Artykuły

"Rodzina" Słonimskiego- po 35 latach

W Polsce przedwojennej (i dzisiejszej) lipiec był w teatrach "sezonem ogórkowym". Dobre sztuki, wystawiane zimą czy wiosną, dawno były już wygrane, repertuar zajmowały płoche farsy czy czwartorzędne komedie. W Anglii jest raczej odwrotnie. Lato jest sezonem najmocniejszych premier; maj, czerwiec i lipiec to tak zwany "londyński sezon", na który zjeżdża "society" wiejskie, czy przemysłowe z prowincji, a w latach ostatnich coraz liczniej odwiedzają Londyn turyści z kontynentu i Ameryki. Nasz londyński Teatr ZASP-u przejął obyczaje angielskie. W lipcu dał nam premierę (w "Ognisku Polskim" w Londynie) najlepszego przedstawienia nie tylko tego dość "ogórkowego" teatralnie roku, ale jednego z najlepszych swych przedstawień ostatnich lat.

Pomysł Leopolda Kielanowskiego wznowienia "Rodziny" Słonimskiego (napisanej i wystawionej w roku 1933 w Warszawie), który co niektórzy uważali za poroniony, okazał się nie tylko ambitnym zamierzeniem, lecz został błyskotliwie zrealizowany, co jeszcze raz potwierdziło słuszność artystycznej intuicji inicjatora.

W jednym ze swych felietonów teatralnych Boy-Żeleński pisał, że wznowienia sztuk są to niby kolejne czytania, w których jakaś bliżej nie określona komisja, wydelegowana przez potomność, bada wytrzymałość danego utworu wobec próby czasu i oznacza jej miejsce w skarbcu literatury. "Rodzina" Słonimskiego, wznowiona po 35 latach, zdała egzamin "cum laude" i weszła tryumfalnie w szranki polskich klasyków.

Publiczność, która sztukę widziała po raz pierwszy (a takiej w "Ognisku Polskim" była większość), zaskoczona była przedziwną aktualnością, proroczą wręcz wizją, gorzką a mądrą satyrą nie tylko na środowisko i ludzi, o których sztuka mówi, ale na cały kompleks zagadnień, które można wyczytać pomiędzy wierszami tekstu. Przypuszczam, że dziś dopiero moglibyśmy odczuć w pełni jej mądrość i głębokie zaangażowanie. Przed wojną, w tym jeszcze sielskim w Polsce roku 1933, komedia Słonimskiego była przede wszystkim "bombą śmiechu", dowcipną, szydzącą ze wszystkich, typowo "słonimskowską" ironiczną zabawą. Na pewno ta właśnie słynna ironia Słonimskiego, to jego wręcz piekielne poczucie humoru pozwoliło sztuce przetrwać, nie dało jej zwiędnąć, nie przemieniło jej w nadającą się tylko na makulaturę wyblakłą publicystykę. Dlatego rację ma Mieczysław Grydzewski w paru słowach napisanych do pięknie wydanego programu, że "Rodzina" nie tylko była najlepszą polską sztuką teatralną dwudziestolecia, ale była i jest jedną z najlepszych komedii polskich, której lata przydadzą tylko smaku i mocy, tak jak innej nieprzemijającej naszej komedii - "Moralność Pani Dulskiej" Gabrieli Zapolskiej.

Poczucie humoru jest wedle Słonimskiego jedyną skuteczną bronią przeciw głupocie, ciemnocie i wszelkim fanatyzmom. Brak poczucia humoru leży u podłoża wszelkich groźnych anomalii politycznych, dyktatur, masowych zachłyśnięć się nonsensem. W ponurości niemieckiego fanatyka, w nadętej powadze hitlerowskiego mieszczanina, nie znającego uśmiechu sceptycyzmu, nienawidzącego dowcipu - Słonimski widzi przyczynę, że "pan z wąsikiem" mógł stać się dyktatorem. Wydaje się, że już w 1933 roku Słonimski przewidział jaką grozę, jaką makabryczną rzeczywistość niesie ten histeryczny, nadęty, celebrujący brak poczucia humoru nieznanej jeszcze światu hitlerowskiej potęgi.

Tym właśnie humorem, ironią, szyderstwem, poprzez które przebija najgłębsze zaangażowanie, walczy Słonimski także z rodzimą biurokracją, "mocarstwowością", podatnością na obce i chore idee, przenikające zarówno z Rosji, jak i z Niemiec, z którymi w 1933 roku nie mieliśmy jeszcze paktu o nieagresji i można było jeszcze z otwartej sceny, jak i z łamów prasy wykpiwać "pięknego Adolfa". Walczy o Polskę taką, jaką kocha i jakiej pragnie, Polskę tolerancyjną, demokratyczną, Polskę, która mogłaby być "sanatorium dla cudzoziemców zmęczonych wszelkimi dyktaturami".

W ,,Rodzinie", która jest satyrą nie tylko na polityczne i obyczajowe prądy i przemiany jakie zachodziły w tym okresie w Europie, ale również na pewne środowiska polskie, które w literaturze i teatrze przeważnie traktowane były z łezką sentymentu lub z nadmiernym szacunkiem - Słonimski pokazuje nam galerię wspaniałych typów, dających niewyczerpaną podnietę i inspirację dla reżysera i aktorów. Więc jest to przede wszystkim majstersztyk teatralny - to stanowiło chyba największą pokusę dla Kielanowskiego, gdy nie po raz pierwszy "machnął się" z motyką na słońce i postanowił wystawić "Rodzinę".

Marian Hemar we wspomnianym już wyżej programie złożył życzenia reżyserowi i zespołowi, aby udało im się "wiernie, skromnie i barwnie" oddać tekst Słonimskiego, i wyraził przekonanie, że już wtedy zasłużą sobie na naszą wdzięczność. Wydaje mi się, że udało im się znacznie więcej. Niektórzy z wykonawców stworzyli typy, które pozostaną długo w pamięci. Naturalnie szkodliwe (dla własnej przyjemności) i niesprawiedliwe (dla zespołu) byłoby porównywanie tamtych warszawskich tuzów z obecnymi wykonawcami, z których, jak wiemy, wielu trzeba określić tym nieznoszonym w teatrze słowem (,,pardonnez la wyrażans") "amator". Ale na premierze w "Ognisku Polskim" znaleźli się znawcy, którzy twierdzili, że poszczególni nasi londyńscy aktorzy byli nawet lepsi, niż wykonawcy tych samych ról na warszawskiej prapremierze.

Główną rolę ekscentrycznego wytwornego "wielkiego pana", hrabiego Lekcickiego, gra teraz Bogdan Urbanowicz. Jest jakaś ostra, a przy tym monotonna nerwowość w jego grze. To samo było w "Tangu" Mrożka i nieoczekiwanie Tomasz Lekcicki z "Rodziny" przypominał Stomila z "Tanga", a przecież jeśli coś łączy te dwie postacie, to chyba tylko zamiłowanie do "eksperymentu metafizycznego". A tyle najświetniejszych myśli Słonimskiego ma właśnie Lekcicki do wypowiedzenia! Już choćby to jedno, że nie ma niebezpieczniejszej rzeczy jak powiedzieć despotom, że nie są despotami... Można by takie powiedzenia cytować bez liku - zostały zresztą zapisane przez Michała do księgi złotych myśli tego szlacheckiego "enfant terrible".

Ludwisia, siostra Lekcickiego, znalazła doskonałą odtwórczynię w osobie Maryny Buchwaldowej. Była ona na pewno "wypisz, wymaluj" jaką ją widział autor w tej "damulce bardzo przesłodzonej i nie bez minoderii". Była urocza jako ziemiańska "słodka idiotka" i bezmiar nonsensów, jakie w jej usta włożył Słonimski ("Podobno w Niemczech dzieją się straszne rzeczy... trzeba się z Tomciem naradzić i pomóc panu Hansowi" - młodemu hitlerowcowi), wypowiadała z wielkim wdziękiem.

Marysia, córka Lekcickiego, "przeciętna sympatyczna panna", w wykonaniu Ewy Suzin stała się nagle zupełnie nieprzeciętną panną, bodaj jedyną prawdziwie pozytywną postacią sztuki, dziewczyną, w której sile i charakterze można przewidzieć przyszłą łączniczkę konspiracji, niestrudzoną opiekunkę rodziny w każdej wojennej okoliczności, lub jedną z tych rozsądnych, dzielnych, nie załamujących się polskich kobiet, które na zgliszczach przeszłości pogodnie i pozytywnie zaczną budować nowe życie. Było coś takiego w oczach Suzinówny. To chyba najlepsza, i zupełnie inna niż dotychczasowe, rola tej aktorki.

Bardzo przekonywający i chwilami zabawny (choć w roli człowieka bez poczucia humoru) był Andrzej Kamiński jako sowiecki dygnitarz Lebenbaum. Świetnie dał sobie radę z rolą "ordynarnego łyka miejskiego" Stanisław Zięciakiewicz. Był śmieszny i groźny w swym chamstwie - "oczyma przyszłości" można by go zobaczyć jako okupacyjnego szmalcownika. Jego połowica w wykonaniu Barbary Galicówny, była, tak jak chciał autor, "młodsza, dość ordynarna, przystojna". Była więcej niż przystojna, bardzo "sexy", przypominała Dianę Dors na warszawsko i też w tym stylu była ordynarna. Zupełnie usprawiedliwia ciągoty erotyczne hrabiego Lekcickiego i nagle rozochoconego "sowieciarza". "Lasu nie widziałam? Mniodu nie widziałam? Nocy nie widziałam?" - mówiła bardzo zabawnie (uwaga, nie porównywać z Modzelewską!)

"Normalny wojewoda" i "normalny starosta" w wykonaniu Józefa Opieńskiego i Roberta Oleksowicza byli normalni, typowi, przyziemni i zakuci, jak wszelkie urzędowe osoby. "Drętwa mowa" Wojewody niebezpiecznie przypominała równie "drętwe mowy" dzisiejszych "najrówniejszych" sekretarzy partyjnych: trudno nawet powiedzieć czy i co mają do powiedzenia, bo ani tamtych ani tych nie można zrozumieć.

Michał Kiersnowski był dobrym rozwydrzonym dworskim sługą-totumfackim (dopiero w końcu sztuki dowiadujemy się, że do "jeżdżenia wszystkim po głowach" miał całkiem rodzinne powody). Przyjemnie było zobaczyć na scenie Józefa Bzowskiego jako starego chłopa Pitułę, co to "uczestniczył" w powstaniu 1863 roku. Udany epizod.

Roman Ratschka jest zawsze na scenie trochę Romanem Ratschką, tym razem jednak był przede wszystkim Żydem z rodzaju "siłaczy żydowskich". Świetna postać. Słonimski wiele przez nią chciał powiedzieć. Charakter, poczucie narodowe, prosty nos i niebieskie oczy Żyda Rozenberga, przeciwstawione gorącemu spojrzeniu czarnych oczu, krzywemu nosowi i dekadentyzmowi polskiego szlachcica miały ośmieszyć bezsens wszelkich rasizmów. Co za tragiczna pomyłka, że takich siłaczy żydowskich, co to z pięściami rzucali się na grożące im hitlerowskie niebezpieczeństwo, nie było w Polsce więcej!

Przedstawiciel tego wschodzącego hitlerowskiego niebezpieczeństwa to Hans, na razie jeszcze tylko "młody byczek w stroju sportowym i brunatnej koszuli", z zapałem powtarzający wszelkie bezsensy rasistowsko-germańskich sloganów. Najtrudniejsza to rola. Zbigniew Yourievski zrobił bardzo wiele opanowując swoje farsowe skłonności. Zewnętrznie był przekonywujący i taki niesympatyczny, jakim w tej roli być powinien, lecz nie całkiem nas jeszcze przekonał co do wiary w swe wyznania polityczne, ani co do osobistego dramatu.

Oddzielne słowa należą się Irenie Brzezińskiej za postać Żydówki Lebenbaumowej. Ta świetna epizodyczna rola ma w sobie nie lada zasadzkę: jedno drobne przerysowanie postaci, jeden niewłaściwy ton głosu, grymas twarzy - a bylibyśmy w królestwie szmoncesu. Brzezińskiej nie tylko udało się tego uniknąć, ale w jej interpretacji, inteligentnej i subtelnej, Lebenbaumowa to postać pełna godności, wrodzonej "klasy", a przy tym nieodparcie komiczna. Każdy niuans głosu Brzezińskiej podkreślał właściwy nastrój wypowiadanego słowa, lekki akcent żydowski najdalszy był od szarży. Zabawną niespodzianką było odegranie wspaniałej dziewuchy wiejskiej przez tą samą świetną aktorkę, ukrytą w tej roli w programie pod anonimowymi trzema gwiazdkami.

Cóż jeszcze powiedzieć o tym doskonałym przedstawieniu? Przede wszystkim to, że dobrze się stało, że je mamy i że tylu jeszcze widzów czeka przeżycie zobaczenia go po raz pierwszy. Zasługa za nie przypada - oprócz reżysera i zespołu aktorskiego - również niezawodnemu jak zawsze scenografowi Tadeuszowi Orłowiczowi oraz reszcie nie ukazujących się na scenie współpracowników: Janowi Smosarskiemu, Feliksowi Stawińskiemu i Oldze Lisiewiczowej.

*

Wystawienie "Rodziny" na naszej emigracyjnej scenie zbiega się z pięćdziesięcioleciem debiutu pisarskiego jej autora. Dobrze, że nasz teatr zgotował mu taki maleńki jubileusz - doda to może trochę uśmiechu otaczającej go ponurej rzeczywistości, w której jego kpina i żart są nadal najostrzejszą bronią.

Tych kilka słów przeznaczonych dla pana Antoniego chciałabym zakończyć wyjątkiem z poematu o Don Kichocie:

"...Dowcip szyderczy, żart ulicy,

Rym celny, niespodziewana puenta,

To moi wierni sojusznicy.

W starej powieści, czy w dramacie

Mój gest i głos mój rozpoznacie.

Poczciwy truizm, banał z nagła

Dreszczem przebiegnie wam po

grzbiecie

Lub szlochem skoczy wam do

gardła,

Łatwo się mnie nie pozbędziecie."

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji