowiczów i donosicieli, rozjazgotanych bab i tokujących ideologów, milicjantów w skórzanych kurtkach i grubych łapówkarzy. W tym świecie diabeł nie musi być demonem. Wystarczy, by się zdziwił na widok tego, co zobaczył w mieście i ludziach, i popróbował to coś nieco "poprawić". To taki zabawny "efekt obcości", gdy nagle w wygłodniałej luksusu Moskwie pojawi się na scenie normalny gdzie indziej sklep z konfekcją damską, albo gdy łapówkarz, zamiast rubli, znajdzie w teczce butelkowe etykietki czy - co jeszcze gorsze - dolary, o których poinformowane zostały odpowiednie" organa.

Satyra jest pierwszym powodem, dla którego powieść Bułhakowa była przez bez mała trzydzieści lat trzymana pod kluczem, a dziś jest chętnie czytana i oglądana. W końcu ta rzeczywistość może się i znacznie zmieniła, ale przecież nie na tyle, byśmy nie rozumieli, o co tu chodzi, i nie odnajdowali również siebie na Patriarszych Prudach i w stołówce Massolitu. W tym świecie niezupełnie realnego socjalizmu tkwią również nasze korzenie - i choć niektóre migawki nie są zbyt wyszukane, to tak właśnie być musi. Ten nasz świat polega również na powszechności stylu "Podwieczorku przy mikrofonie", który -jak tamto Varietes - prosi się o interwencję Behemota.

Powód drugi, dlaczego Mistrz i Małgorzata podbija zwłaszcza kobiety, to historia "prawdziwej, wiernej, wiecznej miłości" Małgorzaty do Mistrza. O tym gospodynie domowe mogą czytać bez końca: o wielkiej zmysłowej miłości, która zacznie się nagle od naręcza żółtych kwiatów, obrzydliwych i niepokojących, a potem pozwoli być Muzą, następnie wiedźmą, którą Szatan zaprosi na bal, a wszystko by uratować ukochanego wraz z jego Dziełem, i wreszcie ulecieć z nim w przestworza ku jasności, uwalniając się od Lucyfera. Ech, ileż to kobiet marzy o Mistrzu wietrząc bety i gotując obiad, ileż to kobiet zgodziłoby się na lekkiego zeza wiedźmy, aby tylko pojawił się On, dla którego można rzucić wszystko. A gdy się nie pojawia, to warto go przynajmniej obejrzeć w teatrze. I to może dlatego głównie kobiety wypełniają widownię na Mistrzu i Małgorzacie. Ale, niestety, właśnie wątek Małgorzaty jest zarówno w książce, jak w adaptacjach scenicznych najsłabszy i nie ratują go piękne kobiety rozbierające się na scenie. Wymyślona jest ta miłość, bajkowa jest jej oprawa i ryzykowne uzasadnienia. U Goethego w Fauście postać Małgorzaty stanowi oś tragedii; chodzi o dawanie i odbieranie życia. Tu opisano fanaberię mężatki, która najpierw nie chce zrezygnować z wygód u boku męża, potem ofiarowuje swą miłość Mistrzowi, ale zawsze go opuszcza w rozstrzygającym momencie, i wreszcie wydobywa go z domu wariatów, ratuje nawet rękopis Dzieła, ale przy okazji skazuje ukochanego na duchową śmierć z ukojenia.

I wreszcie trzeci, najważniejszy, powód popularności i rangi powieści; sam Mistrz i jego Dzieło, opowieść o Piłacie i Jeszui Ha Nocri, o sporze, który zaczął się w Jeruszalaim niespełna dwa tysiące lat temu, i toczy się po dziś dzień w zaświatach. I to są najbogatsze partie książki; dzięki nim powieść Bułhakowa przez lata całe ręcznie przepisywano w Związku Radzieckim jak dawne księgi cerkiewne, dzięki nim dla wielu ludzi wychowanych w duchu wojującego ateizmu stawała się pierwszym zetknięciem z chrześcijaństwem. U nas zresztą także te właśnie partie książki również w wersji filmowej Wajdy - ukazują mniej znaną stronę Męki Pańskiej: uruchamianie mechanizmu, w którym Zło jest częścią Dobra.

3.

Bułhakow do Stalina musiał mieć stosunek szczególny. Ostro widział radziecką rzeczywistość ukształtowaną przez paranoiczną osobowość przywódcy, ale zarazem na jakiś wręcz prawosławny sposób czuł respekt wobec ziemskiej władzy. To rozdwojenie perspektywy dostrzec można dokładnie w koncepcji Piłata, piątego procuratora Judei. Oto dręczony chorobą intelektualista, który zna swą moc i swe ograniczenia, który jest de facto jednym z morderców Jeszui, ale zarazem jedynym prawdziwym patronem jego poczynań i jego wiary.

Makiaweliczny pomysł. Piłat jest właściwie jedynym, który naprawdę zrozumiał Jeszuę; Piłat bierze pod opiekę Mateusza Lewitę i czuwa nad spisaniem przez niego Ewangelii, która Jeszui pozwoli zwyciężyć zza grobu. Przewrotność pomysłu polega na tym, że jesteśmy świadkami rozmowy skazańca ze skazującym, z której wynika, że Piłat odczuł na sobie promieniujące Dobro proroka, ale też dowiedział się od Jeszui, że wszystko, co spisuje Mateusz Lewita, jest poprzekręcane i niedokładne. A więc do Prawdy i tak nikt nie dotrze, można ją odczuć, przeżyć, ale nie spisać. A jednak Piłat każe Mateuszowi spisać Ewangelię, stwarza mu najlepsze warunki. I tak świat dowiaduje się o proroku z Judei, który głosił miłość do ludzi i nie odstąpił od niej wydany na męki. Świat się o tym dowiaduje dzięki protekcji współmordercy?

W warszawskiej adaptacji Mistrza i Małgorzaty skojarzenie Piłat-Stalin nasuwa się dzięki grze Mariusza Dmochowskiego, który co prawda przerasta Generalissimusa posturą, ale doskonale potrafi pokazać zniewalającą siłę inteligentnego satrapy. Oczywiście, widz po chwili zastanowienia uwalnia się od tej sugestii i szuka replik czy analogii literackich. Można przecież procuratora Judei widzieć jako kolejną wersję Wielkiego Inkwizytora z Braci Karamazow; jego akurat łatwiej niż Stalina wyobrazić sobie, jak siedzi w zaświatach na ciężkim marmurowym tronie i cierpi przy pełni księżyca, gdyż nie może zaznać spokoju i "przyszło mu zagrać niedobrą rolę". Piłat toczy tam dalej swą rozmowę z Jeszuą. "Niech rozmawiają, kto wie, może dojdą do czegoś" - twierdzi Szatan. Tak wygląda piekło polityka. A piekło artysty? Mistrz i Małgorzata będą we śnie przechadzać się pod kwitnącymi wiśniami, będą słuchać muzyki Schuberta, on włoży przybrudzoną, wieczystą szlafmycę, a ona będzie strzegła jego snu. Sen ma go wzmocnić, "przyjdą ci po nim do głowy mądre myśli". Ale czy będzie jakieś " po nim?" Wszystko i tak jest, jak być powinno.

Bułhakow w Mistrzu stworzył sobie samemu małą apoteozę: artysty genialnego, cierpiącego, zamkniętego w domu wariatów, który niczym Chrystus sam ginie, ale pozostawia zarówno swą naukę, jak swe cierpienie. Na tej apoteozie sam jednak zauważa rysy, oskarża się o tchórzostwo, ową ponoć "najstraszliwszą z ułomności", którego dowodem ma być spalenie rękopisu Dzieła, w obawie przed rewizją albo raczej w odruchu rozczarowania brakiem sukcesów. W każdym razie Jeszua w zaświatach nie widzi w Mistrzu swego apostoła i tylko lituje się nad nim, skazując go - podobnie jak Piłata - na łagodny sen, czyli rzeczywistą śmierć słodkiej gnuśności.

Jeszua uważa, że Dzieło Mistrza jest niedokończone i oddala pisarza od siebie. Natomiast tu, na ziemi, w Moskwie lat trzydziestych, krytycy oskarżający Mistrza o "piłatyzm" mieli mu zapewne coś zupełnie innego za złe. Może odsłonięcie owej dwoistości rzymskiego satrapy - jako mordercy i współtwórcy nowej religii, a może po prostu odniesienie religijne w ogóle jako przejaw wstecznictwa. Szkoda, że Bułhakow jedynie rewanżował się swoim prześladowcom z pism kulturalnych, w ośmieszaniu ich niedaleko wykraczając poza ich poziom. Wspaniały dialog Wolanda z Berliozem zapowiadał pojedynek na wartości zasadnicze, który z czasem rozpływa się niestety w kaskadzie efektownych pomysłów.

Pozostaje jedno, diabelski pazur wyrastający krytykowi. Jeden z nich nazywa się Aryman, to w religii staroirańskiej demon, opanowujący rozum. A dla współczesnych demonologów - demon środków masowego przekazu. Skąd ten Bułhakow to wiedział?

4

No cóż, bohaterem Mistrza i Małgorzaty jest Szatan. To widać gołym okiem na scenie Teatru Współczesnego, gdy Wakuliriski jako jeden jedyny przez całe czterogodzinne przedstawienie trzyma wszystko w garści. Jest chirurgiem tego chorego na skundlenie i zastraszenie towarzystwa (by nie rzec społeczeństwa), a zarazem ironicznym arystokratą, który bawi się tym, co widzi, ale też nadaje "głębsze znaczenia" żartom.

Ta demonologia stosowana Bułhakowa mieści się całkowicie w rosyjskiej tradycji prawosławia i "przeklętych problemów" Dostojewskiego. Oczywiście, nie ma Wolanda bez Mefista, nie ma Bułhakowa bez Goethego. Ale cóż łączy Fausta - ten wielki dramat rodzaju ludzkiego - z Mistrzem i Małgorzatą, z dramatem artysty w stalinizmie? Co więcej - ponad interwencję Szatana w losy ludzkie? Przecież to dwa różne Demony i dwie różne koncepcje Zła. Tak na dobrą sprawę nie wiemy nawet, dlaczego Woland pojawił się w Moskwie, wiemy natomiast dobrze, dlaczego uwodzi Fausta i skłania go do podpisania paktu. "Proch niechaj żre ze smakiem" - mówi w Prologu w niebie Mefistofeles do Pana i Pan przyjmuje zakład o duszę Fausta. "Rad druha daję mu, co drażniąc go, przy boku /Wiernie mu trwa i działać musi jako szatan."

Mefisto chce dowieść Panu, że Człowiek, ubrany "w światłości niebieskiej odblaski", w gruncie rzeczy jest "bardziej jeszcze zwierzęcy niż zwierzę". Tymczasem Woland chce tylko pokazać zadufanym w swój rozum ateistom, że ich logika i ład są ułomne i że odwracając się od "wyższej sciencji" karleją i poruszają się jak lemury. Diabeł zatem jako narzędzie Pana? A tak, i cała dostojewszczyzna w bagażu.

Wieczny problem istnienia Zła od czasów Dostojewskiego stał się obsesją filozofii i literatury rosyjskiej. Jak pisze w swej pouczającej książce Wiktoria Krzemień, całym ciężarem tego problemu obciążali myśliciele rosyjscy Boga, kapryśnego i samolubnego Pana, który dla osiągnięcia wyższej, niezbadanej i niedostępnej człowiekowi prawdy żąda śmierci niewinnego dziecka. To w imię jednej łzy dziecka Iwan Karamazow odrzuca Boży świat; i jeśli już raz postawiło się alternatywę: Bóg albo świat, trzeba wybrać albo świat bez Boga, albo Boga bez świata. Tego dylematu nie zna ani Goethe, ani potem Thomas Mann. Dla protestantów nie ma takich mąk duszewnych, jest trudna ale pociągająca transakcja: genialność w zamian za duszę. Oto warunki diabła w kontrakcie z Leverkuhnem: "czas od nas otrzymałeś, genialny czas, owocny czas, całe dwadzieścia i cztery lata ab dato recessi, oto termin, który ci wyznaczamy na dojście do celu. A gdy przeminą one i przelecą... przyjdziemy po ciebie. W zamian za to chcemy ci tymczasem pokornie służyć i słuchać ciebie, i całe piekło tobie ma być poddane, jeśli tylko wyrzekniesz się wszystkiego, co żyje, wszelkich mocy niebieskich i wszystkich ludzi, bo tak być musi." Te "moce niebieskie" to miłość. "Życie twoje ma być zimne - dlatego nie wolno ci kochać nikogo." No i to jest właśnie piekło genialności dla kupieckiego syna Buddenbrooków.

Inaczej diabeł prawosławny, który się pokazuje Iwanowi Karamazowowi. Tu nie o transakcje chodzi, lecz o rozmiar udręki: iść czy nie iść ten kwadrylion kilometrów przez całą wieczność, by przez dwie sekundy ujrzeć Jasność, która wynagrodzi wszystko. A jeśli Jasności nie ma? "Jest Bóg czy nie ma?" - woła Iwan do diabła i otrzymuje bardo ludzką odpowiedź: "Mój drogi, jak Boga kocham, nie wiem, po co to gadać." A skoro tego nawet diabeł nie wie, to znaczy, że jest on tylko częścią człowieka: "Ty - to ja, ty jesteś ja i nic więcej! Jesteś śmieciem, jesteś moją fantazją!" A jeśli Boga nie ma, a diabeł jest śmieciem, to nie ma żadnego paktu i wszystko jest dozwolone...

Bułhakow, syn prawosławnego teologa, chce jednak coś wydrzeć demonom rozpływającym się w chorej psychice: prawo do prawdziwej miłości. A więc to, z czego w Niemczech w kilka lat później bez słowa będzie rezygnował Leverkuhn. Ale czy rzeczywiście wydarł? Co prawda opowiada Iwanowi Bezdomnemu, że kochał Małgorzatę od pierwszego wejrzenia, ale potem okazuje się, że to "kochałem" to było raczej "pożądałem", co też jest nieźle, tylko w wymiarze absolutnym coś już jakby ciut mniej. Kocha w Mistrzu i Małgorzacie tylko Małgorzata, nie, nie, może nawet nie tyle swego Mistrza, choć dużo o tym mówi. Ona kocha kochać, wstawia się za Friedą, za Piłatem, za Mistrzem, za każdym, ale jaka wiedźma na stałe zostaje tylko po to, by czuwać przy kojącym letargu. Tworzyć to ta pani nie umie ani sobą, ani wokół siebie. Woland dobrze wiedział, gdy mówił, że wszystko będzie, jak ma być. Tylko tyle, Mistrzu? Tylko tyle.

5.

A gdy tak na Mistrza i Małgorzatę spojrzeć nie jak na radzieckiego Fausta, lecz raczej jak na Faustusa, jak na rzecz o radzieckiej inteligencji? I tej młodej, jak Iwan Bezdomny, który pisze kiepskie wiersze na zadany temat, każą mu, to drwi z Jezusa, nigdy nie słyszał o Fauście, nie zna języków; ale także o tej starej - jak Berlioz, wykształcony i tak pewny swego, że aż głowę musi położyć pod nóż przypadku; i tej prawdziwej - jak Mistrz; i tej udawanej - jak ci wszyscy urzędnicy od Gribojedowa i z dyrekcji Varietes? Wówczas otrzymamy obraz chaosu i zaniku wartości, które organizowałyby to wszystko. Po cóż ci ludzie się tak strasznie szarpią? Dlaczego Iwan Bezdomny, zanim jeszcze zostanie uszlachetniony przez dom wariatów i rzuci liche wiersze, by zająć się historią (skoro nie może religią), dlaczego Iwan chce w odruchu niechęci zesłać Immanuela Kanta na Sołowki; dlaczego tyle agresji jest w tych babach i w tych urzędnikach? "Jak się wychodzi z klozetu, to trzeba gasić po sobie światło, tyle pani powiem, Pelagio Piotrowna, bo jak nie, to wystąpimy, żeby panią wykwaterowali." To zdanie niemal otwiera warszawską adaptację Mistrza i Małgorzaty, pokazuje też cały klimat. Ale właściwie co ja się tak dziwię, czy to nie wystarczy mi otworzyć okna w centrum Warszawy, by usłyszeć podobne słowa?

Dziś Mistrz i Małgorzata jest w Związku Radzieckim niemal biblią młodego pokolenia. W Izwiestiach ukazał się list matki oburzonej, że jej trzydziestoletni syn dopiero teraz przeczytał tę powieść. Są tacy, którzy swe pierwsze zetknięcie z chrześcijaństwem zawdzięczają Bułhakowowi. I choć Dostojewski jest nieporównanie głębszą prezentacją prawosławia, to jednak właśnie lektura Mistrza i Małgorzaty była w latach siedemdziesiątych dla niejednego inteligenta pierwszym rokiem religijnego przebudzenia.

Fortuna kołem się toczy. Jakże nie przypomnieć sobie sporów, które na przełomie wieków toczyła rosyjska inteligencja? Inteligencjo, wołał Dymitr Miereżkowski (pierwszy z filozofów prawosławnych wznawianych w ramach otwarcia polityki kulturalnej), "nie bój się głupiego, starego diabła reakcji politycznej, który pojawia się jeszcze to w pogańskiej estetyce, to w chrześcijańskiej mistyce. Nie bój się żadnych pokus, żadnej wolności, ani zewnętrznej, społecznej, ani wewnętrznej, osobistej, albowiem pierwsza nie jest możliwa bez drugiej. Lękaj się tylko jednego: niewolnictwa, i najgorszego ze wszystkich niewolnictw: mieszczaństwa, i najgorszego ze wszystkich mieszczaństw: chamstwa; albowiem panujący niewolnik jest chamem, a panujący cham - diabłem (...) nowym, realnym diabłem, rzeczywiście strasznym." Miereżkowski prorokował przezwyciężenie kryzysu drogą rewolucji nie tylko społecznej, ale i odrodzenia religijnego. Bóg umarł w ludzkości, ale nie w jednostce.

Tego Boga szukał również Mistrz w sobie, ale Bułhakow pozwolił mu znaleźć tylko przebaczenie. Niezupełne, ale zawsze...

6.

Można by oczywiście zapytać jeszcze, jakże się ma ten protestancko-prawosławny Szatan do naszych katolickich dusz nad Wisłą, i jak tamten Mistrz do naszych mistrzów żyjących w Miazdze i Obłędzie, ale też przy wypełnionych kościołach i w świadomości, żeśmy naród wybrany (wraz z kilku innymi zresztą)? Czy i tym razem wykpimy się z zapasów z Diabłem jak Pan Twardowski, czy wręcz nadal będziemy uznawać, że Diabeł to nie nasza specjalność? Owszem, nasza również, by przypomnieć Kołakowskiego Rozmowy z diabłem czy Matkę Joannę od Aniołów, ale w tradycji katolickiej Diabeł odgrywa mniejszą rolę niż w protestanckiej i prawosławnej. Ks. Alfons Skowronek na pytanie, czy chrześcijanie muszą wierzyć w diabła, odpowiada w Więzi: "mamy wierzyć w Boga w Jezusie Chrystusie i Jego zbawienie! Tylko w ten sposób wymkniemy się siłom zła w świecie". Zaś kardynał Ratzinger mówi o diable jako o "nie-osobie" (Un-Person), o skupisku sił powodujących rozkład i rozpad osobowości. Może dlatego tak trudno dodać nam Mefistowi i Wolandowi naszą własną wizję Złego. Chyba, że jest nią nasz Bezimienny, właśnie owa Miazga i Obłęd, z którego nie znajdujemy wyjścia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji