Hamlet i jego poznańska inscenizacja (fragm.)
Szekspir, człowiek z ludu, aktor, reżyser i dostawca utworów dla wędrownych trup teatralnych, był - w odróżnieniu od większości swych poprzedników, pisarzy o uniwersyteckim wykształceniu - autorem w całym tego słowa znaczeniu popularnym. Zwracał się nie do cienkiej warstwy szlachecko-feudalnej czy dworskiej, lecz do przeciętnych widzów, którzy pod koniec XVI wieku tłumnie uczęszczali do nowopowstałych wtedy w Anglii teatrów "otwartych", teatrów dostępnych dla ludzi wszystkich stanów. Właśnie "w bezpośrednim związku z teatrami "otwartymi" - pisze uczony radziecki M. Morozow - "wyrosła ta pełnokrwista, potężna, realistyczna, dramaturgia, której największym przedstawicielem był Szekspir". Jego historyczno-polityczne dramaty ukazujące m.in. po raz pierwszy niezadowolony plebs jako realną siłę polityczną ("Juliusz Cezar"; "Korolian"), jego komedie, zawierające wiele pierwiastków ludowych i odzwierciedlające stosunki społeczne elżbietańskiej Anglii, znajdowały szeroki oddźwięk i powszechne zrozumienie. To hałaśliwy tłum plebejskich widzów decydował wtedy o powodzeniu sztuki.
Dopiero z biegiem czasu - a proces ten rozpoczął się jeszcze za życia Szekspira - warstwy posiadające przywłaszczały sobie coraz bardziej genialnego pisarza, preparowały go na swój wyłączny użytek, odgrodziły od prostego ludu. By przystosować Szekspira do arystokratycznych a potem burżuazyjnych gustów, zrobiono zeń odzianego w togę sztucznej teatralności klasyka, "pogłębiono" jego bohaterów, zależnie od kraju i epoki, klasycystyczną, romantyczną, naturalistyczną, symboliczną, psychoanalityczną czy - ostatnie "odkrycie" - egzystencjalistyczną interpretacją, przytłoczono jego dzieła aparatem i maskaradą formalistycznych, często bombastycznie rozbudowanych inscenizacji. Przecież już w roku 1666 William D'Avenant wprowadził do gruntownie przerobionego "Makbeta" pieśni i tańce, przeistaczając tragedię chwilami w rewiowe - jakbyśmy dziś powiedzieli - widowisko. W tym wszystkim ginął prawdziwy Szekspir, wielki realista i humanista, wyrosły z określonej epoki, z określonego podłoża społecznego, a jego miejsce zajął, szczególnie w scenicznej praktyce wielu teatrów burżuazyjnych XX wieku, Szekspir sfałszowany i wypaczony, któremu kazano być autorem "uprzystępnionych" komedii, pełnych drobnomieszczańskiej błazenady oraz "trudnych" dramatów, pełnych "ponadczasowych" problemów i psychologiczno-dekadenckich komplikacji. Wprawdzie istnieli zawsze światli ludzie, którzy wzorem Lessinga, Goethego, Coleridge'a, Lamba, Stendhala, Bielińskiego a szczególnie Marksa i Engelsa kochali prawdziwego Szekspira, szerzyli właściwe zrozumienie jego dzieł, ale dopiero radziecka szekspirologia i radziecka praktyka teatralna postawiła sobie szczytne zadanie systematycznego oczyszczania dzieł wielkiego Anglika z antyrealistycznych i antyhumanistycznych naleciałości interpretacyjnych i zwrócenia ich tym szerokim masom, dla których były pisane. Już dziś w Związku Radzieckim Szekspir stał się własnością milionów widzów. Ten sam cel przyświeca nam w Polsce Ludowej. I dlatego każde nasze przedstawienie szekspirowskie należy z tego właśnie punktu widzenia oceniać.
W Polsce odbywa się w danej chwili jakby drugi, mały festiwal szekspirowski bez wyznaczonych nagród i oficjalnych uroczystości. Podczas gdy Warszawa "rzuciła się" jednak tym razem na komedie, Teatr Polski w Poznaniu pokusił się o pokazanie "Hamleta", tego "najwspanialszego - jak go nazywa Bieliński - brylantu w promienistej koronie króla dramatycznych poetów". Przedsięwzięcie to ambitne i obowiązujące. Chyba żaden inny utwór Szekspira nie wywołał tylu sprzecznych komentarzy (ca. 20 tys. pozycji bibliograficznych w różnych językach świata!), nie był tak rozmaicie i często tak fałszywie interpretowany. Jedna z przyczyn tego stanu rzeczy leży pośrednio w genetycznej dwuwarstwowości samego dzieła. Szekspir przejął bowiem wątek ze starej sagi o Amlecie, spisanej po raz pierwszy w XII w. przez duńskiego kronikarza Saxo Grammaticusa i do tej unowocześnionej przez siebie historii o zemście rodowej wprowadził tragedię współczesnego sobie humanisty postawionego wobec podłości otaczającego świata. Przy tym nawet w postaci Hamleta pozostały pewne cechy jego legendarnego pierwowzoru. I choć cechy te, podobnie jak inne "archaiczne" pozostałości w dziele, nie odgrywają zasadniczej roli, choć Szekspir nadał im nowy, realistyczny sens, to jednak one właśnie, powierzchownie interpretowane, sprawiły, że wiele teatrów wystawiało "Hamleta" jak tragedię krwawej zemsty, jako pseudo historyczną sztukę kryminalną, dającą okazję do zastosowania efektownych lub efekciarskich, bogato rozbudowanych elementów scenicznych. Inni znów wpadali w drugą skrajność i uważając akcję sztuki, jej zewnętrzne powikłania za "żenujący prymityw", koncentrowali prawie całą swą uwagę na osobie Hamleta, na jego przejściach duchowych, przez co prezentowali oderwany dramat psychologiczny, dla którego najlepszą oprawą jest pusta lub prawie pusta scena. Jeszcze inni wreszcie - a tych było i jest bodaj że najwięcej - wybierali eklektyczną drogę złotego środka, starając się pogodzić w najróżniejszy sposób dwa poprzednie ujęcia. Takim ujęciem eklektycznym z silnym zresztą przechyleniem w stronę egzystencjalistycznego psychologizmu było np. przedstawienie "Hamleta" w r. 1947 w paryskim teatrze Marigny, gdzie rolę tytułową grał Jean-Louis Barrault. I taką też eklektyczną inscenizacją, w tym wypadku skłaniającą się ku tragedii zewnętrznych zdarzeń, był "Hamlet", pokazany przez Szyfmana podczas Festiwalu Szekspirowskiego. Nie trzeba oczywiście specjalnie podkreślać, że żadna z wyżej krótko i scharakteryzowanych mniej lub więcej formalistycznych koncepcji nie jest już dla nas obecnie do przyjęcia. Wiemy bowiem, że wielkie realistyczne dzieła przeszłości tylko przez realistyczną interpretację mogą się stać nam naprawdę bliskie, mogą zajaśnieć pełnym blaskiem w oczach dzisiejszego, nowego widza.
Należyte zinterpretowanie szekspirowskiego arcydzieła zależy przede wszystkim od należytego postawienia i aktorskiej realizacji postaci samego Hamleta. Jak wiadomo w królewiczu duńskim wynajdywano i uwypuklano w ciągu wieków najróżniejsze, często trudne do pogodzenia rysy charakteru i motywy działania. I tak ci, którzy upatrywali w sztuce tragedię krwawej zemsty zwracali raczej uwagę na bohatersko-woluntarystyczne cechy księcia, na jego czynne borykanie się z losem, odwagę, żywotność, zdolność trzeźwego myślenia, mściwość, umiejętność maskowania się udanym obłędem, dumę, bezwzględność graniczącą z okrucieństwem itp. natomiast zwolennicy dramatu psychologicznego podkreślali chorobę woli, niezdolność do czynu, marzycielstwo, utopijny idealizm, wyczulony zmysł etyczny, przewrażliwienie uczuciowe i egzaltację, mizantropie, gorzki pesymizm, obłęd, kompleks Edypa itd. itd.
Nie ulega przy tym wątpliwości, że prawie we wszystkich tych spostrzeżeniach jest ziarno prawdy. Mimo to, a raczej właśnie dlatego - Hamlet pozostawał i musiał pozostać dla idealistycznych szekspirologów "wieczystą", "nierozwiązalną" zagadkę, bo nie uwzględniali historycznego (w sensie materialistycznym) i klasowego uwarunkowania postaci, zawieszali ją w ponadczasowej próżni. A z nią całe dzieło.
To prawda, że Hamlet wygłasza zdania pełne pesymizmu, że świat i ludzie napawają go wstrętem i z tego powodu pragnie chwilami tylko "Umrzeć, zasnąć - Nic więcej". Ale pesymizm ten nie jest bynajmniej czymś bezwzględnym, lecz wyraźnie odnosi się do określonego świata i określonych ludzi, do środowiska, z którym Hamlet jest pochodzeniem i pozycją życiową związany i od którego jest w gruncie rzeczy zupełnie zależny. "Nie powinnaś mi była wierzyć - powiada książę do Ofelii - bo cnota nie daje się wszczepić w stary nasz pień, tak, abyśmy trącić nim przestali...". "Jesteśmy arcyhultaje, wszyscy bez wyjątku; żadnemu z nas nie ufaj". Dworski rozkładający się świat feudalny, w którym rządzi król Klaudiusz, "opuchły od obżarstwa i pijatyki" skrytobójca, świat niecnych Rozenkranców i Gildensternów, ograniczonych a zarazem chytrych intrygantów a la Poloniusz czy dorobkiewiczowskich lizusów w rodzaju Ozryka, co to " w komplementa bawił się już z cyckiem, nim zaczął go ssać" - ten właśnie świat Hamlet ma na myśli mówiąc, że:
"To niepielony ogród samym tylko
Bujnie krzewiącym się porosły chwastem".
Postępek matki i zamordowanie ojca jest dla księcia jedynie przejawem ogólnej niesprawiedliwości i zbrodniczości dworskiego otoczenia. Dlatego - jak słusznie pisze cytowany już Morozow - "cel osobisty zemsty przeradza się dla niego w zadanie poprawy społeczeństwa. Wszystkie myśli, wrażenia, uczucia, wyniesione ze spotkania z duchem ojca Hamlet zawiera w słowach:
"Świat wyszedł z wiązań - ach, dlaczego
wraże
Zrządzenie mnie to naprawiać go każe".
Potem zaś, kiedy wojska norweskie idą, by Polsce wydrzeć pas ziemi i gdy Hamlet zadaje pytanie:
".........warto tracić
Parę tysięcy dusz i dziesięć razy
Tyle dukatów dla takiej drobnostki?
......... dla kaprysu,
dla widma sławy, ........"
znów sprawa osobista kojarzy mu się ze sprawą ogólną:
"...A więc czym ja jestem,
Ja, który ojca zgon i hańbę matki
Gnuśnie przesypiam? Gdy oto ze wstydem
Widzę, jak idzie po swą śmierć
dwadzieścia
Tysięcy ludzi..".
To "czym ja jestem", robienie sobie wyrzutów z powodu bezczynności przewija się niby motyw przewodni przez cały utwór. Nawet po zabiciu Klaudiusza Hamlet mówi jeszcze o "gorzkim świecie", bo usunięcie występnego władcy faktycznie niczego nie rozwiązało. Gdyby jedynym celem księcia była zemsta za zamordowanie ojca, już dawno byłby jej dokonał. Przecież sam wspomina kilkakrotnie o swej "woli i sile", o "przyrodzonym kwiecie stanowczości", podkreśla, że dla działania posiada "przyczynę, wolę, siłę i środki", a nawet odznacza się bezwzględnością ("...ja twe serce łamać teraz będę - i skruszę" - do matki). Jeżeli więc mimo to "na przekleństwach czas trawi jak dziewka uliczna", to przyczyna tego leży w świadomości, że właściwe zadanie, które sobie wyznaczył - naprawa otaczającego świata - było w ówczesnych szesnastowiecznych warunkach dla ówczesnych humanistów, wyznawców socjalnych utopii, niewykonalne. Widzieli zło, lecz nie widzieli sposobu, by je usunąć. Rozdźwięk zaś między rzeczywistością a marzeniem o lepszym świecie, między epoką obfitującą w możnych drapieżników i podłych służalców, a wiarą w godność i szlachetność człowieka, której Hamlet daje entuzjastyczny wyraz ("Jak doskonałym tworem jest człowiek!..."), napawał ich głębokim smutkiem. Tak więc "tragedia Hamleta - to tragedia humanizmu w epoce Szekspira" (Morozow). Z drugiej strony ten typowy tragizm politycznej i społecznej bezsilności ówczesnych humanistów, który w królewiczu duńskim znalazł reprezentacyjne, genialne odbicie, idzie u niego w parze z walczącą postawą młodego, pełnego werwy, ciętości, i wspaniałego kpiarstwa myśliciela, demaskującego bezlitośnie sposób postępowania, moralność i mentalność dworskiego świata. W tej walce na myśli i słowa Hamlet jest zdecydowanie górą, odnosi prawdziwe zwycięstwa. Dzięki, nim szekspirowska tragedia dźwięczy mimo wszystko nutą optymizmu, którego - nosicielami są też w dziele biedny student, przyjaciel Hamleta - Horacjo oraz epizodyczny, a jednak ideowo ważny książę norweski Fortynbras, zjawiający się przy końcu jako przedstawiciel przyszłych rządów prawa i sprawiedliwości. Fortynbras to władca, po którym można się spodziewać, że dokona tego w rzeczywistości, o czym Hamlet jedynie mógł marzyć, o co borykając się ze zwątpieniem mógł walczyć jedynie orężem ducha. Ale, walka ta się liczy i norweski książę ją w pełni uznaje, każąc Hamletowi sprawić żołnierski pogrzeb.
W sumie Hamlet - to młody, z natury żywotny, ruchliwy, bystry, zapalczywy młody humanista, który poznawszy z własnych bolesnych doświadczeń nikczemność współczesnego sobie świata, chciałby go naprawić, lecz czując, że to zamiar ponad jego siły, że jego marzenia o sprawiedliwości nie dadzą się zrealizować, popada w rozterkę, myśli już to o śmierci, to znów o czynach ("Prężcie się mięśnie!") i dlatego wyżywa się jedynie w demaskatorskiej walce intelektualnej ("Do dzieła mój mózgu!!"). Tragizm Hamleta nie polega na tym, że osiągnąwszy osobisty cel zginął, lecz że zginął, nie osiągnąwszy celu ogólnego, społeczno-politycznego. Szekspir opisując w "Hamlecie", podobnie jak w innych dziełach, pod cudzoziemskim przebraniem otaczającą go rzeczywistość angielską, nie mógł oczywiście wszystkiego nazwać po imieniu. Nie ulega jednak wątpliwości, że w osobie duńskiego księcia przedstawił potencjalnego rewolucjonistę, którego Klaudiusz obawia się nie tylko ze względów osobistych. Przecież król wbrew swoim osobistym interesom nie pozwala Hamletowi powrócić na uniwersytet w Wirtenberdze, bo - domyślamy się - młody książę, ongiś "zwierciadło mody" (słowa Ofelii) nabrał tam prostoty w ubiorze i sposobie bycia, zaprzyjaźnił się z ubogimi studentami (Horacjo) i zapewne właśnie tam nasiąkł niebezpiecznymi nowinkami. Jak wiemy Hamlet wyżej ceni zwyczajnego rybaka od napuszonego szambelana Poloniusza, przestaje na przyjacielskiej stopie z wędrownymi aktorami i wypowiada do grabarza w akcie V-tym znamienne zdanie o bystrości umysłowej prostych ludzi. Gdy zaś Rozenkranc a potem Laertes dziwią się, że król nie ukarał Hamleta za zabicie Poloniusza, Klaudiusz dwa razy mówi, że nie mógł tego - uczynić, ponieważ "ma on (tj. Hamlet) miłość ludu". Wprawdzie Szekspir tego momentu dramatycznie nie wykorzystał, nie rozwinął, niemniej jednak powiedzenie króla ma swoje znaczenie.
Tak więc odbiegliśmy dosyć daleko zarówno od koncepcji tragedii zemsty rodowej (ten motyw u Hamleta w ogóle nie gra roli, chodzi mu tylko o zemstę za ukochanego człowieka), jak też od dramatu psychologicznego nietypowej, oderwanej jednostki. Po tych koniecznych,- jak mi się wydaje - wyjaśnieniach zajmijmy się nareszcie poznańskim przedstawieniem.
Wiliam Horzyca, twórca i reżyser poznańskiego Hamleta - w przeciwieństwie do Szyfmana w r. 1947 - wyszedł ze słusznego założenia, że widza nie wolno odciągać od treści widowiska, nie wolno go rozpraszać przepychem dekoracyjnym i, co się z tym łączy, ciągłym opuszczaniem. Mając przed oczyma scenę z czasów Szekspira, która operowała pewnymi stałymi, bardzo prostymi dekoracjami architektonicznymi, oraz biorąc pod uwagę, że wskazówki sytuacyjne w rodzaju: "taras przed zamkiem", "oddalona część tarasu", "pokój w zamku" itd. podchodzą w większości od późniejszych wydawców, bo Szekspir o miejsce akcji niewiele się troszczył, Horzyca dał kompozycję na temat sceny elżbietańskiej, wykonaną z nieco przesadną może surowością przez Jana Kosińskiego. Kompozycja ta wykorzystująca odpowiednio przetworzone zasadnicze elementy szesnastowiecznej sceny angielskiej, jak balkon czy galeria w głębi sceny z wnęką pod spodem, zaopatrzoną w zasłony, przez cały czas przedstawienia pozostaje niezmieniona, pominąwszy drobne fragmenty (np. krzesła wnoszone przez statystów). Dzięki temu sceny następują bezpośrednio jedna po drugiej, przerwy między aktami trwają krótko, a spektakl mimo małych stosunkowo skreśleń w tekście (tłum. Paszkowskiego), mieści się w ramach niespełna 3 i pół godzin.
Stworzywszy widowisku bardzo trafne, historycznie uzasadnione i zgodne z duchem szekspirowskiego realizmu ramy ogólne, Horzyca przy rozwiązywaniu poszczególnych scen a nawet w obrębie poszczególnych scen nie mógł się jednak zdecydować na jedną, konsekwentnie, przeprowadzoną koncepcję inscenizacyjną. Raz odnosi się wrażenie, że reżyserowi chodzi o możliwie dokładne wygranie akcji, o drobiazgowe zaakcentowanie szczegółów zewnętrznych, to znów mamy psychologizm i psychologiczny symbolizm, obok niewątpliwie pięknych fragmentów realistycznych. Oto np. zaraz w pierwszej scenie I aktu oficerowie i Horacjo zacząwszy swe kwestie od niczym nieusprawiedliwionego patosu prowadzą potem swą rozmowę z przekonywującą naturalnością, by z chwilą ukazania się ducha ustawić się w stylizowaną, sztuczną grupę, podkreśloną specjalnie snopem światła. Klaudiusz i Hamlet rozwijający swe role przeważnie w zupełnie różnych wymiarach ekspresji artystycznej, właściwie raz tylko, w akcie III spotykają się na jednej płaszczyźnie, kiedy to pierwszy jest przy końcu modlitwy oświetlony reflektorem czerwonym, drugi, zastygły w stylizowanym ruchu, reflektorem jaskrawo białym, a obydwaj unoszą się niby surrealistyczne zjawy na tle tonącej w mrokach scenerii. Obraz na cmentarzu rozgrywa się w kilku niesharmonizowanych planach - od doskonałej, realistycznej rozmowy grabarzy poprzez misteryjnie ujęty pogrzeb Ofelii do histerii Hamleta nad trumną. A groteskowy tumult powstały wśród dworzan po przedstawieniu aktorów w akcie II wnosi do przedstawienia akcent niezamierzonego komizmu, podobnie jak przemarsz niefortunnie ubranego wojska Fortynbrasa w akcie IV. Nie zrobiono też niczego, by jakoś rozładować czy złagodzić tragikomizm tekstowo i sytuacyjnie niestrawnej dziś dla nas sceny śmierci wszystkich głównych bohaterów w akcie V. Przeciwnie. Wszystkie melodramatyczne naiwności wygrano tu bez reszty, z godnym lepszej sprawy pietyzmem.
Pokazana na kilku przykładach niejednolitość inscenizacyjna spektaklu poznańskiego świadczy oczywiście nie tylko o braku konsekwentnej koncepcji formalnej, lecz również - co się z tym w myśl zasady dialektycznej jedności środków artystycznych i treści ideowych ściśle łączy - o braku zdecydowanej, słusznej koncepcji ideologicznej. Widzimy to najlepiej po sposobie interpretacji postaci przez aktorów, za których reżyser jest przecież odpowiedzialny, w każdym razie jeżeli chodzi o zasadnicze ujęcie ról.
Tytułowego bohatera gra gościnnie występujący Tadeusz Białoszczyński z Krakowa, aktor wytrawny, w tym jednak wypadku niewątpliwie popchnięty w fałszywym kierunku. Jego Hamlet samą już postawą zewnętrzną zbyt jednostronnie akcentuje słabość, smutek, zwątpienie, pesymizm. I tak też interpretuje swoją rolę. Nawet na początku ma w sobie bardzo niewiele z "obiecującego, ruchliwego i przedsiębiorczego młodego człowieka", jakiego m. in., opierając się bezpośrednio o tradycję aktorską z czasów Szekspira, grano jeszcze w początkach XVIII w. w Anglii. Od pierwszego do ostatniego aktu góruje u Białoszczyńskiego nuta łzawej lub łzawo-lirycznej melancholii, pogłębionej pesymistyczną mądrością - mądrością bolesnej rezygnacji (taki właśnie charakter mają u Białoszczyńskiego wspaniałe, demaskatorskie pchnięcia intelektualne, zadawane przez Hamleta Poloniuszowi i innym dworakom). A wtedy, gdy np. podczas "klasztornej" sceny z Ofelią, czy zasadniczej rozmowy z matką, zdobywa się na odruchy energii, stanowczości, zawziętości - zabarwia je przeważnie histerią. Ta nuta histerii połączona ze smętną depresją sprawia też, że Hamlet; nie wydaje nam się jedynie "szalony przez podstęp", o co przecież Szekspirowi najwyraźniej chodzi. Ważniejsze jednak jest coś innego. Białoszczyński wybijając silnie sentymentalną prawie że miłość Hamleta do nieżyjącego ojca, ambiwalentny stosunek do matki i bezsilną nienawiść do stryja, blokuje sobie drogę do pokazania Hamleta jako potencjalnego rewolucjonisty. Z interpretacji Białoszczyńskiego nie wyczuwamy, by dla księcia prawdopodobna wina królowej, zbrodniczość króla czy podstępność Rozenkranca i Gildensterna były symptomatycznymi przejawami niesprawiedliwości i nikczemności dworskiego otoczenia. I dlatego bez wewnętrznego przekonania boleje nad tym, że bezczynnie patrzy na ogólne zło, faktycznie bowiem dręczy się tylko odwlekaniem zemsty za ojca, która - wbrew intencjom Szekspira - nie budzi u niego myśli o poprawie świata, poprawie społeczeństwa. Rzeczywista tragedia Hamleta Białoszczyńskiego w przeciwieństwie do Hamleta Szekpira, polega nie na tym, że zginął nie osiągnąwszy celu ogólnego, lecz na tym, że zginął osiągnąwszy cel osobisty, tj. zabicie wszystkich swych osobistych wrogów.
W ten sposób postać królewicza duńskiego nabiera zupełnie innego, nietypowego charakteru, jego nadmiernie - powtarzam raz jeszcze - akcentowana słabość historycznie niczego nie reprezentuje, jest osobista, niezrozumiała, przypadkowa, wypływa jedynie z chorobliwości jednostki, a całość dzieła zostaje pomniejszona do ponadczasowego dramatu rodzinnego, który z nieco innymi akcesoriami mógł się rozegrać w każdej epoce.
Dla uniknięcia nieporozumień chcę tu jeszcze nawiasowo zaznaczyć - bo zasadniczo nie chodzi mi o ocenę samej gry aktorów - że Białoszczyński stworzył w ramach fałszywej koncepcji postać na ogół konsekwentnie, chwilami wspaniale zagraną, dał kreację dużej klasy, przez co właśnie tym bardziej przyczynił się do skierowania widowiska na mylne tory.
O niewydobyciu istotnej szekspirowskiej myśli przewodniej świadczy też postawienie innych ważnych ról w przedstawieniu poznańskim. Króla Klaudiusza - nb. nawet technicznie biorąc fatalnie zagranego przez Kazimierza Wichniarza (sztywność, brak mimiki, celebrowanie, maniera przeciągania samogłosek) - potraktowano jako jowialnego......(brak dalszej części tekstu)