Artykuły

Treść i problematyka "Pierwszego dnia wolności"

Pierwszy dzień wolności Leona Kruczkowskiego wydał mi się w czytaniu sztuką niełatwą, ale jasną. Niełatwą, to znaczy nie pozwalającą swojej problematyki - filozoficznej, politycznej, moralnej - przetłumaczyć na uproszczone, praktyczne formuły; jest to sztuka raczej rozmyślająca, niż wskazująca dyrektywy postępowania; moralizatorska a nie dydaktyczna. Jasna natomiast wydała mi się treść utworu, jego fabuła. Nie sprawiało mi trudności dokładne zdanie sobie sprawy ze wszystkiego, co zdarzyło się owego wieczoru i poranku w opuszczonym mieszkaniu państwa Kluge. Nie zmieniło mojego poglądu obejrzenie przedstawienia sztuki w Teatrze Współczesnym; zachwiała nim dopiero lektura licznych recenzji, jakie ukazały się po premierze w naszej prasie. Co prawda, wszyscy zgadzają się, że problematyka sztuki jest bogata; natomiast w zrozumieniu samej treści zauważyłem zadziwiające różnice pomiędzy sobą a większością recenzentów. A to prowadzi z kolei do kontrowersji w sprawach ogólniejszych.

Najbardziej zaskoczyło mnie to, co napisano o Indze. "Patologiczny wręcz okaz fanatycznej nienawiści", "konsekwentna w swej nienawiści i w swym uporze", "fanatyczna, zacięta w mściwości - reprezentuje młodzież niemiecką wychowaną w duchu nienawiści", "Śmierć Ingi, zarażonej jadem nienawiści i zbrodni konieczna była po to, aby inni mogli żyć i korzystać z wolności" - takimi zwrotami wszyscy prawie określili tę postać. Kiedy zaś jeden z krytyków zauważył: "sprawa jest bardziej skomplikowana, iżby ją mogło określić stwierdzenie: zła wierność złej sprawie" - dodał zaraz dla wyjaśnienia: "W decyzji Ingi waży historia i instynkt, nie tylko zło. I waży to wszystko, co, mówiąc najprościej, tworzy między ludźmi przepaść, narzuca im naturę wilczą". A więc jednak instynkt i wychowanie hitlerowskie...

Taki pogląd na Ingę musi też prowadzić do odpowiedniej oceny postępowania jej głównego partnera, obrońcy i antagonisty, Jana. Jan jest w tych recenzjach czymś w rodzaju błędnego rycerza wolności, rodem z Żeromskiego, jest człowiekiem, zdobywającym się na wspaniały gest wobec wroga, wbrew radom praktyczniej myślących przyjaciół; kiedy okazało się, że Inga za ten jego gest odwdzięczyła się zdradą, że "nadużyła wolności" - Jan musi ją zabić. Ponosi konsekwencje swego szlachetnego, lecz źle skierowanego postępowania. "Prawo wyboru pociąga za sobą obowiązek odpowiedzialności" - powiada jeden z krytyków, i zapewne, ogólnie rzecz biorąc, ma rację. Nie wiem tylko, jak z takim rozumieniem akcji sztuki pogodzić owe opinie o wielowarstwowości i intelektualnym bogactwie "Pierwszego dnia wolności"; z utworu pozostała przecież całkiem prymitywna bajeczka o dramacie szlachetnego człowieka, który źle ulokował swoje zaufanie i musiał za to zapłacić patetycznym ale w pełni uzasadnionym strzałem do wroga.

Zaniepokojony, jeszcze raz dokładnie przeczytałem sztukę i muszę wyznać, że cytowane tu poglądy krytyków wydają mi się nieporozumieniem, wynikłym z... między innymi z ulokowania akcji utworu w Niemczech hitlerowskich, w momencie zakończenia drugiej wojny światowej. Autor musiał chyba zdawać sobie sprawę z tego niebezpieczeństwa, skoro w wywiadach prasowych kilka razy podkreślał, iż Niemcy są tu tylko pretekstem, a chodzi o sprawy ogólniejsze. Recenzenci cytowali go, przytwierdzali, a potem dalej walili swoje, o "zarażonej nienawiścią" reprezentantce hitlerowskiego wychowania. I nawet ktoś zaczął się zastanawiać nad tym, czy to dobrze, że autor nie pokazał "innych Niemców". O ile rozumiem, chodziło mu chyba o antyhitlerowców?

A więc nie zauważył, że wszyscy Niemcy w tej sztuce są niechętnie usposobieni wobec hitleryzmu! Nie są, na pewno, antyhitlerowcami czynnymi, nie są w ogóle reprezentantami żadnego konsekwentnego programu politycznego. Przedstawieni w sztuce Polacy też żadnego programu politycznego nie głoszą i przez cały czas dyskutują jedynie o sprawach moralnych. Autor chciał widocznie, aby cała rzecz rozegrała się pośród ludzi takich, których moglibyśmy nazwać "apolitycznymi". Było to do czegoś potrzebne: chciał widocznie mieć jednolitą dla wszystkich postaci "pozycję wyjściową", co byłoby niemożliwe, gdyby wprowadził świadomego reprezentanta jakiejś doktryny; chciał mieć zwyczajnych, tzw. "szarych" ludzi, którzy na własną rękę, własnym rozumem, szukają za każdym razem wyjścia z sytuacji, w jakiej się znaleźli. Takich ludzi o poglądach nie dość skrystalizowanych, aby ich doprowadziły do szeregów którejś partii, jest na świecie bardzo dużo i na pewno może nas zainteresować, jak zachowają się, wtrąceni w orbitę krzyżujących się sił historycznych. Tak więc i Niemcy z "Pierwszego dnia wolności" nie są osobami politycznymi, ale z całą pewnością można o nich powiedzieć, że nie lubili hitleryzmu.

Lekarz, ojciec Ingi i Luzzi, w rozmowie z Polakami dwa razy podkreśla, że "jako Niemiec nie ma sobie nic do wyrzucenia" i że nie pytano go o zdanie, kiedy otwierano straszny rachunek wojennych krzywd. Z całej sztuki wyniki, że nie mamy powodu mu nie wierzyć. Co do ogrodnika, ukrywającego niemieckiego dezertera, nie może być chyba wątpliwości. Luzzi już niemal w kolebce utraciła wiarę w Trzecią Rzeszę, a w pewnym momencie dochodzi do tego, że o zbliżającym się hitlerowskim oddziałku mówi "tamci". Jest zresztą rzeczą zrozumiałą, że w miasteczku w momencie ewakuacji pozostali jedynie ci, co nie mieli powodów do szczególnego obawiania się nadchodzących wojsk zwycięzców.

Pozostaje sprawa Ingi, sprawa której naświetlenie w naszych recenzjach wzbudziło u mnie największe sprzeciwy. Wydaje mi się, że piszący, zasugerowani finalnym dramatem, wytworzyli sobie całkiem ogólnikowy i schematyczny obraz tej postaci, i to obraz przez cały czas jednakowy, niezmienny. Nie uwzględnili szczegółów i kolejnych momentów akcji, które doprowadzają do finału; stąd wynika sylwetka Ingi taka, jak w cytowanych powyżej fragmentach recenzji. Nie uwzględnili również aż dwukrotnego jej oświadczenia, że nienawidziła "tamtego" hitlerowskiego świata. Oczywiście jest to oświadczenie postaci sztuki, i mielibyśmy prawo jej nie wierzyć, gdyby przemawiały przeciwko temu fakty; ale dla uważnego czytelnika sztuki jest jasne, że sam autor podaje to wyznanie jak całkowicie zasługujące na wiarę. Żadne wypadki w sztuce mu nie przeczą; bo gdyby nawet ona biła w dzwony, na pewno nie czyniłaby tego, aby przywołać niemieckie oddziały; nie miała o nich pojęcia, zanim nie dowiedziała się od Jana. Ale prócz pominięcia owych bardzo istotnych wypowiedzi bohaterki nasi recenzenci popełnili jeszcze dotkliwsze przeoczenie: nie uwzględnili faktu, że Inga została brutalnie zgwałcona. Rzecz samą niby przyjęli do wiadomości, ale nie wywarła ona najmniejszego wpływu na ich dalsze rozważania. A przecież to akt podstawowy, na którym opiera się cała akcja sceniczna.

Inga została zgwałcona, brutalnie, we własnym domu. Kto był sprawcą? Jej ojciec mówi wyraźnie: "Cywilni, z tych, co tu byli na przymusowych robotach w okolicznych gospodarstwach. Niektórzy znali mnie trochę, bywali u mnie, udzielałem im czasem pomocy lekarskiej. Wiedzieli, że mam córki... Wiadomo, ile w Niemczech było na robotach Polaków, ale i to nawet nie jest najważniejsze; i tak w pojęciu Ingi uczynili to ludzie z tego samego kręgu, do którego należy Jan ze swoimi kolegami. Jest to zupełnie naturalne i nie ma się czemu dziwić. Każdy człowiek uczy się najpierw odróżniać swoich od obcych.

Nie posiadamy żadnych podstaw do twierdzenia, że Inga w latach wojny ulegała hitlerowskiej propagandzie. Wychowała się w środowisku, które na pewno wobec nazizmu okazywało duży dystans; świadczą o tym zarówno jej własny ojciec jak i ojciec jej narzeczonego, stary ogrodnik o nieco tołstojowskim sposobie myślenia. Inga nie podzielała na pewno poglądów żadnego z nich; objawia w stosunku do nich nieufność młodzieńczą, lekceważącą ich trochę werbalny idealizm, ale jednocześnie traktuje ich z tym rodzajem szacunku i tolerancji, który wyklucza posądzenie o przynależność do hitlerowskiego obozu. Nie zapominajmy jednak, że to nie tylko hitlerowcy prowadzili wojnę z Europą. Prowadzili ją Niemcy. Oczywiście, zostali w nią wciągnięci przez hitleryzm, oczywiście, nie pytano wszystkich, kiedy "otwierano ten rachunek", ale w rezultacie rachunek został otwarty, Niemcy wciągnięci, i wojna zaczęła się toczyć. Z konieczności jedni stali się "swoimi", a drudzy "obcymi", i tylko świadomość wyrobionych ideowo antyfaszystów umiała ten podział przezwyciężyć. Nie tylko przecież sam hitleryzm kształtował w tym kierunku psychikę zbiorową, oddziaływało tu nacjonalistyczne wychowanie całych pokoleń burżuazji. W pewnym stopniu wszyscy jesteśmy w ten sposób ukształtowani, i sztuka Kruczkowskiego pokazuje, jak podobne nawyki myślowe nurtują oba środowiska, i niemieckie i polskie - chociaż w obu mamy do czynienia ze "zwyczajnymi, porządnymi ludźmi". Nieufność wobec obcego i odróżnianie go od swoich jest naturalną reakcją człowieka w tych warunkach; a także poczucie, że w stosunku do swoich obowiązuje solidarność. Ta solidarność staje się często - zwłaszcza dla mężczyzn - sprawą nie tyle poglądów, ile honoru. Słowo "dezerter" ma zawsze zabarwienie potępiające. Kiedy więc Inga mówi o swoim narzeczonym, że nie wierzy w możliwość jego dezercji z wojska, chyba tylko tę wierność wobec żołnierskiej przysięgi i kolegów ma na myśli, a bynajmniej nie związek z partią hitlerowską.

Inga mówi o sobie niewiele, ale wszystko, co trzeba, powiada w sposób wyraźny. Mówi do Jana: "Świat, który stąd odszedł, nie był moim światem, nienawidziłam go może tak samo jak pan..." To deklaracja jej stosunku do Niemiec hitlerowskich. I zaraz potem następują zdania, które mówią o metamorfozie, jaka w niej nastąpiła ostatnio: "A jednak on był mój. Mój. Zrozumiałam to, kiedy zostałam tu w ciemności, sama, bezbronna. Kiedy każda obca ręka może się po mnie wyciągnąć". Nie możemy się chyba dziwić, że doznany gwałt stał się dla niej przeżyciem, które całkowicie ją odmieniło. Runął nie tylko świat, w którym żyła, ale i jej pojęcia o świecie, cały system myślowy, który sobie wytworzyła. Nie wiemy, jaki to był system, ale możemy sobie wyobrazić, skoro nienawidziła hitleryzmu, że razem z jego zagładą musiała oczekiwać przywrócenia sprawiedliwości. Tymczasem pierwsze zetknięcie się z nowym światem oznaczało dla niej jedną z największych krzywd, jakie mogą spotkać młodą dziewczynę. Trudno chyba wymagać, aby tłumaczyła sobie, że jej wypadek indywidualny nie ma większego znaczenia wobec całości spraw, że na wojnie zdarzają się takie rzeczy, że... Brednie! Młodej dziewczynie taki wstrząs może przesłonić wszystko. Czuje się zhańbiona, poniżona, nieszczęśliwa, uważa, że jej życie się skończyło, drży przed spotkaniem z narzeczonym, cierpi i nienawidzi. Kogo - to nie da się wyrazić precyzyjnym językiem pojęciowym; ona sama mówi, że wszystkich. "Dlaczego pan mi przeszkadza nienawidzić ludzi tak, jak na to zasługują?" - pyta Jana. Dwa razy mówi "ludzi", a nie "wrogów" i nie przypuści, że taki był jej normalny sposób myślenia przed nieszczęściem.

To wszystko jednak należy do ekspozycji właściwego dramatu. Kruczkowski stworzył w niej sytuację na tyle niestety we współczesnym świecie częstą, że zasługuje na nazwę typowej. Kończy się wojna ze zbrodniczym agresorem, zwycięzcy mają przywrócić prawo i porządek. Mają zapewnić panowanie wyższej moralności. Ale oto ktoś ze środowiska, zaliczającego się do obozu zwycięzców, popełnił krzywdę na kimś z obozu zwyciężonych. Ślady tej krzywdy nie dadzą się od razu zetrzeć. Nieufność wobec nadchodzących zwycięzców trwa. A sami zwycięzcy? Oni przecież również doznawali krzywd od tamtych, każdy z nich dźwiga garb z jakimś własnym nieszczęściem. Specjalnie zaś ci, co tu siedzieli w niewoli. Kiedy tacy obolali, poranieni pełni urazów i nienawiści ludzie stają naprzeciw siebie, wojna, która na wielkich frontach już dogasa, mogłaby tu wybuchnąć nowym żarem i trwać - za pomocą noży, pazurów, kiedy nie będzie innej broni - do zupełnego wyniszczenia.

Dwaj ludzie próbują się temu przeciwstawić. Wszyscy wskazują Jana, ale uprzytomnijmy sobie, że Jan nie był pierwszy. Wyprzedził go Doktór. Z iście niemiecką metodycznością postanowił zachowywać się tak, jakby wojny już nie było. Nie ma swoich, ani obcych, są ludzie, wobec których należy spełnić obowiązek lekarza. Nawet kiedy niektórzy z tych ludzi zgwałcili mu córkę, nie zmienia swego postępowania. Wykonuje, co do niego należy, choć boi się straszliwie; i właśnie strach w jego oczach natchnął Jana, aby mu pomóc przez zaopiekowanie się córkami. Jan również chce zachowywać się tak, jakby wojny już nie było, jakby w jednym momencie skończył się całkowicie okres nieufności i nienawiści. Na gest lekarza, który nie uciekł, nie schował się, ale przyszedł go "zwyczajnie" poratować, odpowiada własnym gestem, który byłby równie "zwyczajnym", gdyby to działo się w czasie pokoju; a chyba nawet i w obecnej sytuacji nie jest to gest aż tak "żeromsko" patetyczny, jak się może wydać w pierwszej chwili.

Doktór jest jedynie postacią epizodyczną; widzimy jego zachowanie się, nie znamy bliżej motywów, które nim kierują. Natomiast Jan, bohater sztuki, został nam ukazany w całości. Możemy śledzić jego słowa i czyny, widzimy, że jedne przystają do drugich, zarówno w jego pojęciu, jak i w naszym. Wszystko więc powinno być dobrze, wszystko powinno się zgadzać; a jednak w pewnym momencie odczuwamy, że wypadki wymknęły mu się spod kontroli, że toczą się same, w sposób niepowstrzymany i w kierunku, którego się nie spodziewał. Zastanawiamy się więc jeszcze raz: co mu przeszkodziło, gdzie tu została popełniona omyłka?

Czyn Jana, jak widzieliśmy, wyniknął w sposób naturalny z jego sytuacji, on sam jednak traktuje go również jako argument w dyskusji, którą od kilku godzin - a może od wielu obozowych dni - toczył z najbliższymi kolegami. Tematem dyskusji było znaczenie pojęcia "wolność". Autor w osobach zwolnionych z obozu oficerów prezentuje nam kilka aktualnych dziś w tej sprawie stanowisk, ale i jego i nas interesuje przede wszystkim postawa Jana. Jest to postawa radykalnego humanisty. Jan formułuje swoje myśli, używając określenia "prawo wyboru"; każdemu z oczytanych widzów muszą przypomnieć się w tym momencie teorie etyczne Sartre'a. A jednak ja przynajmniej odczuwam, że byłoby błędem zaliczanie naszego młodego bohatera do - nieświadomych choćby - zwolenników egzystencjalizmu. Mam wrażenie, że Kruczkowski użył tu popularnego terminu, aby nadać mu inny odcień znaczeniowy.

W czym tkwi różnica? Przede wszystkim Jan nie jest intelektualistą ani filozofem, nie myśli o całym świecie, i przez to też nie jest z tym światem skłócony. Nie dostrzega antynomii; kosmos - człowiek. Rozpatruje siebie i swoje powinności jedynie w konkretnych warunkach, jakie go otaczają. A ze "światem" jest właśnie raczej w zgodzie, przypisuje mu pewne prawa moralne, wyższe nad dzielące ludzi antagonizmy. Pojęcie "człowiek" wiąże mu się z pojęciami ideału i obowiązku, a nie z biologicznymi i historyczno-społecznymi uwarunkowaniami, w jakich żyje nasz gatunek. Człowiek jest dla niego wolny wówczas, kiedy może się przeciwstawić zarówno swoim ciemnym instynktom, jak i obiektywnym, ze społeczności ludzkiej idącym naciskom i przymusom - kiedy może przeciwstawić się im w imię tego, co jest dobre i słuszne; i możność takiego przeciwstawienia nazywa swobodą wyboru. Dlatego nazwałem postawę Jana radykalnie humanistyczną; nie jest to natomiast stanowisko marksistowskie, ale, jak już mówiliśmy, autor w ogóle nie przedstawia Jana jako marksisty.

A więc powiedzmy, że Janowi spodobał się gest doktora i postanowił mu odpowiedzieć tym samym, a nawet przewyższyć. Dostrzegł w tym możność utwierdzenia w sobie i zademonstrowania swojej idei wolności. W obozie nie miał tej możności. Rządziła nim Historia, upostaciowana w strażnikach z automatami. Był przedmiotem, teraz stał się podmiotem, teraz może być naprawdę ludzki przez przeciwstawienie się prawom wojny i nienawiści. Wystarczy wyciągnąć dłoń do kogoś, kogo uważało się dotychczas za wroga... Postawa doktora świadczyła, że eksperyment może liczyć na powodzenie.

Nie doceniał, w jak trudną walkę się wdaje. Ujrzał się od razu osamotniony. Jego kolegom próba nie podobała się, ponieważ żaden z nich nie rozumiał wolności jako przedzierania się przez życie na przekór prądowi wydarzeń. Ale i ze strony przeciwnej spotkał go zawód. W pierwszej rozmowie Inga zaczęła mówić o wzajemnej wrogości.

Jan starał się być dla Ingi delikatny, rozumiał, że spotkał ją straszliwy wstrząs, że jest cała przepełniona bólem i wstydem i że nie może zachowywać się normalnie. Zapewne jednak nie docenił jednego niebezpieczeństwa: że jego delikatność jeszcze ją bardziej rani. Ta delikatność stawiała ją przecież w specjalnej sytuacji, podkreślała nieszczęście, jakie ją spotkało, ustawicznie jej o nim przypominała. A przez to gorzej jątrzyła cierpienie i powiększała rozterkę i nienawiść. Każdy z nas, komu na przykład umarł ktoś bardzo bliski, pamięta, jak go drażniło, kiedy ludzie zaczynali się odnosić do niego w sposób specjalny. Nieraz wybuchaliśmy wtedy rozdrażnieniem, ale owi drażniący nas przyjaciele przynajmniej mogli mieć pewność co do przyczyn, które wyrwały nam z ust niepohamowane słowa. Jan zaś zupełnie Ingi nie znał, nie mógł wiedzieć, co w jej atakach spowodowane jest rozdrażnieniem, a co przekonaniem. I tutaj błędne koło zaczyna się zakrzywiać: Jan do swego eksperymentu utwierdzenia wolności i przeciwstawienia się historii wybrał kogoś, kogo ta historia zbyt niedawno i zbyt boleśnie skrzywdziła: pierwsza reakcja partnerki zwróciła się więc - choć może tylko pozornie - przeciw niemu, a to z kolei zaczęło budzić jego nieufność.

Wypadki postronne także nie były tu bez znaczenia. Okoliczność, że siostra Ingi, Luzzi, tak łatwo przespała się z dopiero co spotkanym polskim oficerem, nie zaszokowała nikogo - oprócz Ingi właśnie. Dla tej nadmiernie poważnej dziewczyny o surowych zasadach był to jeszcze jeden wstrząs, jeszcze jedno przypomnienie jej własnej klęski, polegającej na tym, że z nią z nienawiści zrobiono coś, czego ludzie oczekują od miłości; a jednocześnie było to przeżycie, które dla jej wyczulonej wrażliwości stało się czymś ośmieszającym ją i jej cierpienie. I przez to jeszcze boleśniej wzrosła w niej potrzeba przeciwstawienia się (wszystkiemu, co się z nią działo w tych ostatnich dniach. Ach, gdyby można było wszystko to zniszczyć, unicestwić, wysadzić w powietrze! Jeżeli rozumiem Ingę, rzeczywiście wzięła ona automat od ogrodnika po to tylko, aby się bronić w razie niespodziewanych okoliczności (Jan przecież miał wkrótce opuścić miasteczko), i "nie dla obrony życia", jak powiedziała. Czy to zresztą dokładnie wiadomo, po co się w takich sytuacjach bierze broń?

Jan nie mógł wiedzieć tego wszystkiego. Pamiętamy, że od czasów antycznych niewiedza człowieka jest jedną z najważniejszych przyczyn, rodzących tragedie; tylko tam chodziło o niedostateczną znajomość spraw, zainscenizowanych przez bogów, a tu - o nieznajomość serca drugiego człowieka. Jan więc nie wiedział, obserwował natomiast odezwania się Ingi oraz fakty, które go niepokoiły. Widział ją wymykającą się rankiem z domu. My wiemy, że ta wycieczka była niewinna, ale on mógł uwierzyć Indze, kiedy go drażniła zapewnieniem, że to ona sprowadziła błąkający się w pobliżu oddział SS. Nie miał pełnego przekonania, że to prawda, ale był już pełen podejrzeń. To owa poprzednia rozmowa, tak ze strony Ingi pełna emocjonalności, zasiała w nim wątpliwości i obawy: skoro ona dała mu do poznania, że uważa go za wroga, już przez to samo ustawiła go na wrogiej pozycji. Historia prawa społeczne, nie dają się tak łatwo przezwyciężyć ani przechytrzyć; teraz już Jan czuje się zmuszony, aby - choć z ociąganiem - podjąć walkę. Warto zauważyć, że podczas drugiej rozmowy z Ingą, rozmowy odbywającej się już przy akompaniamencie bitewnej strzelaniny, to właśnie on stał się stroną atakującą. Mówi Indze: "...gdybym w tej chwili miał broń, musiałbym panią zastrzelić. Tak, jak oni, moi koledzy, strzelają tam do nich, do naszych wrogów". A z kolei Inga, która w tej chwili "obiektywnie" znajduje się w korzystniejszej od niego sytuacji, jakby dopiero teraz pożałowała straconej możliwości porozumienia: "...dobrze rozumiem, że musiałby pan to zrobić, gdyby pan miał broń, choć wczoraj mówił mi pan, że nie jesteśmy wrogami... Czy aż tyle się stało od wczoraj? Jesteśmy przecież tymi samymi ludźmi".

Ale i ona już teraz czuje, że ta późna próba porozumienia nie ma sensu. I za chwilę rzuca Janowi cytowane powyżej słowa o świecie, którego nie uważała za własny, a który przecież okazał się jej światem, bardziej niż wszystkie inne. Czego spodziewała się po nadejściu niemieckiego oddziału? Chyba tylko jednego: zniszczenia wszystkiego, co ją w tej chwili otaczało i czego już nie mogła dłużej wytrzymać. Kiedy zaś ta nadzieja zawodzi, ona sama - w nieprzytomnym, szaleńczym stanie umysłu - decyduje się na atak z wieży, który przecież przede wszystkim jest jawnym samobójstwem.

Jan ją zabija. Chce dokonać tego własnoręcznie. Jest w tym akcie na pewno świadomość przegranej. Przegranej walki z historią, oczywiście, ponieważ sam włącza się w ten sposób w mechanizm działania sił społecznych, któremu poprzednio pragnął się przeciwstawić w imię ludzkości. Czy jednocześnie mieści się w tym potępienie dla Ingi i pewność, że ona rzeczywiście była wrogiem? Na to pytanie nie potrafimy odpowiedzieć, autor świadomie unika tu precyzowania postawy bohatera. My sami wiemy jednak dobrze (jeśli, rzecz prosta, przeczytamy uważnie sztukę), że wina Ingi należała do rzędu "win niewinnych", win tragicznych, tak jak winy Fedry, albo Otella. Tragizm Pierwszego dnia wolności polega, moim zdaniem, nie na tym, że Jan się pomylił i wyciągnął pomocną rękę do wroga, ale na tym, że ludzi, w istocie nie będących wrogami, sytuacja i dialektyka ich przeżyć zmusiła do walki na śmierć i życie.

Słyszałem dyskusje na temat, czy sztuka Kruczkowskiego jest optymistyczna czy pesymistyczna. Wydaje mi się, że nie jest ani taka ani taka. Pokazuje, jak trudno jest jednostce przeciwstawiać się siłom społecznym. Pokazuje, jak czasy pogardy i zła rodzą w ludziach tragiczne nawarstwienia, z których nie podobna otrząsnąć się od razu i które nawet w okresie pokoju działają jeszcze, rodząc nowe komplikacje i nowe krzywdy. Wiemy doskonale, że tak jest naprawdę; czy stwierdzać i analizować prawdę - to optymizm czy pesymizm?

Na tych, którzy tytuł odczytali: "Nareszcie pierwszy dzień wolności", sztuka zapewne zrobi wrażenie pesymistycznej, ponieważ przedstawiona w niej rzeczywistość nie odpowie ich marzeniom. Tym, którzy tytuł zrozumieli jako "Dopiero pierwszy dzień wolności" - taką się nie wyda. Jednostce trudno jest przeciwstawiać się historii, i dlatego z najlepszych intencji wynikają nieraz gorzkie tragedie. Co innego, kiedy historię pragnie przekształcić świadoma zbiorowość, działająca z rozeznaniem praw społecznych. Te przekształcenia odbywają się wolno i stopniowo, i poszczególne dni nie są wolne od krzywd, ale wówczas zwycięstwo sprawiedliwości, staje się sprawą i ambicją mas, posiadających rzeczywistą siłę. W tym rozumieniu nazwałbym "Pierwszy dzień wolności" sztuką głęboko socjalistyczną, chociaż o samym socjalizmie nie ma tam ani słowa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji