Artykuły

Maciej Prus: tam i z powrotem

Prus to artysta, który potrafi czerpać z tego, co było i co sam współtworzył. Ale odważnie spogląda w przyszłość - pisze Jacek Wakar w Dzienniku Gazecie Prawnej - dodatku Kultura.

"Szewcy" Witkacego otworzą nową Scenę Kameralną warszawskiego Teatru Polskiego. Reżyseruje Maciej Prus. W tym zestawieniu jest coś znamiennego.

To dla Teatru Polskiego moment w dwójnasób szczególny. Powraca Scena Kameralna, ponoć najnowocześniejsza w Warszawie. O tym, że Polski miał kiedyś małą scenę, niektórzy już zapomnieli. Tymczasem przecież na Foksal tuż koło znanej restauracji przez lata działał Teatr Kameralny. Ostatni czas przed zamknięciem miał nieszczególny. W pamięci majaczą mi tytuły, ale istotne przedstawienia już nie. Kameralny odbierany był bowiem jako fabryka czasem wdzięcznych, częściej kompletnie niezdatnych już do użytku bibelotów. Chodziło się do niego jak do muzeum. Popatrzeć, jak się kiedyś grało klasykę zwykle nie najwyższego sortu. Dlatego, kiedy zniknął teatralny adres, miejsce i scena o szczególnej urodzie, nikt nie ronił po nim łez. Teatr Polski zaś musiał zmagać się ze swą olbrzymią sceną przy Karasia, wystawiając tam zarówno rzeczy na taką przestrzeń pisane, jak dramaty Szekspira, Moliera i Fredry, jak i pozycje, dla których naturalne są wielokrotnie mniejsze, wręcz laboratoryjne przestrzenie. Pamiętam, jaki kłopot miała z tym Marta Ogrodzińska, gdy zaproponowała uwspółcześnioną wersję "Moralności pani Dulskiej". A już kameralną z założenia "Noc" Andrzeja Stasiuka olbrzymia scena Polskiego wręcz unicestwiła. Są tacy, którzy twierdzą, że unikalna architektura i scena Polskiego są w swej istocie jego przekleństwem i chyba mają rację. Tu nie da się, albo przynajmniej jest bardzo trudno, rozmawiać z publicznością na innym niż najwyższy diapazonie. Dlatego też wyjątkowo trudno o inny niż klasyczny i na wskroś tradycyjnie przeczytany repertuar. Dlatego start małej sceny stwarza Polskiemu zupełnie nowe szanse. Od teraz wyobrażam sobie całkiem inne myślenie o tym teatrze. Najprościej mówiąc przy Karasia inscenizacje głównego nurtu, w lwiej części oparte na klasycznej literaturze. Na Kameralnej zaś studio eksperymentu, dom współczesnej dramaturgii, miejsce do zabaw z przestrzenią i aktorem. I - wreszcie - okazja do bliższego kontaktu z widzem.

Otwarcie Sceny Kamelnej to wielki sukces szefów Polskiego - dyrektora naczelnego Jerzego Zaleskiego i artystycznego Jarosława Kiliana. Zwycięstwo i okazja do podsumowań jednocześnie. To jest ostatni sezon Zaleskiego i Kiliana w Polskim. Po jego zakończeniu pierwszy odchodzi na emeryturę, drugi żegna się ze stanowiskiem. Od września 2010 roku dyrekcję Polskiego obejmuje Andrzej Seweryn. Obecny sezon zamyka zatem etap Kiliana, co przywołuje sprzeczne refleksje. Pisałem o przedstawieniach za jego kadencji wielokrotnie. Czasem z podziwem, jak przy okazji przenikliwego, przeraźliwie zimnego"Don Juana" Moliera w inscenizacji samego Kiliana albo niedawnego "Wujaszka Wani" Czechowa, przygotowanego przez Wieniamina Filsztyńskiego. Innym razem z dystansem, a z rzadka pozwalałem sobie na drobne szyderstwo. Dziś, podtrzymując tamte sądy, myślę o pracy Jarosława Kiliana w Teatrze Polskim ze szczerym szacunkiem. Działał w szczególnie trudnych warunkach, zmuszony mierzyć z mitem Polskiego jako muzeum zwietrzałych form. To prawda, zapewne przełom spowodowany przez "Wujaszka Wanię" Filsztyńskiego powinien przyjść znacznie wcześniej. Mimo to Kilian spróbował wierności własnemu myśleniu o Polskim, swojej osobnej dziś bardzo estetyce. To jest nie do zlekceważenia. "Szewcy" na Scenie Kameralnej pojawiają się więc w momencie wyjątkowym. Reżyseruje Maciej Prus, co przydaje premierze dodatkowej wagi.

Najpierw garść faktów. Stanisław Ignacy Witkiewicz jest dla Prusa autorem szczególnym. Po "Szewców" sięga bodaj po raz czwarty. Najważniejszą z tych inscenizacji była ta z początku lat 70. z warszzawskiego Ateneum. Prokuratora Scurvy grał Roman Wilhelmi, tworząc, w zgodnej opinii badaczy, kreację nieprawdopodobnej klasy. Wilhelmi przez lata był zresztą dla Prusa aktorem wyjątkowym. Pytany o swe najważniejsze spektakle reżyser wymienia zawsze Ibsenowskiego "Peer Gynta" także z Ateneum. Wilhelmi grał tam tytułową partię. Po niej już nikt nie mówił o nim inaczej, jak tylko "wielki aktor". Maciej Prus zdaje się w polskim teatrze postacią wyjątkową. Może o sobie powiedzieć, że jest uczniem Jerzego Grotowskiego, może uznać się za spadkobiercę spuścizny Konrada Swinarskiego i Kazimerza Dejmka. U Grotowskiego zagrał m.in. w słynnym "Akropolis", był asystentem Swinarskiego przy jego genialnej "Nie-Boskiej komedii". Potem proponowano mu, by dokończył po tragicznej śmierci wielkiego artysty jego "Hamleta", ale Prusowi wydało się to pomysłem niedorzecznym. Historia jednak zatoczyła koło. W styczniu 2003 roku miał zostać Maciej Prus etatowym reżyserem łódzkiego Teatru Nowego, zaproszony przez jego szefa Kazimierza Dejmka. Dejmek zmarł w sylwestra roku 2002, mając gotowe cztery z pięciu aktów "Hamleta". Planował go wtedy jako kluczowe dla siebie przedstawienie. Wtedy już Prus nie odmówił, ale też nie próbował Dejmka zastępować. Publiczność zobaczyła zatem tylko to, czego on sam zdążył dotknąć. Ostatniego aktu w tym "Hamlecie" nie było.

Gest Prusa wiele mówi o nim samym. Oto artysta szczególny, bo próbujący łączyć ogień z wodą. Do Swinarskiego zbliża go dodatkowo wachlarz repertuaru, w którym olbrzymie znaczenie mają inscenizacje Szekspirowskie, a dekalogiem zdaje się być "Wyzwolenie" Wyspiańskiego. Ostatni raz realizował Prus ten dramat dwa lata temu w Teatrze Telewizji. Konradem był Piotr Adamczyk, Reżyserem - Jerzy Trela, Prezesa grał Henryk Talar, mając za sobą partię Konrada w jednym z poprzednich "Wyzwoleń" Prusa. Monolog Starego Aktora wygłaszał wówczas przejmująco Gustaw Holoubek - to był jego ostatni występ. Jedno niedługie przedstawienie rozegrane w tej samej co "Krum" Warlikowskiego przestrzeni pokazywało, jak harmonijnie łączyć tradycję z nowoczesnością. Trela rozmawiał z Adamczykiem jak mistrz z adeptem i jak dawny Konrad z nowym. Przeszłość polskiego teatru - jego najlepszy czas - przeglądała się w dniu dzisiejszym. Jednemu i drugiemu patronował zaś Maciej Prus, nie widząc w tym najmniejszej sprzeczności. Właśnie to w postawie artysty wydaje mi się tak cenne i rzadkie. Potrafi czerpać garściami, z tego co było i co sam współtworzył. A jednocześnie nie zasklepia się na upatrzonych pozycjach, tylko patrzy do przodu. To Prus wpierał przecież młodych swych uczniów Pawła Łysaka i Pawła Wodzińskiego. Wpierw, gdy objęli dyrekcję poznańskiego Teatru Polskiego, a potem kiedy Łysak został szefem teatru bydgoskiego. Właśnie tam przygotował Prus jedną ze swych najistotniejszych w ostatnim okresie inscenizacji. Z niezwykle rzadko wystawianego "Tymona Ateńczyka" wydobył całą jego surowość i gorycz. Udowodnił też przy okazji, że nie tylko w Warszawie czy Krakowie, na najgłośniejszych scenach, mogą powstawać spektakle bez mała monumentalne. Takie, co respektują, że teatr jest przede wszystkim angażującym pełną uwagę widzów widowiskiem. Maciej Prus pracuje od blisko półwiecza, nikt nie zamierza podważać jego pozycji. A jednak mimo całego swego dorobku nigdy nie znalazł miejsce na pierwszej linii frontu. Inna rzecz, że nigdy się do pierwszego szeregu nie pchał, ustępując pola czasem wcale nie bardziej utalentowanym, za to lepiej nagłaśniającym swoje sukcesy. Środowiskowy czy medialny szum nie był dla niego, wolał w spokoju robić swoje. Prus zapłacił za swoją cenę, gdyż nawet najważniejsze jego spektakle nie doczekały się, jak sądzę, całkiem zasłużonego rozgłosu. Tymczasem zasługi reżysera trudno zlekceważyć. Choćby dla warszawskiego Teatru Polskiego, gdzie teraz kończy próby "Szewców". W latach 90. zrobił tam serię Szekspirowskich inscenizacji, które na nowo przywróciły scenie przy Karasia znaczenie.

Wymieńmy zatem. "Ryszard III" przypomniał choćby, jakiej klasy aktorem jest Jan Englert. "Stracone zachody miłości" udowodniły, jak nieoczekiwaną można w Polskim projektować scenografię. "Juliusz Cezar" dla odmiany pokazał gęsty, niezależny od konkretnego czasu, dramat gry o władzę. A jeszcze potrafił Prus

doprowadzić do spotkania Niny Andrycz z Ignacym Gogolewskim w "Krzesłach" Ionesco, pokazując, jak nowoczesnymi oboje są aktorami. Chyba tylko "Kariera Artura Ui" okazała się wtedy fiaskiem reżysera.

Rzecz jasna Maciej Prus notował ich znacznie więcej (wystarczy tylko wymienić "Wiśniowy sad" i "Króla Leara" z Teatru Narodowego - spektakle, jak się wy-

dawało, skazane na sukces), ale taki jest los każdego niemal pracującego dużo artysty. Nie zmienia to jednak przeświadczenia, że nawet jego porażki uczyły więcej niż niejedno ledwie poprawne przedstawienie innego, nawet bardzo modnego, twórcy. Prus bowiem nieodmiennie mierzy wysoko, i w kwestiach repertuarowych, i kiedy idzie o wierność sobie. Nigdy nie chodzi na skróty.

W kuluarowych rozmowach ostatnio zapowiadał ponoć, że rozważa rezygnację z reżyserowania, bo współczesny teatr już przestaje go interesować. Tym istotniejszy zdaje się jego powrót do jednego z najbliższych mu dzieł i do teatru, którego sukcesów jest jednym z ojców. Czekam zatem na nowych "Szewców" według Macieja Prusa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji