Artykuły

Spalone dzieło

Pokazywany na festiwalu Spotkania "Mistrz i Małgorzata" to dowód pychy Krystiana Lupy i jego reżyserskiej bezradności w konfrontacji z powieścią Bułhakowa

Mam przed oczami obrazy z teatru Krystiana Lupy. Śmieszne miłosno-erotyczne podchody Erny Korn (Anna Polony) wobec Escha (Jan Frycz) w "Lunatykach" Brocha, którzy są moim ulubionym przedstawieniem artysty. Ostatnią scenę "Braci Karamazow" Dostojewskiego - odwiedziny Smierdiakowa (Piotr Skiba) z Iwanem (znowu Frycz), kiedy w pozornie groteskowej dyspucie rozstrzygano kwestię istnienia diabła. Statek pijany z "Immanuela Kanta" Bernharda, którym ślepnący filozof udawał się w podróż do Ameryki. Ostateczne zmagania Konrada (Andrzej Hudziak) i jego żony (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik) z "Kalkwerku" tego samego autora.

Starcie z arcydziełem

"Książka Bułhakowa jest genialna, ale niekoniecznie doskonała" - Krystian Lupa wielekroć podczas prób w krakowskim Starym Teatrze podkreślał swe ambiwalentne uczucia względem "Mistrza i Małgorzaty". Jeśli zaś wierzyć plotkom, pierwsze spotkanie z aktorami zaczął od jednoznacznej deklaracji, że w istocie nienawidzi ponoć genialnej powieści i w wielu miejscach kwestionuje jej wartość. Jeśli tak jest, jego przedstawienie należałoby traktować jako wynik długich, nużących zmagań reżysera z pisarzem i skomplikowaną materią jego dzieła. Rozstrzygnięcie starcia jest dla mnie przykre i niebudzące wątpliwości - nokaut wybitnego przecież reżysera, a jednocześnie dowód, że upojony samouwielbieniem zawędrował w ślepy zaułek.

Gdyby Lupa z szacunkiem przeczytał Bułhakowa i próbował poprawiać jego książki, "Mistrz i Małgorzata" mógł okazać się wielką historią na miarę jego teatru. Podobała mi się droga, jaką podążał Lupa w "Lunatykach" i ostatnio w "Wymazywaniu" Bernharda. Wszechogarniające metafory rodzące się z bolesnego nazwanego wprost konkretu, ludzie mali w swej śmieszności, a przez to godni współczucia, wielkie dylematy przerastające możliwości próbujących uporządkować świat bohaterów, spór między tym, co w człowieku piękne i wzniosłe, a tym, co niskie i obrzydliwe. Wreszcie rozgrywający się w ludziach konflikt między kulturą i wyrafinowaniem a brutalną biologią, fizjologią, chucią.

W powieści Bułhakowa jest to wszystko i jeszcze dużo więcej - próba ogarnięcia historii świata budowanej przez odwieczną walkę dobra ze złem, pytania o Boga i Szatana, religia i satyra na stalinowską Rosję. Lupa obchodzi te tematy szerokim łukiem. Zajmuje go specyficznie pojmowana polemika z powieścią. Dlatego rzecz rozgrywa się w nieokreślonym miejscu i czasie, przechodnie obficie rzucają mięsem, a podszyty rozpaczą śmiech ma zastąpić bezmyślny rechot. Dekonstrukcja czy, jak kto woli, demontaż powieści polega na pozbawieniu postaci charakterów, sprowadzenia ich osobowości do jednej, rzadko ciekawej barwy, i atakowania tym przez ponad dziewięć godzin przedstawienia. Inscenizacja Lupy razi i irytuje, bowiem po scenie bez sensu i celu przechadzają się w przeważającej większości przypadków żałosne karykatury bohaterów Bułhakowa. Wszystko zostało pomniejszone i wyśmiane, obniżone w randze, a w zamian reżyser nie zaproponował nic. No, może tylko samego siebie dyktującego rytm spektaklu ogłuszającymi uderzeniami w bęben, co niektórych może doprowadzać do białej gorączki.

Nokaut "mistrza"

Opowieści o demontowaniu mitu brzmią śmiesznie i absurdalnie. Cóż z tego, że w sekwencji u Gribojedowa Korowiow (Piotr Skiba) i Asasello (Jacek Romanowski) czytają fragmenty "Mistrza i Małgorzaty", bezceremonialnie je wyszydzając, a na scenę z widowni wkracza sam reżyser. Jaki jest sens obalania jednej historii, jeśli nie ma się o niej lub zamiast niej niczego do powiedzenia? U Lupy nic nie zostało z wielkiej, niweczącej wszelkie przeciwności losu miłości Mistrza (żenujący, niemal amatorski Zbigniew W. Kaleta) i Małgorzaty (irytująco bezbarwna Sandra Korzeniak), bo trudno uwierzyć, by tak nudni ludzie byli zdolni do geniuszu, nawet odrobiny szaleństwa czy szlachetnych porywów uczuć. Woland Romana Garncarczyka nie jest rzecz jasna żadnym diabłem, a jest po prostu Panem Nikt. Trudno nawet na chwilę zatrzymać na nim uwagę. Podobnie z innymi wykonawcami, może z wyjątkiem Jana Frycza (Piłat) i Jacka Romanowskiego. Tak fatalnie dysponowanego, bezradnego zespołu Starego Teatru nie widziałem od lat.

A wszystko to spowija samouwielbienie Krystiana Lupy, który sam siebie traktuje jak demiurga, ustawia w centrum scenicznego świata. Tym razem jednak nie jest zajmującym bohaterem dla swego teatru. "Mistrz i Małgorzata" to coś więcej niż gorzka porażka. To jeszcze jeden dowód, czym kończy się teatr robiony z pychy, przekonania o swej wyjątkowości, bez czułości dla literatury, aktora, widza. Najwięksi wiedzą, że czasem najlepiej jest powiedzieć "nie wiem" i opuścić wzrok. Największy teatr rodzi się ze skromności i pokory. Takim teatrem byli "Lunatycy" Krystiana Lupy, przeciwieństwem takiego teatru jest jego "Mistrz i Małgorzata".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji