Trochę Gershwina
Miłośników piosenek Georga i Iry Gershwinów nie trzeba zachęcać do obejrzenia tego przedstawienia.
Powiem jednak od razu, że rozczarują się ci, którzy wybiorą się do Centrum Sztuki Studio licząc na koncert solistów w wielkim estradowym stylu na miarę Elli Fitzgerald czy Franka Sinatry. MICHAEL HACKETT, reżyser przedstawienia, nie miał bowiem takich ambicji. "AMERYKANIN W WARSZAWIE" jest z założenia przedstawieniem skromnym, kameralną próbą zabawy, bliską kabaretowi. Wykonawcy i aranżer proponują tu widzom intymny kontakt z muzyką Gershwina, która powstała przecież pierwotnie właśnie dla teatru.
Piosenki powiązano akcją i dialogami w kilka sekwencji. Przywołują one klasyczne czy raczej stereotypowe wątki kultury amerykańskiej lat dwudziestych i trzydziestych. Mamy więc podróż na statku transoceanicznym, porachunki gangsterskie i pościg, mamy też syna milionera i pierwszą naiwną w typie Mary Pickford. Jednak akcja ta jest mizerna, dialogi szeleszczą papierem. Być może stanowić miały zaledwie punkt wyjścia do teatralnego i muzycznego pastiszu w rodzaju, powiedzmy, "Usta milczą, dusza śpiewa" Jerzego Grzegorzewskiego. Ale nie udało się. Na pewno trzeba oddać sprawiedliwość tym aktorom, którzy naprawdę śpiewają i mają świetne głosy - Marcie Dobosz w roli "panienki" i Piotrowi Siwkiewiczowi (który występuje gościnnie na zmianę z Wojciechem Malajkatem). Także Jolancie Hanisz w popisowej roli operetkowej. Świadomie wykorzystuje też swoje muzyczne dyspozycje Anna Chodakowska, zabawnie rysując kobietę wampa. Natomiast inni wykonawcy z konieczności ciążą ku piosence aktorskiej nadrabiając miną i gestem to, czego nie są w stanie zaśpiewać. Nie mogą pokonać trudności, jakie postawił im aranżer - Stanisław Radwan, a połączenie w jedno ruchu i śpiewu przekracza ich możliwości. Kłopot cały więc nie w tym, jak już napisano, że aktorzy "nie jazzują", lecz w tym, że granica pomiędzy zabawą w pastisz a parodią została tutaj mocno zachwiana.