Historia błazeństwa i szaleństwa
Akcję sztuki "Czwarta siostra" Janusz Głowacki osadził w Moskwie końca lat 90. Wczoraj, jeszcze przed premierą, którą zaplanowano na bydgoskiej scenie na dzisiejszy wieczór, autor odpowiadał na pytania publiczności w Kawiarni Artystycznej "Węgliszek".
Czy śledzi pan to, co reżyserzy na próbach i premierach robią z pańską twórczością?
- Śledzę, choć muszę przyznać, że głównie w Nowym Jorku. Tam również chodzę na wszystkie próby, bo właśnie od tego zależy cała moja przyszłość - i finansowa, i prestiżowa. W Nowym Jorku wystawienie sztuki dla wszystkich, którzy mają z nią coś wspólnego, oznacza straszną presję i stres. Aktorzy podczas premier walczą o życie i sukces. Przychodzą na nie recenzenci i można zostać zauważonym.
W Nowym Jorku po każdej premierze idzie się do pubu "Sardine". O godzinie jedenastej chłopiec wnosi kilkanaście egzemplarzy New York Timesa ze świeżo wydrukowaną recenzją spektaklu. Do tej godziny nikt ze mną nie rozmawia, bo może wcale nie umiem pisać. Po tej godzinie prawdy okazuje się np., że jestem jednak genialny. Tak właśnie zamordowano "Metro". Niepochlebna recenzja w tejże gazecie przeważa o losach sztuki, bez względu na koszty jej wystawienia.
W Polsce na sztuki rzadko przyjeżdżam. Do Bydgoszczy zawitałem w odpowiedzi na gorące zaproszenie nowego dyrektora Teatru Polskiego.
Ponoć akcja "Czwartej siostry" umieszczona jest w Rosji, bo Polacy mieli już dość, że wciąż pisze pan o nich źle?
Mam już taki styl, że jak piszę, to ktoś zawsze czuje się obrażony. Zarzucano mi, że źle piszę o Polakach, więc wziąłem się za Rosję. Słyszałem też, że jak Francuz pisze coś o Francuzach, to ci przynajmniej są dobrze ubrani... Akcja sztuki co prawda toczy się w Moskwie, ale jest tam bardzo dużo Ameryki. Są Oscary, Pretty Woman i Kopciuszek. Jest to sztuka śmieszna i wzruszająca jednocześnie. Zawsze w śmieszny sposób staram się pisać o rzeczach, które mnie przerażają. Takich rzeczy jest wiele, bo gatunek ludzki nie ma akurat za bardzo być z czegoś dumny. W przyszłym sezonie "Czwarta siostra" wystawiona będzie w Londynie. Czekam na dobrego reżysera.
Czym jest w Ameryce sukces?
- Gdzieś powiedziano, że sukces idzie z katastrofą pod rękę. Tak faktycznie jest. Żeby w Nowym Jorku odnieść sukces, tak jak i w przypadku katastrofy wystąpić musi kilka okoliczności. O tragedii przesądzają np. niesprzyjające warunki atmosferyczne; o tym, czy sztuka się podoba czy nie, dobrzy aktorzy, tekst i dobry teatr. Człowiekiem sukcesu jest np. Woody Allen. Mnie po prostu czytają.
Coś takiego próbowałem złapać w "Antygonie w Nowym Jorku", która wystawiana będzie np. w Teheranie. Nowy Jork nie jest sprawiedliwy i nie odzwierciedla miłości, którą emigranci go obdarowują. Ameryka przyniosła mi przede wszystkim uczucie upokorzenia. To akurat pomaga pisarzowi. Znoszę to, bo mam poczucie humoru i dystans do samego siebie. Dla mnie jest to też najciekawsze miejsce na świecie - rodzaj wyzwania. Żeby zdobyć tu coś, trzeba jednak mieć samozaparcie. Teatry stoją tam jak zamki kafkowskie, a z każdego samolotu wysypują się nowi malarze i pisarze.
Przed wyjazdem w Polsce był pan znany, między innymi jako wielki playboy.
- To było bardzo wygodne. Wbrew pozorom bycie playboyem to bardzo ciężka praca. Pisarzem być to każdy potrafi.
Teraz więcej wiem o Ameryce, Polski uczę się jednak szybko kiedy tu przyjadę i włączę na chwilę telewizor. O tym, co się dzieje, czytam też w "Gazecie Wyborczej", którą przysyła mi Adam Michnik. Kiedyś wiele się tu działo. Z Markiem Piwowskim tworzyliśmy dowcipne scenariusze, kilka niezrealizowanych. Po "Rejsie" okrzyknięto, że duet Piwowski-Głowacki jest ogromnym zagrożeniem dla socjalizmu. Marek namawia mnie czasem na drugą część "Rejsu". Myślę jednak, że bez Maklakiewicza i Himilsbacha to nie wyjdzie.