Siódmej kuli nie ma. Rozmowa z reżyserem Andrzejem Domalikiem
- Prawie każdy młody aktor marzy o tym, by zagrać rolę duńskiego księcia. A czy każdy młody reżyser marzy o wyreżyserowaniu "Hamleta"?
- Myślę, że nie wszyscy młodzi aktorzy chcą akurat grać Hamleta. Rozmawiałem kiedyś z "moim" Hamletem, Mariuszem Bonaszewskim, który powiedział, że nigdy nie myślał o tej roli. Natomiast jest mi trudno odpowiedzieć na pana pytanie, bo już - niestety - nie jestem reżyserem młodym. Do niedawna w prasie filmowej tak mnie określali, ale ostatnio przeczytałem: "stosunkowo młody", więc już się tak tą młodością nie ma co podpierać. Nie, nigdy nie marzyłem, żeby reżyserować "Hamleta". Jestem dość przypadkowo w teatrze - to nie był mój wybór. W dużym nawiasie i uproszczeniu mógłbym powiedzieć, że to teatr sięgnął po mnie, a nie ja po teatr.
- Jest pan z wykształcenia reżyserem filmowym. Czy pana zamiana kamery na scenę, nie wynika czasem z zastoju w kinie polskim?
- Maciej Prus zadzwonił do mnie i zapytał, czy miałbym ochotę spróbować w teatrze. Natychmiast odpowiedziałem, że tak. Potem dreszcz mi przebiegł po krzyżu, bo ja się przecież w ogóle na tym nie znam. Nie wiem, co mam powiedzieć ludziom, gdy przyjdę do nich na pierwszą próbę. Wiem, że teatr ma swój rytuał, zwyczaje, które były mi kompletnie obce - i nadal nie są przeze mnie do końca rozpoznane. Na wszelki wypadek pomyślałem, że zrobię coś, co lubię jako widz. Czechow...
- Wcześniej już się pan z nim zetknął w swoim filmie telewizyjnym "Czarny mnich".
- Dokładnie tak. Ponadto przed wielu laty widziałem przedstawienie Starego Teatru, reżyserowane przez Jerzego Grzegorzewskiego, które mi się ogromnie podobało - "Dziesięć portretów z Czajką w tle", oczywiście według Czechowa. Drżącym głosem zaproponowałem: "to może Mewa?". Prus powiedział: "proszę bardzo" i za miesiąc rozpocząłem próby.
- Oglądaliśmy pana filmy telewizyjne i te bardziej znane, kinowe; "Zygfryd" i "Schodami w górę, schodami w dół". W teatrze zrobił pan jak dotąd tylko jedno przedstawienie - "Mewę". I już po pierwszej realizacji scenicznej porwał się pan na arcydramat Szekspira?
- Moja decyzja realizacji "Hamleta" opiera się albo na bezczelności, albo na braku wyobraźni. Gdybym przed zgłoszeniem tej propozycji naprawdę dokładnie przeczytał dramat, to chyba bym się przestraszył ogromu pracy. Ale skoro już ta machina ruszyła, byli aktorzy, scena, pieniądze to i ja musiałem sprostać sytuacji. Sytuacji dokładnie takiej, jak w "Hamlecie". Dramat ten opowiada, jak rozmaite persony dostają się w tryby znacznie je przerastających historii, i wszyscy - łącznie z Hamletem - przegrywają. Troszkę niechcący i jakby niezależnie od siebie, wpadłem w podobne tryby, choć mam dość poważną nadzieję, że nie przegram - a co najmniej zremisuję.
- Miał pan od początku aktora do roli tytułowej?
- Oczywiście. Z Mariuszem Bonaszewskim zrobiłem przedstawienie i film "Nocne ptaki", który czeka w telewizji na premierę. Najpierw dobrze poznałem aktora, a później pomyślałem sobie, że powinien zagrać Hamleta.
- To pana druga sztuka w Teatrze Dramatycznym, w którym - na to wygląda - dobrze się pan już zaaklimatyzował. Zespół tego teatru ma przypuszczalnie jedną z najniższych średnich wiekowych w kraju. Czuje się pan tam tak dobrze ze względu na młodość aktorów?
- Z pewnością też. Trzeba jednak zacząć od tego, że żaden inny teatr nic mi nie zaproponował. To nie jest tak, że ja bryluję między propozycjami. Robię w Teatrze Dramatycznym głównie dlatego, że Prus mi na to pozwala. Muszę przyznać, że po "Mewie" - w sposób dla mnie dość nieoczekiwany i zaskakujący - bardzo mi się w teatrze spodobało. Teatr ciągle jest miejscem magicznym. Ma swoją tajemnicę, a w sztuce o nic innego nie chodzi. Za każdym razem, jak się zaczyna coś robić, to tylko po to, żeby się do niej zbliżyć. Kiedyś w młodości przeczytałem "Obietnicę poranka" Romain Gary`ego. Napisał tam m.in., że jako dziecko uczył się żonglować kulami. Najpierw żonglował dwiema, później trzema, czterema, pięcioma i sześcioma. Siedmioma się nie udawało. Musiało minąć wiele lat, żeby zrozumiał, że siódmej kuli nie ma. Sztuka polega właśnie na tym, by szukać tej siódmej kuli, mimo że jej nie ma.
- W jakim stopniu pana "Hamlet", ilustrujący tezę, że źle się dzieje w państwie duńskim, będzie się wpisywał w bieżące dyskusje o kształt polityczny kraju?
- Rozpoczynając próby nie miałem żadnych założeń. Co więcej, wymyśliłem sobie, że tych założeń nie powinienem mieć. Uważam, że robienie "Hamleta" "po coś", lub "w sprawie czegoś", jest poważnym i głębokim fałszem. Najbardziej interesuje mnie w "Hamlecie" teatr. Nie polityka ani władza, a już w najmniejszym, w żadnym stopniu odniesienie do tego, co nas otacza. Polityka, władza - czy tego chcemy, czy nie - zawsze w tej sztuce będą, choćby z tego powodu, że na scenie stoi tron. Natomiast nie tylko nie starałem się znaleźć więzów z tym, o czym pisze się w gazetach, ale wręcz przeciwnie - z tego prostego powodu, że Szekspir to Kosmos, a my jesteśmy mrówkami, które drepczą i ewentualnie coś wypisują dużymi nagłówkami w prasie. Wobec Kosmosu, jakim jest Szekspir, stanowimy tylko mrowisko. Te proporcje warto znać. Szekspir napisał "Hamleta" 400 lat temu. Co pozostanie z tytułów z pierwszych stron waszych gazet za 400 lat?