Artykuły

Wymazać słowo "narodowy" z użycia?

Słowo "narodowy" w Polsce - bo gdzie indziej nie - jest dziś spośród wszystkich innych słów tym najbardziej znienawidzonym, niepożądanym, niechcianym, "opluwanym", ośmieszanym, pogardzanym, z celowo przypisywanymi mu fałszywymi kontekstami znaczeniowymi, na przykład: szowinizmem, a przez jeszcze "gorliwszych" - nazizmem - pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

Oczywiście nie przez wszystkich tak traktowany jest ten przymiotnik. Tak naprawdę przez mniejszość. Ale właśnie ta mniejszość ma możliwość wpływania na opinię publiczną poprzez media, działalność dziennikarską, kulturalną, artystyczną, a nawet naukową.

Owa mniejszość jest tak szalenie eksponowana, tak hałaśliwa i tak wiele może zdziałać, że wbrew zdrowemu rozsądkowi i logicznemu porządkowi rzeczy stała się większością. I próbuje nas "zatupać", zakrzyczeć, postraszyć trybunałami (nie)sprawiedliwości. A już Instytut Pamięci Narodowej to według owej mniejszości-większości powinno się jak najprędzej puścić z dymem. W nazwie wszak ma przymiotnik "narodowy", a do tego jeszcze "pamięć".

Niedawno w pewnej komercyjnej stacji telewizyjnej, na kanale Religia.tv (ale tylko z nazwy, bo miast ubogacać, rozwijać duchowo, oddala ludzi od Kościoła), w osłupienie wprawił mnie dziennikarz kreujący się na showmana. Otóż ów dziennikarz-showman zgodnie z duchem (o nie, wcale nie religijnym) tzw. poprawności politycznej powiedział, że nie jest ważne, kim się jest: Polakiem, Niemcem czy Francuzem, bo dla Boga wszyscy jesteśmy równi. Podparłszy się sprytnie Pismem Świętym, słowami św. Pawła: "Nie ma Żyda ani Greka", podjął temat tożsamości narodowej. Właściwie - rozmyśla dziennikarz - po co nam tożsamość narodowa? Nie mam nic przeciw tematowi rozmyślań dziennikarza, natomiast mój sprzeciw budzi celowe "rozmydlenie" tematu i zawarta między słowami, a czytelna przecież konkluzja deprecjonująca pojęcie tożsamości narodowej. Czyż trzeba owemu "specjaliście" od religii przypominać, iż słowa: "nie ma Żyda ani Greka" użyte były w zupełnie innym kontekście, innym czasie i w innym celu aniżeli telewizyjny show dziennikarza.

Jak widać, przymiotnik "narodowy" w pewnych środowiskach działa niczym płachta na byka. Powyższy przykład nasuwa paralelę - może nieco odległą - z Teatrem Narodowym. W Polsce - jeśli chodzi o scenę dramatyczną - mamy dwa Teatry Narodowe: jeden w Warszawie, drugi w Krakowie (Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej). Niestety, oba tylko z nazwy są narodowe, żaden nie realizuje misji, która spoczywa na teatrze jako placówce narodowej. Przy czym Staremu Teatrowi w Krakowie natychmiast powinna być odjęta nazwa "narodowy" i w to miejsce wpisana "antynarodowy". Swoją działalnością wszak teatr ten ośmiesza, deprecjonuje i kompromituje wszystko to, co wiąże się z nazwą "narodowy". Promuje antysztukę, antyteatr. To, co prezentuje na scenie, nierzadko przypomina dom publiczny czy tzw. przybytek uciech (i to raczej jednopłciowych). A jeśli już w repertuarze tego teatru pojawi się tytuł z naszej wielkiej literatury, jak choćby "Trylogia" Henryka Sienkiewicza "przerobiona" przez Jana Klatę w stylistyce i na poziomie "wychodka", to tylko po to, by - zgodnie z ideologią politpoprawnościową, że użyję terminu znakomitego filozofa, profesora Bogusława Wolniewicza - powiedzieć światu, że Sienkiewicz był idiotą i że krakowski Stary Teatr wstydzi się za naszego noblistę.

Teatrowi Narodowemu w Warszawie też jakoś nie za bardzo po drodze z realizowaniem programu, misji, która na nim spoczywa jako na placówce narodowej. W jego repertuarze w sposób naturalny powinny znajdować się przede wszystkim te dramaty, te pozycje, które stanowią o wielkości polskiej literatury: Norwid, Mickiewicz, Krasiński itd. Tymczasem wystarczy spojrzeć na repertuar najbardziej prestiżowej sceny dramatycznej w Polsce i żal serce ściska. Jest przecież Rok Słowackiego, a właściwie za nieco ponad miesiąc już się kończy. I co? Teatr Narodowy w grudniu da premierę "Balladyny". Żadna łaska, to obowiązek wobec nas, widzów. Pewnie teraz gorączkowo się przygotowują, żeby tylko zdążyć z premierą chociaż w grudniu. No bo jakiż byłby to wstyd, gdyby Teatr Narodowy w Roku Słowackiego nie wystawił żadnego dzieła wieszcza.

Ale żeby oddać sprawiedliwość warszawskiej Scenie Narodowej, trzeba powiedzieć, że pomysł zrealizowania niedawnego przeglądu teatrów narodowych z różnych krajów, to ważne i potrzebne przedsięwzięcie. Szkoda jedynie, że zaproszono tylko sześć teatrów, no ale względy finansowe są nieubłagane. Wszystkie zaproszone zespoły przyjechały z Europy: Rosji, Rumunii, Bułgarii, Francji, Austrii i Włoch. I właściwie spośród przygotowanych sześciu sztuk tak naprawdę tylko o dwóch przedstawieniach można powiedzieć w całym tego słowa znaczeniu: narodowe. To znaczy takie, które nie są eksperymentalną, bełkotliwą wypowiedzią, ale realizują misję powinności narodowej sceny, czyli pielęgnują narodową tradycję, grają głównie swoją rodzimą literaturę, realizują wymóg doskonałości artystycznej, przywiązują ogromną wagę do słowa, dykcji i podawania tekstu, nie wprowadzają obscenów, wulgaryzmów, brutalizmów itp.

Pierwsze z tych dwóch przedstawień to rosyjski "Ożenek" Mikołaja Gogola, znakomicie wyreżyserowany przez Walerija Fokina i doskonale zagrany przez aktorów Teatru Aleksandrinskiego z Sankt Petersburga (pisałam o tym spektaklu w oddzielnej recenzji). A drugi spektakl to sztuka włoskiego osiemnastowiecznego komediopisarza Carla Goldoniego "Trylogia letniskowa" w reżyserii Toniego Servillo, zaprezentowana przez legendarny zespół Piccolo Teatro z Mediolanu. Niesamowite tempo, w jakim toczy się akcja, perfekcja reżyserska i wykonawcza, dbałość o każdy detal w tym na wskroś włoskim spektaklu, brawurowa gra aktorska, wyrazistość postaci, bezbłędna dykcja (mimo iż aktorzy podawali tekst z szybkością kałasznikowa, nie straciła na tym wspaniała melodyjność włoskiego języka). Wszystko to pracuje na jakość spektaklu i zasługuje na miano teatru narodowego.

Patrzyłam na sztukę Goldoniego i zazdrościłam Włochom, że mają taki teatr, kochają go i na jego scenie kultywują swoją narodową tradycję. Żal, że to nie Aleksander Fredro na scenie naszego Teatru Narodowego. Zazdrościłam też Włochom rozkoszy, z jaką wypowiadali tekst w swoim języku, i zastanawiałam się, kto u nas doprowadził do zatracenia poprawnej mowy ojczystej na scenie. Dlaczego w naszym kraju aktorzy podają tekst tak, jakby wstydzili się używać języka polskiego? Nie mówię tu o rynsztokowych wulgaryzmach, bo te akurat wymawiają nadzwyczaj wyraziście i, o dziwo, z dobrą dykcją! Ale przede wszystkim należy spróbować odpowiedzieć na pytanie, dlaczego bogactwo naszego dziedzictwa narodowego w zasadzie zostało wyrugowane z teatru na rzecz nierzadko obcych nam kulturowo, historycznie, mentalnie i obyczajowo tekstów? Czyżby teatry w ten sposób realizowały program tępienia instynktu patriotycznego Polaków?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji