Artykuły

Amant w roli dyrektora

JERZY ZELNIK ma za sobą dziesiątki ról teatralnych i filmowych, cztery dekady na scenie i przed kamerą. Po raz pierwszy w karierze będzie dyrektorem - sylwetka nowego dyrektora Teatru Nowego w Łodzi.

Gdy słyszymy nazwisko Zelnik to każdy od razu wie, o kogo chodzi. Aktor zadebiutował w super-produkcji "Faraon" Jerzego Kawalerowicza [na zdjęciu z Barbarą Brylską]. Później było jeszcze kilkadziesiąt ról filmowych i teatralnych, z tego, niestety, niewiele równie wyrazistych, przejmujących, ważnych. Dlatego Zelnik chyba na zawsze pozostanie w świadomości widzów - zwłaszcza płci żeńskiej - Ramzesem XIII. Przez lata robił wszystko, żeby od tej etykietki uciec. Może uda mu się teraz, prowadząc łódzki Teatr Nowy?

Przygoda na pustyni

Zelnik to niewątpliwie jeden z amantów polskiego kina. Przystojny, śniada cera, kruczoczarne włosy i czarujący uśmiech. Przez lata przyprawiał tłumy kobiet o bicie serca. Nie zabiegał o karierę; może dlatego, że do zawodu wchodził od najmłodszych lat. Ważniejszy od sukcesu był dla niego rozwój i poznawanie warsztatu.

Aktor urodził się w najbardziej teatralny m z polskich miast - w Krakowie przy ul. Kopernika w 1945 r. Nie namawiany przez nikogo poszedł niemal w ślady ojca. Jan Zelnik spędził w radiu prawie pięćdziesiąt lat jako reżyser dźwięku. Uczył małego Jurka miłości do słowa i sceny. W domu organizowano teatralne spektakle.

Po beztroskim dzieciństwie nadeszły dla Zelnika równie wesołe lata szkolne. Jako nastolatek wagarował. Uwielbiał chodzić na prywatki. Bawił się przy utworach Elvisa Presleya, Beatlesów i Rolling Stonesów. Zazdrościł umiejętności tanecznych scenografowi Alanowi Starskiemu. Gdy nadszedł moment wyboru studiów, zdecydował się na aktorstwo, bo - jak sam po latach przyznał - nic innego nie umiał robić.

Do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie dostał się z trzecim wynikiem. Lepiej od niego wypadli tylko Daniel Olbrychski i Barbara Brylska. Ale to Zelnikowi zaproponowano już na pierwszym roku główną rolę w "Faraonie'', który był nominowany do Oscara. Od tej pory młody student przez kolejne lata uchodził za amanta. Ale roli Ramzesa Zelnik nie ceni zbyt wysoko. Uznaje ten film jedynie za wielką przygodę. Musiał wstawać o czwartej rano, jechać dwie godziny na pustynię, a tam w upale pracować do siedemnastej.

Teatr w walizce

Po "Faraonie" aktor dostawał filmowe propozycje, ale mało znaczące. Skończył PWST, wyjechał do Krakowa. Zaangażował go Stary Teatr. Na trzy sezony. Tu grał słuchając uwag teatralnych legend: Jerzego Jarockiego i Konrada Swinarskiego. Po takiej szkole Zelnik w 1970 roku wrócił do Warszawy. Trafił do zespołu Teatru Dramatycznego. Nie dostawał ważnych ról. A w tym, co grał, wypadał słabo. Odszedł po trzech sezonach.

Wybrał monodramy i gościnne występy (świetna rola Niechludowa w "Zmartwychwstaniu" Lwa Tołstoja w łódzkim Teatrze Powszechnym w 1977 r.). Swoje działanie nazywał "teatrem w walizce". Prezentował publiczności teksty Wyspiańskiego, Norwida, Gombrowicza, Mickiewicza. Przygotował przedstawienie "Dobrem zwyciężyć" poświęcony księdzu Jerzemu Popiełuszce. Pokochał małe formy. - Istota takich spektakli tkwi w aktorstwie, którego nie przytłacza inscenizacyjny rozmach. Poza tym to wyzwanie. Przez godzinę, dwie stać przed widzem na pierwszej linii frontu i zajmować jego uwagę - opowiadał Zelnik w wywiadzie.

Ale reżyserzy filmowi o nim nie zapomnieli. Zagrał w "Ziemi obiecanej" Andrzeja Wajdy, "Dziejach grzechu" Waleriana Borowczyka, tytułową postać w serialu "Doktor Murek" Witolda Lesiewicza i Zygmunta Augusta w "Królowej Bonie" Janusza Majewskiego. I niewiele więcej.

Zelnik marzył o "kinie moralnego niepokoju". Chciał grać u Agnieszki Holland, Feliksa Falka, Krzysztofa Kieślowskiego, ale nigdy do takiej współpracy nie doszło. Sam aktor twierdzi, że ze swoją twarzą nie wyglądałby wiarygodnie grając "faceta ze Skarżyska". Czy to jedyny powód?

Zelnik miał również dwie szansę na hollywoodzką karierę. Niestety, praca nad jednym z filmów szybko się skończyła, bo reżyser zbankrutował, a próbne zdjęcia u Stevena Spielberga nie zainteresowały reżysera.

Średnia recenzenta

Rok 1980 przełomowy dla całej Polski, okazał się też przełomowy w karierze Zelnika. Aktor wraca do teatru, tym razem Powszechnego, z którym związany jest do dziś. Jego postacie są wyważone, intelektualne. Krytyka go chwali. Uznano, że rola Razumowa w "Spiskowcach" Josepha Conrada (1980 r.) pokazuje najszerszy wachlarzjego umiejętności. Spodobał się też w ubiegłorocznej premierze "Glengarry Glen Ross" Davida Mameta.

Sam Zelnik nie przejmuje się krytyką teatralną. Jego zdaniem recenzenci nie powinni oceniać premiery, tylko któreś z rzędu przedstawienie. A najlepiej dwa i wyciągać średnią. - Każdy spektakl traktuję jak premierę, przeżywam ciekawość i niepewność tego, co będzie. Bo człowiek za każdym razem poznaje się w nowych okolicznościach: musi grać, gdy ma chrypę, gorączkę, bolący kręgosłup. Ten zawód wymaga walki z własnymi słabościami - stwierdził w jednym z wywiadów. W innym zwierzał się dziennikarzowi: - Największym problemem jest prawda. Zrobić coś głębokiego, wzruszającego lub rozśmieszającego to jest sztuka, tu się dopiero zaczyna aktorstwo.

Zelnik nie ograniczył się do występowania na scenie. Od początku lat 80. działał też społecznie i politycznie. Zakładał związki zawodowe i komitety obywatelskie. Nie był internowany, dlatego nie uważa się za kombatanta. W wolnej Polsce brał udział w paru kampaniach wyborczych. Popierał m.in. Lecha Wałęsę i Janusza Korwina Mikke. Miał też propozycję startu w wyborach prezydenckich, a potem do Parlamentu Europejskiego. Teraz z ramienia ZASP działa na rzecz Domu Aktora w Skolimowie.

Klapa Makbeta

Od dekady Zelnik w polskim filmie niemal nie istnieje. Zagrał kilka epizodów. Liczył na rolę Petroniusza w "Quo vadis" Kawalerowicza, ale jej nie dostał. Z braku lepszych ofert przyjął serialowe propozycje. Pojawił się w "Klanie" oraz w "Na dobre i na złe". Nie ukrywa, że zrobił to dla pieniędzy. - Za tę pracę mogłem opłacić rachunki, wyjechać z żoną na urlop do Chorwacji - opowiadał w wywiadzie. Żeby zarobić na utrzymanie rodziny, pracował nawet jako pomocnik murarza przy remontach domów w Londynie.

Na początku 2002 r. Zelnik wyreżyserował "Makbeta" w białostockim Teatrze Dramatycznym. Siebie obsadził w głównej roli. Lady Makbet zagrała inna warszawska gwiazda - Anna Korcz. To był reżyserski debiut Zelnika na dużej scenie. Spektakl zniknął z repertuaru po kilku miesiącach. Pokazano go 35 razy, o połowę mniej niż inne przedstawienia w tym teatrze. - Tytuł zdjął mój poprzednik, aleja zrobiłbym to samo - mówi dyrektor Piotr Dąbrowski. - O spektaklu krążyły nienajlepsze opinie. Jeżeli wybitny człowiek przychodzi do takiego mniejszego teatru jak nasz, to powinien coś dać innym, a nie samemu chcieć być jeszcze większą gwiazdą.

Aktorzy z Białegostoku wspominają Zelnika jako miłego i bezkonfliktowego człowieka. O Zelniku-reżyserze nie mają dobrego zdania. - Nie chciałbym mówić pod nazwiskiem. Różni ludzie mają rozmaite kontakty, a ja nie zamierzam jeszcze kończyć kariery - zaczyna jeden z aktorów grających w "Makbecie" Zelnika. - Już pomysł nas nie zachwycił. Dokonał cięć spektaklu do godziny dwudziestu minut. Zmarginalizował wszystkie postacie poza sobą. Zelnik po prostu chciał zrobić "Makbeta". Ale siebie ciężko się reżyseruje. Takie sztuki nazywam benefisami.

Jeszcze jeden cytat prasowy z Zelnika sprzed lat. O kierowaniu teatrem: - Mam zbyt słabą rękę, brak mi skłonności dyktatorskich.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji