Artykuły

"Przepióreczka" na scenie Teatru ZASP w Londynie

W listopadzie minęło 50 lat od śmierci Stefana Żeromskiego. Był on wychowawcą dwóch pokoleń. W magii jego osoby i ideałów jakie przekazywał - marzyło się, myślało, żyło. Nie będę teraz zastanawiała się jak go odbiera obecne pokolenie. Częściową odpowiedź na to pytanie da może reakcja młodych na przedstawieniu sztuki "Uciekła mi przepióreczka", wystawionej teraz w ramach tej pięćdziesiątej rocznicy przez Teatr Polski ZASP w ,"Ognisku Polskim" w Londynie. Nie sposób przejść do omówienia tego przedstawienia bez sięgnięcia myślą w przeszłość, w czasy, gdy sztuka ta była napisana, w tradycje, którą obrosła.

Prapremiera "Przepióreczki" w Teatrze Narodowym w Warszawie 21 lutego 1925 roku była wydarzeniem narodowym. Publiczność przyjęła ją nie tylko jako doskonałą sztukę i takież przedstawienie, ale jako pierwsze, sceniczne dzieło uwielbianego pisarza, w którym zarówno idea jak i forma teatralna stopiły się w jednolity kruszec.

W dziesięć lat później, w listopadzie 1935 roku, a więc w dziesiątą rocznicę śmierci Żeromskiego, w recenzji z ówczesnego wznowienia "Przepióreczki" Boy- Żeleński wspomina owację, jaką zgotowała publiczność sztuce i jej autorowi na pra-premierze w roku 1925:

"W oklaskach rozbrzmiewających bardzo długo było coś więcej niż aplauz dla tej komedii. Było w nich podziękowanie - za wszystko i była miłość i jakby już rzewność pożegnania".

Recenzję z tego samego przedstawienia Kazimierz Wierzyński rozpoczyna słowami: "10 lat żyjemy bez niego, który był dla nas szkołą uczciwości, twórcą mitów narodowych, budzicielem sumienia. Zajmował ogromny obszar naszego życia duchowego, narzucił nam swoje umiłowania i nienawiści, jego idealizm stał się hasłem pokolenia".

W czasie, gdy - jak chcą niektórzy - Żeromski "skończył" się i jako idealista i jako pisarz, warto przypomnieć czym był dla nas.

"Uciekła mi przepióreczka" była nie tylko pierwszą bezbłędną dramatycznie sztuką Żeromskiego. Tkwiła ona najgłębszymi korzeniami w duszy i twórczości pisarza. Utwór zawiera wyraźny pierwiastek wallenrodyzmu, który istniał i w doktorze Judymie. Przełęcki z "Przepióreczki" to ów "ponad śnieg" wybielony bohater. Boy pisze, że sztuka ta wywodzi się "z egzaltacji i mroków podziemnych prac konspiracyjnych, korzenie jej tkwią w zniewolonej Polsce", w okolicznościach, w których zdarzało się, że "trzeba było wziąć na siebie brzemię hańby, zohydzić się nawet w oczach najbliższych, aby służyć sprawie tym skuteczniej". Trudno to przymierzyć do sytuacji w wolnej Polsce, do "szkolnej izby, do której szeroko otwarte okna wpuszczają tyle słońca i powietrza".

Ale polska fortuna kołem się toczy. Znowu można przymierzyć sztukę do dzisiejszej rzeczywistości. Jest w sztuce scena, w której Przełęcki ironicznie grozi nadchodzącą rewolucją, która zburzy odbudowane Porębiany. Prof. Ciekocki gorąco deklaruje, że gdyby mu nawet głowę położono na krwawym pniaku i kazano odwoływać choćby jedno z jego twierdzeń - nie odwoła ani jednej litery. Gdy słuchałam tych słów, pomyślałam nagle, że gdyby akcja "Przepióreczki" działa się dziś, podpis Ciekockiego znalazłby się pod "listem 59".

Żeromski mógł napisać swoją "Przepióreczkę" jako ibsenowski dramat. Napisał komedię i pokazał jak cudownie elastycznym jest ona narzędziem. Ile można zmieścić w niej dramatu, szlachetności i powagi życia. Szlachetność i ofiara nie są dziś modnym towarem - dlatego niejednemu widzowi "Przepióreczka" wydać się może przebrzmiałą, naiwną, patetyczną "chałą". Przepojona jest jednak taką dozą poezji i liryzmu, że wszelkie naiwności i zastrzeżenia rozwiewają się w nich jak mgiełka. Kto nie jest wrażliwy na poezję - nie może lubić tej sztuki. Komedia ta wciąż jest czymś jedynym w naszej scenicznej literaturze, przetrwała i jest świadectwem swej epoki.

Osterwa, którego Żeromski pisząc "Przepióreczkę" widział jako wymarzonego Przełęckiego, napisał do autora po przeczytaniu sztuki: "Pragnę obsadzić i pokazać tak, aby nie patrzano jak na sztukę teatralną, ale żeby widziano i wdychano w siebie i raz na zawsze zapamiętano i ciągle sobie przypominano".

Tak się stało. Dla całego pokolenia "Przepióreczka" była tą "perłą najdroższą". Nie łatwo było pokusić się na pokazanie tej sztuki dzisiaj, w roku 1976, w naszych warunkach , w emigracyjnym teatrze. Pokusili się na to Maryna Buchwaldowa i Leopold Kielanowski w Teatrze Polskim ZASP. Czuwał nad nimi dobry duch Żeromskiego.

Szłam na przedstawienie z lękiem, obciążona pamięcią osterwowskich przedstawień, obrosła tradycją tej magicznej sztuki. Już po kilku minutach po podniesieniu kurtyny i ze mnie zaczęła podnosić się kurtyna lęku. Przedstawienie jest jasne, prawdziwe, szlachetne i wesołe. Emanuje z niego i dramat i poezja. Wydaje mi się, że żadna z myśli Żeromskiego nie została zagubiona. Sceny zbiorowe - często nudne i niezauważalne - w tym przedstawieniu żyją. Panowie profesorowie reprezentują różne, a zawsze wyraziście zarysowane typy i w scenach z nimi nie ma ani chwili nudy. Nie braknie natomiast dowcipu. Podobało mi się uwypuklenie lekko ironicznego i żartobliwego stosunku "ciała pedagogicznego" do ich przywódcy Przełęckiego. Nie jest to, na szczęście, stosunek żołnierzy do wodza.

Z aktorów grających zacne grono należy wymienić wszystkich. Jerzy Placzek gra geologa Radostowca, Bogusław Kucharek zabawnego antropologa Kleniewicza, Zbigniew Youriewski historyka sztuki Zabrzezińskiego. Pełnym krwi lingwistą Ciekockim jest Witold Szejbal. Świetną sylwetkę historyka Wilkosza stworzył Roman Ratschka. W scenie obalania Przełęckiego z piedestału jedno jego słówko: "Fircyk!" miało moc mowy wiecowej. Adolf Bożyński jako administrator majątku księżniczki pokazał nie tylko kawałek dobrego teatru i był wypisz- wymaluj takim wiejskim zarządcą, ale jeszcze uradował widownię samym swoim pokazaniem się na scenie- rola epizodyczna, ale do zapamiętania. Z niewdzięczną rolą księżniczki Sieniawianki, z którą zmagały się najlepsze aktorki przedwojenne, dała sobie radę Maria Arczyńska. Pokazała starzejącą się suchą pannicę, która pragnie zagrzać się w słońcu idei i uroku przybysza - Przełęckiego.

Wiemy, że najważniejsze postacie w sztuce i role, które wrywają się w pamięć widza na zawsze, to docent fizyki Przełęcki, nauczyciel wiejski Smugoń i jego żona Dorota Smugoniowa.

Postać Przełęckiego jest najbardziej fascynująca w sztuce, a jego rola najtrudniejsza. Musi on pogodzić nieludzki heroizm z lekkim komediowym tonem, w jakim sztuka jest utrzymana. Bohater "Przepióreczki", ten zapalony marzyciel, ten goniec świetlany z wielkiego świata do zakątka jałowej nudy, ten głos w ciszy, który porywa wszystkich do czynu - musi zniszczyć wszystko co stworzył i co ma jeszcze stworzyć. Dla uratowania Sprawy (przez duże "S") wysnuwa okrutną fantazję. Wyleczy obie kobiety z miłości do siebie. Rozpali je ukochaniem obowiązku, zagrzeje i innych do pracy, którą on rozpoczął a teraz opuszcza, "bo takie są jego obyczaje". Bierze na siebie najokrutniejszą ofiarę, bo nie tylko wyrzeka się swojej "złotej sławy", ale plamą okrywa ideały, których pozornie się wypiera.

Marian Gamski od samego początku wejścia na scenę jest Przełęckim. Jego lekki krok, jasna twarz, promienne oczy - zwiastują człowieka fantazji i ducha. Wierzy się w jego magnetyzm, w dar do rozkochania w idei (i w samym sobie) tych, którzy się z nim zetkną. Trafnie zachował też w postaci to, czym Żeromski go obdarzył - jest w nim coś z figlarza i ironisty - dlatego można uwierzyć w jego przedzierzgnięcie się w akcie trzecim w człowieka bez wiary i charakteru, uwodziciela i hulakę, lekkoducha i pajaca. Przełęcki dobrze zagrał swego Dr. Jekylla i Mr. Hyde, a Gamski dobrze zagrał Przełęckiego w ich przewrotnym akcie.

Są pewne cechy w postaci Przełęckiego, które nie są całkowicie dopowiedziane. Nie ma pewności, czy Przełęcki kocha Smugoniową już w pierwszym akcie, czy też ulega powiewowi jej uczucia w akcie drugim, czy też uświadamia sobie to dopiero w momencie zapytania przez Smugonia. Słowa: "Tak. Ja ją kocham. Od czasu przybycia tu, od pierwszego spojrzenia" - nie brzmią przekonywająco w ustach Gamskiego - nie brzmiały przekonywająco i w ustach jego wielkiego poprzednika. A jednak jakąś tajemnicę kryje zarzut Przełęckiego postawiony Dorocie: "Nie umiecie ukryć w głębi siebie piękna tajemnicy miłosnej". W całej scenie ze Smugoniową jest pełen zadumy i poezji i lęku przed tym destruktywnym uczuciem, jakie mu Smugoniowa ofiarowuje.

Akt trzeci, który dla aktora jest najtrudniejszy, zagrał z pozorną lekkością i morderczą ironią. Jego interpretacja nie pozostawiała wątpliwości, że machiawelistyczny plan jego uda się i że niszcząc samego siebie uratuje sprawę, dla której się tu znalazł. Wierzy się, lub przynajmniej chce się wierzyć, gdy koledzy jego, których zdradził, mówią: "Idź do diabła! Zrobimy to bez ciebie". Ale czy to takie pewne?

Przełęckiemu wierzy się tak długo, jak długo jest podniesiona kurtyna. Gdy kurtyna opadnie ogarniają nas wątpliwości. Dlatego zawsze takie zainteresowanie budzi w tej sztuce pytanie co będzie dalej? Jakie będą losy zamku w Porębianach, profesorów, nauczycieli, Przełęckiego? Próbował na to odpowiedzieć Jerzy Zawieyski w sztuce "Powrót Przełęckiego". Teatr ZASP ma zamiar dać przedstawienie czytane tej sztuki w ciągu najbliższych tygodni.

Druga niezmiernie ważna rola sztuki, nauczyciela wiejskiego Smugonia, jest dużo łatwiejsza od roli Przełęckiego. Jest to postać stworzona z jednej bryły, dusza prosta ulepiona z ziemskiej gliny. Jest w niej wielka doza dramatu i prawdy - można z niej zrobić arcydzieło (Jaracz! - apage satanas od wspomnień!). Od Andrzeja Kamińskiego nie należało oczekiwać arcydzieła. Dał konsekwentną choć nieco monotonną sylwetkę prowincjonalnego belfra, prostaczka, który rozumie tylko swoją krzywdę. Niepotrzebnie się na scenie postarzał pochyleniem ramion i chwiejnym krokiem akcentując wiek. I tak był dużo starszy od Wioli Holi. W scenie z Przełęckim kontrastował z nim swym chłopskim tępym uporem. Chciało się wierzyć, ale było trudno, że utrzyma on znicz jaki mu Przełęcki w ręce wkłada. Cała ta scena może wydać się na dzisiejsze czasy za patetyczna, a więc nieprawdziwa. Ale tak nie jest. Trzeba pamiętać kiedy, a przede wszystkim gdzie się dzieje akcja sztuki: w tej Polsce B, a nawet C. W zabitej deskami wioszczynie namiętności są proste i ci, którzy je odczuwają, nie umieją ich ani ukryć ani ubierać w wyszukane wyrażenia. Nie wstydzą się wyświechtanych słów jak "krzywda", nie wstydzą się płakać. Kamiński zachował w tej scenie potrzebny raczej umiar.

A teraz - chciałoby się powiedzieć po angielsku: "the last but not the least" - "nasza kochana pani Smugoniowa". Jest to piękna rola. Miała wiele doskonałych odtwórczyń. Ja widziałam w tej roli dwie z najlepszych: Modzelewską i Buchwaldową (obecną reżyserkę przedstawienia). Dziś widzę tylko Wiolę Holę. Nie ważne były niedociągnięcia premierowe pierwszego aktu. Wiola zaczyna być Smugoniową, czy Smugoniowa staje się Wiolą w drugim akcie, w wielkiej scenie z Przełęckim, i taką zostaje do końca. Trudno opisać szczerość i prawdę jej gry. Jest rozedrgana tą prawdą, głębią przeżycia, delikatnością pokazanego uczucia. Słowo po słowie, zdanie po zdaniu chwytała nas coraz bardziej za serce. I za gardło. Jej spojrzenie, uśmiech, słowa wypowiadane na płaczu budzą nie tylko żal nad nią i nad tą niespełnioną miłością. Budzą też zachwyt. Chuchajmy ostrożnie na to niezwykłe zjawisko jakim jest ta młodziutka aktorka.

Przedstawieniu nadał prostą i przyjemną formę sceniczną Jan Smosarski. O zasługach reżyserskich Maryny Buchwaldowej i Leopolda Kielanowskiego powiedziałam już każdym słowem tego omówienia. Premierę prasową poprzedziło interesujące "Słowo o Żeromskim" Stanisława Balińskiego, drukowane w dzisiejszym numerze "Tygodnika Polskiego".

Przyjemnie jest wyjść z dobrego przedstawienia w teatrze. A jeszcze przyjemniej, gdy nie ugina się ono w konfrontacji z jego wielką przeszłością.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji