Papierowy "Ślub"
Kiedy Zygmunt Hubner po wyjeździe z Krakowa tworzył warszawski Teatr Powszechny, powiadał, że zespół konsolidować trzeba przeciw komuś. Dyrektor teatru musi być jak generał: wyznaczać cele strategiczne, nazywać wrogów, zawiązywać sojusze. Praca teatralna tym różni się bowiem od każdej innej sztuki, że dotyczy żywych ludzi. Stąd powstanie teatru jest jak zdobywanie pola, a pierwszy spektakl w nowej dyrekcji stanowi odezwę.
Trzy są chyba najczytelniejsze teatralne odezwy w naszej scenicznej tradycji. Można kadencję zacząć "Zemstą" - propagując teatr aktora, można "Weselem" - głosząc scenę inscenizacji. Trzecią drogę wybrał objąwszy Teatr Rozmaitości Wojciech Szulczyński, na otwarcie swojego teatru wybierając "Ślub". Rozumiem, że przybyły z Krakowa reżyser chciał stworzyć w Warszawie teatr publiczności, gry międzyludzkiej, interakcji.
Trudno było wyraźniej dać to do zrozumienia. Sadzając widzów w pierwszym akcie na sali, wprowadzając w drugim na scenę, z której w odmętach widowni z trudem dostrzegano aktorów, wreszcie w trzecim akcie ustawiając rzędy krzeseł naprzeciwko siebie, Szulczyński z całą mocą podkreślił, iż teatr jest dla niego sytuacją spotkania, grą między widzami. Miejsca gry i ściany spalonego niedawno teatru pokrywały płachty papierowej dekoracji, spod której aktorzy próbowali przebić się ku sobie i ku widzom. Bezskutecznie. W Teatrze Rozmaitości nie istnieje bowiem jeszcze zespół. Dziś, wspierany pseudogwiazdorskimi kreacjami występujących gościnnie artystów, musi on dopiero określić swe ambicje i wytyczyć cele. Tak samo jak i reżyser musi jeszcze wydoskonalić swój warsztat. Nauczyć się przekładać myśl na przestrzeń teatralnego spotkania.
Ale tego wszystkiego nie można było zrobić z dnia na dzień. To, co możliwe, W. Szulczyński pokazał. Jak na filologa z najlepszej, krakowskiej szkoły przystało, zafundował widzom program ze znakomitymi tekstami księdza Józefa Tischnera i profesora Jana Błońskiego. Program, dla którego samej możliwości nabycia i przeczytania warto się do Teatru Rozmaitości wybrać. Niewątpliwie więcej czerpiąc stąd pożytku niż z niedawno granej tam jeszcze "Gałązki rozmarynu".
Niewątpliwe jest jedno. Jeśli z dotychczasowych inscenizacji "Ślubu" zapamiętywałem Władzia (np. Fronczewskiego), który społeczeństwo zniewala, bądź Pijaka (np. Krzysztofa Zaleskiego), który we własnym spektaklu przeciw temu zniewoleniu występował - na widowisku Szulczyńskiego zaciążyła postać Ojca - Króla grana przez Wilhelmiego. A więc tego, który jak powiała Błoński w programie przekroczył granicę metafizyczną, poniesiony nieumiarem, pijaństwem, uznał się za pana życia i śmierci, chciał się narzucić innym absolutnie.
Ani więc stwórca międzyludzkiego kościoła, niewolący nas słowami Władzio, ani przeciwstawiający mu siłę gestu, zbuntowany cham, lecz prosty instrument, któremu władzę nadano i który pozbawiony jest jakiegokolwiek do siebie dystansu stają się bohaterami tej inscenizacji.
Wyszło więc na to, że zapanował nad sceną Roman Wilhelmi, któremu pozwolono upić się swym ojcostwem i formą z przedmieścia. I jeśli nawet nie wynikało to z formatu jego sztuki, lecz tylko z siły osobowości i pewności siebie, to jednak udało się aktorowi osiągnąć szczególny wymiar scenicznego istnienia.
Można krytykować każdego: pisarza, muzyka, reżysera filmowego. W każdym wypadku ocena odnosi się do gotowego utworu, któremu nie zdoła zaszkodzić. Inaczej z teatrem. Recenzja, która ukaże się po zejściu sztuki z afisza nie ma sensu, gdyż nikt już sądów jej nie zweryfikuje. Ta, co ukaże się wtedy, gdy spektakl jeszcze istnieje odbierana jest jak wsparcie lub atak przez żywych ludzi, stanowiących zespół, których ambicje można ożywić, zapał ostudzić, którym można pochlebić, obrazić ich bądź zranić.
Cóż jednak zrobić z premierą, po której nie można grać dalej? Co myśleć o reżyserze, który pracując w remontowanym teatrze oparł koncepcję spektaklu na spowiciu wszystkiego w łatwopalny papier? Wreszcie, co powiedzieć o dyrektorze, opuszczającym teatr w momencie zagrożenia? I cóż ma począć zespół niepewny swego istnienia?
Chyba tylko pamiętać, że, jak mawiał Zygmunt Hubner, tworzenie teatru jest walką. Nie robi się tego ani w papierze ani na papierze, ani nawet uzyskując programowe wsparcie autorytetów. Robiąc to ogólnie w imię czegoś najczęściej trzeba zwrócić się przeciw komuś. Ktokolwiek więc zechce podjąć się roli wyprowadzenia Teatru Rozmaitości z kryzysu nie będzie miał wyboru. Będzie to musiał robić przeciw byłemu dyrektorowi i przeciw takim papierowym ślubom.