Artykuły

Kultura jest egzotycznym kwiatem

- Patrzę na miniony rok z zatroskaniem. Niestety, rok 2004 nie należał do urodzajnych. Obserwujemy, wbrew temu co mówią dyrektorzy wydziałów kultury, przedstawiciele lokalnych administracji czy nawet ministerstwa, wyraźny regres w dziedzinie kultury - mówi BOGUSŁAW KACZYŃSKI.

Barbara Kanold: - Trawestując słowa wieszcza -"O roku ów... kto cię słyszał w naszym kraju..." - czy możemy powiedzieć, że był to rok urodzajny w wydarzenia kulturalne? I jaka jest, według pana, kondycja polskiego teatru operowego, baletu, muzyki?

Bogusław Kaczyński: - Muszę na samym wstępie ostudzić pani entuzjazm w sformułowaniu tytułu. Patrzę na miniony rok z zatroskaniem. Niestety, rok 2004 nie należał do urodzajnych. Obserwujemy, wbrew temu co mówią dyrektorzy wydziałów kultury, przedstawiciele lokalnych administracji czy nawet ministerstwa, wyraźny regres w dziedzinie kultury. Słyszę, że to samo dzieje się w sporcie.

- Z czego on wynika?

- Kultura, ta naprawdę wielka, może być porównana do egzotycznego kwiatu, a ten, aby się efektownie rozwinąć musi być troskliwie i fachowo pielęgnowany.

- A nie jest? Stale słyszymy deklaracje o pomocy, opiece państwa, samorządów, prezydentów miast.

- Widzę to nieco inaczej. Jeśli w cieplarni brakuje szyb, dostaje się zimne powietrze, brakuje wody, a ziemia nie jest prawidłowo uprawiana, to ta egzotyczna roślina marnieje, karłowacieje. Na nic zdają się płynące zewsząd deklaracje, że bieda, że brak finansów.

- Przełóżmy to na kulturę.

- Jeżeli teatr operowy nie jest utrzymany na najwyższym poziomie, jeśli ludzie, którzy prezentują ten gatunek sztuki, nie są w swoim fachu wybitni, to my, widzowie, mamy prawo buntować się i na tę "wysoką kulturę" wybrzydzać.

- Czyli zlikwidujmy teatry?

- Wielu moich telewidzów i radiosłuchaczy sugeruje w listach i telefonach, że lepiej ogląda się przedstawienia w telewizji niż w naszych teatrach. W zeszłym roku prezentowałem na ekranie "Złotą dwunastkę oper", a teraz "Złotą dwunastkę baletów". Od września miłośnicy Terpsychory mieli okazję zobaczyć "Don Kichota" z Michaiłem Barysznikowem, "Coppelię" z Covent Garden, a na święta był "Dziadek do orzechów", też z Londynu. W ostatnią niedzielę stycznia pokażę "Giselle" z Carlą Fracci z zespołem American Ballet Theater. Czyli najbardziej znaczące na świecie realizacje sztuki baletowej.

- Wybór takiej złotej dwunastki nie jest chyba łatwy?

- To trudne zadanie, gdyż trzeba wybrać dwunastkę z niezwykle bogatej oferty osiągnięć światowego baletu. To olimpiada olimpiad! Długo się zastanawiałem, co wybrać, aby zachwycić widzów i zachęcić ich do oglądania przedstawień w mistrzowskim wykonaniu.

- Ale telewizja pokazuje te spektakle w nocy!

- W niedzielę o dwudziestej drugiej trzydzieści i z tym musimy się pogodzić. Można też włączyć magnetowid i tworzyć w ten sposób unikatową bibliotekę muzyczną.

- Zastanawiam się, czy nie stawia pan przed polskimi teatrami zbyt wygórowanych wymagań?

- Niektórzy tak mówią. Ale to są zwolennicy równania w dół. Ja przecież nie wymagam od naszych teatrów poziomu nowojorskiej Metropolitan, mediolańskiej La Scali, czy Opery Wiedeńskiej. Doskonale rozumiem naszą sytuację i najróżniejsze uwarunkowania. Ale poprzeczka musi być zawieszona wysoko, na profesjonalnym poziomie.

Co jakiś czas mamy zresztą przykłady, że w Polsce, wspólnymi siłami można zrobić przedstawienie wzbudzające podziw.

- To proszę skompletować taką obsadę "Strasznego dworu" albo "Halki", którą można by nagrać na płytę, jako wzorcową.

- W tej chwili to niemożliwe. Ale to jest znamię czasu, w którym żyjemy. Kiedyś w polskich teatrach były konkurencyjne obsady "Toski", "Aidy" czy "Halki", a melomani mogli prowadzić z sobą spory, dyskutować i porównywać. Mogli wybierać między Marią Fołtyn w Warszawie, Antoniną Kawecką w Poznaniu, Marią Zielińską w Gdańsku, Jadwigą Romańską w Krakowie, czy Jadwigą Pietraszkiewicz i Teresą Kubiak w Łodzi. To byty wielkie gwiazdy, które tworzyły oblicze polskiej sceny muzycznej.

- Co się zatem stało? Nie rodzą się u nas talenty?

- Talenty się z pewnością rodzą, bo żadnych zmian w tym względzie ani na niebie, ani na ziemi nie zaobserwowaliśmy.

- Więc?

- W pierwszej kolejności winę ponosi szkolnictwo artystyczne, które działa według dziewiętnastowiecznych metod. Studia wokalne nie powinny być

wtłoczone w rytm i system nauczania akademickiego.

- To znaczy?

- Student w akademii muzycznej musi zaliczyć dziesiątki przedmiotów teoretycznych, takich, które naprawdę nigdy nie będą mu pomocne w karierze. Uważam, że śpiewakowi wystarczy porządna szkoła zawodowa. Skończmy raz na zawsze z tymi magistrami sztuki i baletu, z którymi, jeśli nie wyjdzie im kariera na scenie, nie wiadomo potem co robić. Szkolnictwo nasze wymaga generalnej reformy.

- Ale całą winą nie można chyba obarczać systemu szkolnictwa?

- Odpowiedzialność ponoszą w dalszej kolejności dyrektorzy teatrów. Dyrektor z prawdziwego zdarzenia to człowiek, który odkrywa talent, wyławia z gromady taką delikatną roślinkę, która dopiero wypuściła pierwsze listki, jest bledziutka, ale widać, że może z niej wyrosnąć piękny kwiat. Jako znawca przeprowadza tego debiutanta przez wszystkie mielizny i rafy, rozwija i przekształca po wielu latach, z Pastuszka w "Tosce" w prawdziwą Toskę. A co robią jakże często nasi dyrektorzy? Słyszą młodą dziewczynę, która ma głos ładny, ale dziś zaledwie wystarczy tego głosu do lirycznej partii Mimi w "Cyganerii" i proponują jej na debiut dramatyczną Toskę, czy nawet Salome. Bo zgrabna. Kuszą kolejnymi tego typu rolami, a ja w tym momencie grzmię!

- Bo?

- Przecież to jest konsekwentnie realizowane morderstwo, morderstwo talentu.

- Młoda artystka, wiedząc, że za wcześnie na taką partię, nie może zrezygnować?

- Jest w bardzo trudnej sytuacji. No bo jeśli dyrektor proponuje, koleżanki zazdroszczą, a propozycja może się nie powtórzyć, to niedoświadczona śpiewaczka ryzykuje, sądzi, że podoła.

- Nie zdaje sobie sprawy, że może głos zniszczyć na zawsze?

- Nie bierze tego pod uwagę. Śpiewa jedno, drugie przedstawienie, a potem nagle zaczynają się wizyty u laryngologa, u foniatry, urlopy zdrowotne i koniec kariery. Znam wiele takich przypadków, i to jest jedna z przyczyn złego stanu polskiego teatru operowego. Adepci są nie do końca wyszkoleni i niekoniecznie w dobrym kierunku prowadzeni, a potem, przez złe gospodarowanie głosem, niszczeni.

- A co mają robić ci, którzy mimo przygotowania nie znajdują swojego miejsca na scenie?

- Na to pytanie sami muszą znaleźć odpowiedź. Nikt za nich tego nie zrobi i to nie jest żadne okrucieństwo z mojej strony. W teatrze nie może być tak, że artysta otrzymuje pensję, choć od kilku sezonów nie wychodzi na scenę i nawet nie próbuje niczego w swoim życiu zmienić, nie staje do przesłuchań, do castingu, żyjąc w błogim przeświadczeniu, że mu się wszystko należy, nawet teatralne dożywocie.

- A balet? Tancerzy kształcimy w pięciu szkołach baletowych. Najlepsi, dobrze przygotowani, angażują się natychmiast do zagranicznych zespołów. Stać nas na to? Skoro dla tych młodych artystów nie ma w kraju satysfakcjonującej pracy, to może wystarczyłaby na nasze potrzeby jedna szkoła?

- Ma pani rację, nie widać dziś na naszych scenach gwiazd, takich mistrzów jak Barbara Bittnerówna, Olga Sawicka, Maria Krzyszkowska, Alicja Boniuszko, nie ma tak wielkich tancerzy jak Stanisław Szymański, Witold Gruca, Wojciech Wiesiołłowski czy Gerard Wilk. Dlaczego? Nie potrafimy gospodarować talentami. Myślę, że nadszedł czas, aby kondensować pewne inicjatywy i działania. Może należy stworzyć jeden, góra dwa zespoły które będą kuźnią talentów i które nie skażą tancerzy na klepanie biedy, brak artystycznej satysfakcji przy niewyobrażalnie ciężkiej i niebezpiecznej dla zdrowia pracy.

- Dyrektorzy teatrów tłumaczą się, że na nic nie mają pieniędzy.

- Tak, wiem, że teatry wybrały praktyczny sposób na przetrwanie - nie grać! Środków wystarczy na utrzymanie budynku i ogromnego na ogół zespołu, na pensje, premie i ZUS. Od czasu do czasu pojawia się jakaś premiera. To jest chore. Buntuję się przeciwko takiej polityce, uważam, że teatr ma obowiązek grać codziennie, z wyjątkiem poniedziałku. Unikanie grania to kopanie grobu dla instytucji, oduczanie publiczności od chodzenia do teatru. Pewnego dnia publiczność nie będzie już odczuwała takiej potrzeby. Ta sytuacja przypomina mi rosyjski dowcip -"od godziny trzynastej do pięjnastej restauracja na Newskim Prospekcie jest nieczynna. Dlaczego? Bo jest przerwa obiadowa, dla personelu." Wrzucę teraz kamyczek do gdańskiego ogródka. Wpadam tu zawsze latem i zastaję teatr zamknięty. Urlop. A moim zdaniem Opera Bałtycka powinna mieć urlop na Zaduszki, a podczas wakacji, w szczycie bałtyckiego sezonu codziennie grać przedstawienia. Kiedyś właśnie latem oglądałem tu świetne spektakle, takie jak "Bal maskowy" i "Faust", "Peter Grimes" z Marią Zielińską, Janem Kusiewiczem, Stefanem Cejrowskim. Do dzisiaj o tym opowiadam.

- Szefowie teatrów mówią też, że publiczność nie chce chodzić do teatru.

- A to, proszę pani, jest już problem dyrektora. Dyrektor, który nie potrafi zapełnić widowni, nie może być dyrektorem, powinien jeszcze dzisiaj otrzymać dymisję. Jeżeli dyrektor ja zwalnia w trybie natychmiastowym. A w teatrze wystarczy, żeby przyszło dwadzieścia osób i gramy spektakl. Winą za pustki na widowni obarczamy niekulturalną publiczność.

- Ale może rzeczywiście ludziom teatr, sztuka, nie są do niczego potrzebne?

- Tak pani uważa? To proszę mi wytłumaczyć dlaczego mój Europejski Festiwal im. Jana Kiepury w Krynicy przyciąga takie tłumy? Kolejny festiwal odbędzie się w sierpniu, a my już kończymy rezerwację biletów, których jest w sumie dwadzieścia cztery tysiące, nie licząc koncertów na deptaku i w parku, w których uczestniczy 30 tysięcy ludzi. Dlaczego na "Przystanku festiwalowym" na Rynku w Krakowie było sześćdziesiąt tysięcy widzów? Zamiast robić to wszystko mógłbym usiąść w dyrekcyjnym fotelu i narzekać, że nie mam pieniędzy na organizowanie takiego ogromnego przedsięwzięcia. Bo nie mam, ale wykopuję je spod ziemi i chwytam w powietrzu.

- Nie znajdzie pan u nas w minionym roku żadnych artystycznych wydarzeń na skalę, jeżeli nie światową, to europejską?

- Było, coś tam było. Na pewno wystawienie baletu Minkusa w Teatrze Wielkim. "Bajaderę", według inscenizacji i choreografii Mariusa Petipy zrekonstruowała wielka primabalerina Natalia Makarowa wspólnie z Cynthią Harvey i Susan Jones. Nikiję zatańczyła gościnnie Silvia Azzoni z Londynu, Solorem był Sławomir Woźniak, a rolę Gamzatti po: wierzono Karolinie Jupowicz. Makarowa wykonała z zespołem, który na co dzień raczej nie tańczy wielkich baletów, ogromną pracę. Pokazała przedstawienie na światowym poziomie i okazało się, że nasi tancerze są niezwykle ambitni, poddali się morderczej pracy.

- Uważa pan, że sprawiło to mistrzostwo choreografki?

- Tak, do realizacji takich rzeczy mają prawo wielcy artyści, tacy, którzy potrafią pokazać, jak trzeba zatańczyć, i zachęcić do najwyższego wysiłku.

- Ale balet nie może zatrzymać się na dziewiętnastowiecznych, uświęconych tradycją kanonach.

- Zgadzam się z panią i bardzo chętnie oglądam, na przykład, występy Sankt Petersburskiego Teatru Baletu Borisa Ejfmana, uważanego na świecie za jeden z najlepszych zespołów tańca współczesnego. Widownię mają zapełnioną, obojętnie czy tańczą w Nowym Jorku, w Warszawie czy w sopockiej Operze Leśnej. Zawsze wtedy przypominam sobie gościnne występy w Warszawie zespołu Janiny Jarzynówny-Sobczak z "Cudownym mandarynem" i Alicją Boniuszko. To była sensacja i wybitne dzieło utalentowanej choreografki, która wspaniale umiała dobrać wykonawców.

- Ejfman jest też nieprzeciętnie utalentowanym artystą, wizjonerem. Nie wszystkim staje tyle talentu.

- Niech więc we własnym zakresie eksperymentują. Od lat obserwuję w Monte Carlo na międzynarodowym festiwalu, najrozmaitsze próby choreograficzne. Od świtu do nocy w każdym zakamarku gmachu festiwalowego. Takie próby podejmowane są na całym świecie, ale nie za państwowe, gigantyczne pieniądze. I tylko nieliczne z nich zasługują na uwagę. Odnoszę wrażenie, że bardzo często za choreografię biorą się u nas ludzie bez widocznego talentu, zakompleksieni, ot, niskich lotów marzyciele lub niespełnieni tancerze. Próbują wydziwiać, żeby ukazać swoją oryginalność, niezwykłość. W pierwszym akcie stawiają tancerkę na głowie, w drugim każą jej zrobić mostek do tyłu, a potem jeszcze kilka wyrzuca się w błoto publiczne pieniądze. Te smętne wypociny, rzecz oczywista, natychmiast są zdejmowane z afisza, bo kto chciałby je oglądać. Więc powtarzam stale i głośno, że teatr to nie zabawa, to jest zawód, życie pełne wyrzeczeń i poświęcenia. Przecież w klinice nie operują pacjentów miłośnicy cięcia ciała ludzkiego nożem, w sądzie nie prowadzą procesów czytelnicy kryminałów. W zawodowych instytucjach kultury mają prawo wypowiadać się wyłącznie utalentowani profesjonaliści.

Ale pilnie szukam w pamięci tych ważnych artystycznie wydarzeń minionego roku. Można do nich zaliczyć tak wystawnie obchodzony Rok Witolda Lutosławskiego. To bardzo ambitne przedsięwzięcie, ubolewam, że adresowane do elity. Rozumiem, że muzyka współczesna, tworzona przez wielkiego, światowego formatu kompozytora nie jest i nie może być rozumiana przez wszystkich. Ufam, że ogrom i piękno tej muzyki należycie odbiorą nasi następcy.

- Nierzadko taki los spotykał tych, którzy wybiegali w przyszłość.

- Na tym polega ich wielkość, z pokorą wiec przyjmijmy, że to my nie zawsze potrafimy ich zrozumieć.

- Trzeba też przyznać, że kultura elitarna nie da się pogodzić z kulturą supermarketów. Można jednak te elity poszerzać.

- Właśnie to robię. W zeszłym roku założyłem Elitarny Klub Miłośników Opery, Baletu i Operetki. Chcemy w nim propagować piękno operowej sztuki, pielęgnować tradycje muzycznej sceny, stworzyć wspólny front walki o należne operze miejsce w naszej kulturze, telewizji, w radiu i w szkole. Planujemy stworzenie pierwszego w Polsce tygodnika operowego.

- Członkami mogą zostać ludzie tylko dobrze wyedukowani?

- Wszyscy ci, którzy kochają teatr, muzykę, operę. Nie mierzmy nikogo ani miejscem urodzenia, ani wykształceniem. Znam wiele osób, którym życiowe losy nie pozwoliły na odpowiednią edukację, a mimo to prezentują wysoką kulturę osobistą. Znam też najzwyklejszych prostaków, którzy legitymują się ukończeniem renomowanych uniwersytetów. Będziemy wspólnie domagać się, aby kulturą, szczególnie w terenie, przestali zarządzać hunwejbini. Byłem w Chinach po rewolucji kulturalnej. Widziałem koło pałacu cesarskiego puste cokoły po zrzuconych posągach Buddy. Chińczycy, którzy mnie oprowadzali, bardzo się tego wstydzili, mówili że to czarna karta w ich historii. Zawsze o tym myślę, gdy słucham tępego rzępolenia lub amatorskich skowytów jakichś idoli, niesłusznie nazywanych muzykami.

- Nie widzi pan żadnej rady na zmianę sytuacji? Żadnego światełka w tunelu?

- Wierzę, że wielka kultura jest nieprzemijająca, że jeszcze troszkę musimy się przemęczyć, że wróci ona do łask naszych kulturowych decydentów. Że miernoty będą musiały poddać się. Nie może być tak, że radni manipulują dotacją teatrów, argumentując: "bo ja nie lubię teatru". A na pytanie czy pan, pani bywa w teatrze?, odpowiadają: "nie, ale przecież nie ma przymusu chodzenia do teatru"! Dopóki profani mają wpływ na byt naszych instytucji kultury, dopóki nie doczekamy się ciągłości w administracji, a urzędnicy zmieniający się z każdą polityczną ekipą będą decydowali zza biurka o losie naszych oper, filharmonii i teatrów, dopóty nie będzie dobrze. Stale powołuję się na przykład Metropolitan Opera, będącej dla mnie niedoścignionym wzorem. Zmieniają się w USA prezydenci i ekipy rządzące, a zarząd teatru pracuje według przyjętych zasad od przeszło stu lat, jest gwarantem stabilności sceny, przypominam, że w MET na etatach pracuje tylko orkiestra i chór, nawet balet "pożyczają" po sąsiedzku z American Ballet Theatre. A gwiazdy angażowane są do konkretnych przedstawień, więc nie wydaje się, jak u nas, kolosalnych sum na pensje dla kilkunastu czy kilkudziesięciu solistów, zasiedziałych i dziś już niepotrzebnych. Gruntowna reforma polskich instytucji kultury, powtarzam, jest konieczna i bardzo pilna.

- Podobno kończy pan nową książkę?

- Będzie to album "Teatr Kaczyńskiego - Roma", ozdobiony sześciuset barwnymi fotografiami, dokumentujący ambicje i sukcesy tej sceny.

- Traktuje ją pan jako rozliczenie?

- Z szarańczą. Bo dopadła nas szarańcza, czyli gromada ludzi, która zżera wszystko, pozostawia puste pole i idzie dalej.

- Podejrzewam, że wynajął pan już adwokatów?

- Oczywiście, po "Kretowisku" ciągano mnie po sądach przez trzy lata, ale proszę wyraźnie zaznaczyć, ze wszystkie procesy wygrałem.

- Przyjechał pan do Sopotu na zaproszenie Filharmonii Kameralnej Wojciecha Rajskiego, aby poprowadzić noworoczny koncert połączony z uhonorowaniem sponsorów kultury.

- Także dlatego, że miałem nadzieję na rozmowy w sprawie kolejnego "Przystanku festiwalowego" w Sopocie albo w Gdyni. W porcie, gdzie tuż przed wojną odbyła się patriotyczna manifestacja, koncert na Fundusz Obrony Narodowej dał Jan Kiepura. Nasz "Przystanek" to ogromne przedsięwzięcie - chór, balet, orkiestra, sześciu tenorów, trzy primadonny, przeszło dwustu wykonawców. W czasie zeszłorocznego "Przystanku" na krakowskim Rynku zjawiło się, jak wspominałem, sześćdziesiąt tysięcy widzów. Nogi się pode mną ugięły, kiedy wszedłem na estradę, a sam koncert trwał cztery i pół godziny, tyle było bisów. Mam nadzieję, że na Wybrzeżu też znajdziemy przychylny klimat.

- Miewa pan propozycje objęcia dyrekcji teatrów? Jeszcze to pana bawi?

- Sądzi pani, że to zabawa? To jest niewyobrażalnie trudne zadanie, ale jeśli szczęśliwym zrządzeniem losu otrzymam propozycje prowadzenia Teatru Wielkiego, to odpowiem "tak". Uważam, że dojrzałem do przyjęcia takiego wyzwania i wiem jak stworzyć w Warszawie teatr europejskiego formatu.

- Trzymam kciuki!

Bogusław Kaczyński [na zdjęciu] - twórca Europejskiego Festiwalu im. Jana Kiepury w Krynicy i znanego na świecie Festiwalu Muzyki w Łańcucie, ulubieniec publiczności, gwiazdor telewizji, zdobywca trzech Wiktorów i Super Wiktora, laureat trzech "Złotych Ekranów", Kawaler Orderu Uśmiechu. W wyniku plebiscytu "Polityki" Na koniec wieku zaliczony został do grona dziesięciu największych osobowości telewizyjnych XX stulecia. Nominowany do tytułu "Mistrz Mowy Polskiej". Jesienią 2002 roku podczas gali 2 okazji 50-lecia TVP otrzymał statuetkę i tytuł "Gwiazda Telewizji Polskiej". Bogusław Kaczyński jest założycielam fundacji "Orfeo", która wspiera kulturę narodową, propapaguje sztukę wśród dzieci i młodzieży oraz promuje ambitne Inicjatywy artystyczne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji