Artykuły

Rudy i chudy

- W szkole byłem komikiem, a potem okazało się, że jestem aktorem tragicznym. Większość ról teatralnych i filmowych była raczej dramatyczna niż komediowa - mówi MICHAŁ BAJOR.

Ewa Koszur: - Grał pan w teatrze i filmie, to mnie nie dziwi, bo przecież skończył pan studia aktorskie. Jako dziecko brał pan lekcje tańca gry na fortepianie. Nie znalazłam śpiewu.

Michał Bajor: - Śpiew nie był nauką jako taką. Chodziłem do szkoły muzycznej na lekcje solfeżu, ale krótko, bo mnie to nudziło. Śpiew był moją druga naturą, po mamie i tacie. Moja rodzina jest bardzo muzykalna, więc śpiew to sprawa wrodzona. Tata - aktor lalkowy z ciągotami do dramatu, dobrze śpiewający, bardzo muzykalny, także malujący, a brat jest plastykiem i aktorem po tacie. Mama była nauczycielką klas początkowych. Teraz jest na emeryturze, jak i tata. Mama jest również muzykalna. Jej siostra jest pianistką, mieszka w Londynie. Druga siostra mamy też gra na pianinie. Babcia z kolei pięknie śpiewała operowo. Nas też wychowywała w atmosferze opery i muzyki.

- Rodzinny dom jest bardzo istotny dla naszego rozwoju.

- Rosłem w klimacie pedagogiczno-artystycznym. Obowiązywały takie wartości jak punktualność, zasady, ale i nagrody za to, bo mama była niezłym pedagogiem. Rodzice nie należeli do żadnej partii. Gdy naciskano na mamę, żeby przyjęła dziecko jakiegoś notabla do swojej klasy, odmawiała. Ilość ławek była ograniczona, a o mamie szła dobra fama, stąd te naciski. Tata uczył się ról, mama przygotowywała konspekty, śledziła nowinki, których dziś szukają nauczyciele zapewne w internecie.

- Śpiewał pan w dzieciństwie?

- Od małego. Byłem wilkiem w "Czerwonym kapturku" u ojca, tam też się śpiewało. Wiadomo było już wtedy, że będę artystą.

- Na spotkaniach rodzinnych także?

- Oczywiście. Z babcią się wygłupialiśmy, graliśmy teatrzyki rodzinne, przebieraliśmy się z mamy najmłodszą siostrą w za duże garnitury dziadka, sukienki, były szminki na policzkach. Już wtedy mówiono, że w teatrze skończę. A na pewno na scenie.

- Pan też tak sądził?

- Absolutnie tak, od kiedy tylko zacząłem chodzić. Jak rodzice kupili pierwszy telewizor, a miałem wtedy 4 czy 5 lat, mówiłem, że ja umiem lepiej niż artyści w okienku. W szkole muzycznej chodziłem na rytmikę i chór, który szybko mi się znudził. Wszystko jednak biegło w stronę artystyczną. W liceum zauważono już to bardzo mocno, bo folgowano mi na niektórych przedmiotach, których kompletnie nie umiałem. Byłem noga z matematyki, fizyki i chemii. Nauczyciele przedmiotów humanistycznych zwracali uwagę na to, że chodziłem do dwóch szkół, że zdobywałem

dla szkoły nagrody, że miałem zainteresowania w konkretnym kierunku i z tych przedmiotów niezłe oceny. Tak więc nie byłem leniem, który nic nie robi i się obija. Miałem świetnego matematyka, który rozpoczynał lekcję odpytując najpierw tych, którzy nic nie robili, nie uczyli się ani polskiego, ani matematyki, i tym stawiał dwóje. Był dla nich bardziej surowy niż dla mnie. Tym, którzy mieli bardzo dobre oceny z przedmiotów humanistycznych, pomagał.

- Do warszawskie] szkoły teatralnej dostał się pan za pierwszym razem?

- Udało mi się. Byłem już po filmie Agnieszki Holland, u której zagrałem jeszcze w liceum, po Zielonej Górze, minęły 3 lata. Nie sądzę, by ci z komisji pamiętali, może profesor Aleksander Bardini. Ale nie Aleksandra Śląska, Zofia Mrozowska czy Ryszarda Hanin. Tak jak nie przypuszczam, by dziś Krystyna Janda czy Teresa Budzisz-Krzyżanowska oglądały festiwal w Opolu czy Sopocie.

- Jak wyglądał ten pana egzamin?

- Zagrałem kilka scen, powiedziałem kilka wierszy. Komisji podobało się, że chudy, rudy, z długimi włosami, taki strasznie świeży. Trochę się zastanawiali, co ja będę grał z taką urodą - może króla Maciusia? W szkole byłem komikiem, a potem okazało się, że jestem aktorem tragicznym. Większość ról teatralnych i filmowych była raczej dramatyczna niż komediowa.

- Pierwsze doświadczenia filmowe zdobywał pan u Holland.

- Grałem wtedy z Beatą Tyszkiewicz, jako licealista drugiej klasy. Był też Marek Bargiełowski i bardzo zdolna Krysia Wachelko-Zalewska, która zniknęła ostatnio. To był czteroosobowy film, bardzo kameralny, według opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza. Potem grałem z Krystyną Jandą, ona poleciła mnie Edwardowi Żebrowskiemu, ten Sławomirowi Idziakowi, potem były filmy waszego (ze Szczecina - przyp. E.K.) Jacka Koprowicza - "Medium", "Przeznaczenie", "Alchemik". To były specyficzne filmy, literackie, ambitne. Może tamte czasy miały inną percepcję? Dzisiaj widz opętany jest Big Brotherem i innymi idiotyzmami w komercyjnej i publicznej telewizji. Ja jeszcze się załapałem na złoty okres, gdy praca była przyjemnością, poprzeczka była wyżej postawiona. Wtedy miliony ludzi chodziły do kina, a dziś to się zdarza tylko na "Ogniem i mieczem" czy nawet "Quo Vadis", średnio udanym, ale jednak z 5 milionami widzów.

- Jak pan się w tych czasach Big Brothera znajduje?

- Mam swój teatr piosenki, tysiące fanów, którzy zapełniają - jak w Szczecinie - sale, kupują moje płyty, bilety za ciężko zarobione pieniądze. Mam świetną publiczność, dla której i dzięki której żyję i pracuję.

Na zdjęciu: Michał Bajor.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji