"Beniowski" - poemat czy dramat?
"Beniowski" na scenie Teatru Narodowego zmierza do osiągnięcia pełnego, interesującego odpowiednika teatralnego kapryśnej, a przecież konsekwentnej struktury poematu: rozwijającego się bardziej od dygresji do dygresji, niż od wydarzenia do wydarzenia. Warstwę fabularną zawarł Adam Hanuszkiewicz w pierwszej części spektaklu, wynoszącej w tytule imię bohatera - "Maurycy", zaś w części drugiej - "Dom na Podolu'' - zbudował teatralny system dygresji, wykorzystując inne teksty Słowackiego. Oczywiście, w części pierwszej bohater poematu pozostaje we władaniu narratora, który na scenie gospodarzy z podwójnym wdziękiem - Słowackiego i Hanuszkiewicza. Pobłażliwość wobec bohatera, nieco kpiący ton nasycone są sympatią, uznaniem, a nawet lekką nutką zazdrości, która musiała nieraz dotykać schorowanego poetę, gdy kreślił obraz niczym nie pohamowanej werwy, a nie można też wykluczyć z góry elementu samoudręczenia intelektualisty, ulegającego presji oczarowania naiwnością młodego szaławiły.
Beniowski mógł być postacią zakrojoną na miarę Fausta, gdy jednak demiurg zabierał się do zrealizowania tej miary, historia uderzyła go po palcach; nasz bohater pozostał więc takim, jak go Słowacki, a za nim Hanuszkiewicz prezentuje: o sercu prawym, krwi wartkiej, spojrzeniu szczerym, często bezradnym. Doskonale zarysował taką sylwetkę Daniel Olbrychski, bystrzejsze oko dostrzeże przy tym bogactwo kreacji, w jaką przemienia się ta z pozoru skromna rola: Olbrychski bywa potulnym wcieleniem dyrektyw narratora, wówczas traktujemy postać z rozrzewnieniem, od czasu do czasu daje znać, że i on uczestniczy w świetnej zabawie teatralnej, której najbardziej widomym znakiem są znakomicie rozegrane w konwencji buffo pojedynki, a wreszcie wzrusza, kiedy składa wyznania miłosne, czy kiedy otwiera część drugą spektaklu wspaniałym monologiem, w jaki przemieniają się oktawy poematu. Odtąd będzie już niemym świadkiem historii, jest to Beniowski, który przeszedł przez doświadczenie Hamleta. Żar poezji przebija też z epizodu części drugiej - w lamencie Matki Boskiej Poczajowskiej, który Zofia Kucówna podaje z cudownym, zgrzebnym uproszczeniem, odkrywając nową melodykę wiersza Słowackiego. Urodę nader dowcipnej inscenizacji podnosi scenografia Mariana Kołodzieja - pomysłowa i prosta. To samo rzec trzeba o muzyce Andrzeja Kurylewicza. Spektakl skrzy się przednim humorem, obfituje w aluzje do wcześniejszych inscenizacji Hanuszkiewicza, na podkreślenie zasługuje umiejętność, z jaką Hanuszkiewicz wprowadza i wykorzystuje zespół, zwłaszcza młodych: tym razem tak liczne i tak piękne panie z Teatru Narodowego znalazły się znakomicie jako Muzy, panowie zaś świetnie bawili się fechtunkiem, a później maskaradą, przedstawiając kilka wcieleń Słowackiego z listów: dandysa, pielgrzyma, podróżnika etc. Jest to przedstawienie bez wielkich pretensji, o wyraźnie natomiast wybijającej się nucie - swojskiej, polskiej, chwytającej za serce. Tym bardziej więc szkoda, że zabrakło w epizodach ze Swentyną i Sawą wschodniej śpiewności, że Wernyhora jest tylko ornamentem, a nie postacią, zwłaszcza, że miejsce w spektaklu można by łatwo uzyskać, rezygnując z łopatologicznej sceny z "Marii Stuart", rozegranej - oddajmy sprawiedliwość - bardzo pomysłowo i z dużym wdziękiem przez Ewę Wawrzoń - dla Rizzia (Andrzej N a r d e l l i) będącą Marią, dla narratora - Ludwiką Śniadecką; zbędny wydaje się też tekst Norwida z "Czarnych kwiatów", spektakl bowiem traci w części drugiej na zwartości i wartkości. "Beniowski" na scenie Teatru Narodowego uniknął przecież niebezpieczeństw maniery rapsodycznej, wchodząc w przymierze z kabaretem poetyckim, uniknął również dobrze znanych skądinąd niebezpieczeństw teatru Hanuszkiewicza, dając pierwszeństwo poezji.