Artykuły

Fredro skona

"Zemsta" w reż. Weroniki Szczawińskiej w Teatrze im. Szaniawskiego w Wałbrzychu. Pisze Jacek Sieradzki w Odrze.

Wiedziałem, że kres się zbliża. Wiedziałem od dawna. Co najmniej od czterech lat. Zimą roku 2005 Losy rzuciły mnie do miasta Elbląg, gdzie w miejscowym Teatrze Dramatycznym, jak w wielu podobnych placówkach, grano "Zemstę". Tego dnia zagrano ją wieczorem - a nie, jak zazwyczaj, na seansach przedpołudniowych, przeznaczonych tylko dla szkół. Sala teatru, zbudowana w czasach gierkowskiego optymizmu, jest dość spora. Wypełnili ją tego dnia nie tylko elblążanie, ale i przybysze zwiezieni autokarami z innych zakątków regionu. W większości dorośli, Lecz było na sali parę grup dzielnej młodzieży, co do której wolno było żywić podejrzenie, że może ona typowymi dla siebie swawolami zakłócić przebieg przedstawienia.

Otóż nie zakłóciła. I w ogóle nic nie zmąciło scenicznego widowiska przebiegającego w przejmującej, drętwej ciszy. Poniekąd grobowej.

Widownia elbląskiej "Zemsty" śledziła przedstawienie tak, jak ogląda się na międzynarodowych festiwalach albo w zagranicznych teatrach spektakle w obcym języku. Czasem ożywienie wzbudzały pojedynczy gag, gest, gwałtowniejsza reakcja aktora. Ale spięcia słowne, żarty, ba, cząstki intrygi czy podstawowe motywacje działań postaci pozostawały wyraźnie poza granicą percepcji. Zapewne odbiorcy przyswajali rudymenty fabuły, nie tak w końcu skomplikowanej. Nie na tyle żywo jednak, by się nimi choć przez chwilę zabawić. Nic ich nie rozśmieszało: ani kipiące temperamenty skonfliktowanych szlachciurów, ani bufonady Papkina, ani damsko-męskie umizgi. Ani nawet nieśmiertelna scena pisania listu, która działa przecież pozatreściowo, samym kontrastem rytmów mowy Dyndalskiego i Cześnika, samym crescendo nieporozumienia i irytacji. To scena, której niepodobna zepsuć - i teatr ani jej, ani innych sekwencji nie psuł, chociaż i nie wyprowadzał na szczyty finezji. Odzewu nie było.

Na zastygłą w stuporze salę patrzyłem z rozpaczą - bo obrazek nie pozostawiał złudzeń, że Aleksander hrabia Fredro musi umrzeć. Może na jakiś czas, może nie na zawsze. Ale musi, skoro jego język, jego spojrzenie, jego życiowa mądrość tak dalece wyemigrowały gdzieś poza horyzont pojmowania. Póki mówiono na to "ramota", nie wszystko było stracone; wolno było liczyć, że w starym bibelocie zagustują nagle - niechby i gwoli przekory - ci, którym zacznie już całkiem wychodzić uszami wulgarność nowoczesności. Bywają różni do tego zdolni, nawet wśród najmłodszych. Aliści tu problemem przestała już być staroświeckość Fredry. Problemem stała się jej obcość! Jej nieprzystawalność do przyjętych wzorów. Pójdę o zakład, że gdyby elbląską publiczność zapytać o powody jej ponuractwa tego wieczoru - i poprosić ją o szczerość - niekoniecznie usłyszelibyśmy grzeczne "bo nas to już nie śmieszy". Prędzej agresywne: "właściwie dlaczego nas ma to w ogóle obchodzić?". A to już wyrok skazujący, bez apelacji.

Stan krytyczny trwa od dobrych paru sezonów: Fredro nieomal całkowicie - poza lekturą i poza pojedynczymi przypadkami - zniknął z repertuarów. A jeszcze znaleźli się tacy, co postanowili mu spektakularnie wyrwać poduszkę spod głowy. Nie za dokładnie przy tym wiedząc, jakie właściwie profity z tego mało sympatycznego gestu mieliby osiągnąć.

Teatr Dramatyczny im. Szaniawskiego w Wałbrzychu zyskał sobie w ostatnich sezonach ponadregionalną sławę inscenizacjami odważnymi, ale nie hermetycznymi, planowanymi (zwłaszcza za dyrekcji Piotra Kruszczyńskiego) ze staranną dbałością o komunikatywność i żywe porozumienie z widzem. Poruszano głównie tematykę współczesną, także wówczas, gdy sięgano po teksty klasyczne Jan Klata robił tu swoje najlepsze przedstawienia: "Rewizora"

I "córkę Fizdejki"). Zdaje się, że ktoś wałbrzyszanom zarzucił nieszanowanie kanonu, pogardę dla funkcji edukacyjnej - w każdym razie sezon 2009/2010 postanowiono poświecić na odczytywanie lektur szkolnych. Głównie tych najpoczciwszych, a sam ich zestaw mógł zapowiadać, że reinterpretacje będą obrazoburcze. Na pierwszy ogień poszła "Zemsta" - także dlatego, że czterdzieści pięć lat temu właśnie tą komedią otwierano tu teatr. Pasowała na przewrotny jubileusz jak ulał.

Weronika Szczawińska, świetna publicystka i (niezbyt jeszcze doświadczona) praktykantka reżyserii postanowiła "Zemstę" rozłożyć na składowe. Najpierw przez dosłownie parę minut odfajkowała całość. Odczytano jakiś brykowato-pimkowski wstęp do utworu, Cześnik i Papkin z szybkością karabinu maszynowego odtrajkotali pierwszą scenę, akcentując turkot ośmiozgłoskowca, a nie jego sensy, potem resztę odegrano pantomimicznie, a sekwencję zakończył kontuszowy polonez, Kilara oczywiście. Ale z "Pana Tadeusza"do "Zemsty" Wojciech Kilar skomponował Wajdzie mazura i dobrze wiedział, co czyni. To jest wszakże szczegół kompletnie nieistotny wobec założonego przez reżyserkę stopnia ogólności przekazu. Miał być w kwadrans załatwiony pełen repertuar tradycyjnych skojarzeń, więc wszystko musiało się kończyć polonezem na tę zgodę, do której Bóg rękę poda. A gdy się skończyło - mogło się zacząć właściwe przedstawienie.

Przedstawienie, które z początku rysowało się całkiem zachęcająco. Szczawińska - najwyraźniej zakładając, że każdy coś tam z tej "Zemsty" kojarzy - dzielnie odjeżdżała z konwencjonalnego konkretu w lekki surrealizm; dekoracje Izabeli Wądołowskiej stawały się coraz bardziej ażurowo-konstruktywistyczno-abstrakcyjne, spod resztek kontuszy wypoczwarzały się lekkie, czarne, nieobciążone tradycyjno-historycznym ciężarem sceniczne uniformy. Zyskał na tych przeobrażeniach Papkin Rafała Kosowskiego, który bez nieśmiertelnej peruki, w melancholijnym meloniku stawał się ironicznym błaznem, zyskały panie, Klara z Podstoliną. Parę etiud wyprowadzanych z konwencjonalnej toporności w wyabstrahowaną teatralność wypadło bardzo, bardzo nieźle.

Aliści młodej buntowniczce prędko nie stało inwencji do tych odjazdów i musiała wrócić w koleiny najmniej ciekawe: w bawienie się sceny samą sobą, w gagi metateatralne. Rozmaite: od żenujących dowcipów na temat "odgłosów spod pachy aktora", które Włodzimierz Dyła doprawdy mógł sobie darować, po zaaranżowaną kłótnię na próbie, gdzie primadonnie przychodzi grać Mularza, więc demonstruje niezadowolenie, a reżyser uwagi ma czepialsko-kretyńskie. Tudzież po rozbudowaną sekwencję, gdzie pod obcas została wzięta słynna średniówka, zasada budowy tradycyjnego wiersza, jajcarsko przez aktorów demonstrowana, ku, śmiem podejrzewać, raczej zadziwieniu niż rozbawieniu publiczności. Weronice Szczawińskiej chyba nie przyszło do głowy, że męka z uczeniem się reguł średniówki doskwiera głównie mniej niż promilowej populacji studentów szkół teatralnych, katowanej nią przez pedagogów; reszta ludzkości nie po to, żeby tę kwestię roztrząsać, przychodzi do teatru.

A całe to rozmontowywanie "Zemsty", które miało być, wolno wierzyć, gamą wielokierunkowych scenicznych dygresji, a sprowadziło się w końcu do ogrywania zakulisowego folkloru - cała ta zadziorna prowokacja o piórkowej wadze skończyła się dziecinadą, dalibóg, niegodną inteligencji reżyserki. Zgasło światło i głos straszliwy, niczym w finale "Szewców", obwieścił: mamy nadzieję, że była to ostatnia "Zemsta" na scenach polskich!

Kto umierającego smuci, wiem, że grzeszy - mówi w "Panu Tadeuszu" nawet nieprzejednany Gerwazy. Po cholerę było wymierzać tak siarczystego klapsa schodzącemu ze sceny chyłkiem i bez fanfar hrabiemu Aleksandrowi? Wolno podejrzewać, że przyczyną było przeświadczenie żywione przez znaczną liczbę zarówno dzisiejszych młodych twórców, jak i - może mocniej - jego komentatorów, w każdym razie przewijające się przez wiele tekstów i recenzji. Że Fredro w ciężkich od kurzu kontuszach, w najgorszej, rutyniarskiej manierze tradycyjnego grania, wciskany szkołom jak Polska długa i szeroka, robi straszliwe szkody, ponieważ dziecię zapędzone przez nauczycielkę na taki spektakl nabiera głębokiego wstrętu do sceny. Wstrętu często nieuleczalnego, a w każdym razie trudnego do odkręcenia.

Skoro tak, to pora na wyznanie, które pod względem sprzeciwienia się utartemu stereotypowi będzie miało może siłę coming outu. Otóż autor niniejszych uwag nie podpisze się pod powszechnym przeświadczeniem o szkodliwości grania Fredry, ponieważ jego doświadczenia były krańcowo inne. Spotkanie z tym repertuarem zachęciło go, a nie zniechęciło do zajmowania się teatrem. I bynajmniej nie była to jakaś wiekopomna inscenizacja, typu "Zemsty" Zygmunta Hübnera, do której wzdycha dziś całe pokolenie teatromanów. Były to tradycyjne, nie-mające szans na poczesne miejsce w dziejach scenicznych Śluby panieńskie w Narodowym z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, w staroświeckiej reżyserii Władysława Krasnowieckiego, z miłą do oglądania obsadą, choćby męską (Olbrychski - Gustaw, Zaorski -Albin, Śmiałowski - Radost). I z jednym wyróżnikiem: czuło się, że oni lubią swoje postacie, owszem, pokazują ich śmiesznostki, głupoty i wady, ale sympatia idzie przodem, a ośmieszanie dopiero w drugiej linii.

I to jest, przepraszam, zawstydzająco niewymyślny, ale jedyny możliwy patent na Fredrę, tak wtedy, jak i dziś. Nie ma sensu brać się za tego autora, jeśli nie ma się ochoty polubić jego świata i nie chce się znaleźć dla tego uczucia scenicznego wyrazu. Polubić bynajmniej nie bezkrytycznie; o Fredrowskiej umiejętności wiązania trzeźwego konterfektu szacherek, małostek i podłostek bohaterów z pobłażliwą mądrością widzenia ich we właściwym wymiarze pisał pięknie swego czasu Boy. Czy Weronika Szczawińska lubi świat "Zemsty"? Szczerze mówiąc, diabli wiedzą: są w wałbrzyskim przedstawieniu momenty świadczące o życzliwości, choćby ciepło potraktowana apostrofa Papkina do Klary Jak w dezertej Arabiji zlotosiejny wzrok jebowy... (notabene w oryginale te barokowe zawijasy mają wyraźnie parodyjny charakter; tu wyeksponowano ich urodę). Ale gdy inscenizatorka scenę pisania listu przywołuje w formie... słuchowiskowej (w głośnikach słychać Jana Świderskiego i Aleksandra Dzwonkowskiego z telewizyjnej inscenizacji), nie umie niestety dać jednoznacznego sygnału widzom, czy cytuje z atencją, czy z obrzydzeniem. Finałowe tupnięcie niczym echo pieniackiego okrzyku Cześnika, "Fredro skona", zamyka sprawę. Chyba dość nieszczęśliwie.

Nie ma co wszakże znęcać się nad młoda reżyserką, bo zjawisko jest szersze; stupor elbląskiej widowni, niepotrafiącej się uśmiechnąć z czegokolwiek, co jej mówi stary hrabia, ani nie wziął się przecież znikąd, ani nie był jednorazowy. Proszę mi pokazać w dzisiejszej polskiej praktyce scenicznej choćby parę dzieł, w których przenikliwa, nie naiwna, mądra sympatia do przedstawianego świata jest paliwem artystycznym. Dziwne: literatura to umie, film to umie; fabuł, w których napędem narracyjnym jest życzliwość, niechby i dystansująco-

-ironiczna, jest tam co najmniej tyle, co dzieł uruchamianych nienawistną zgryźliwością. I są doceniane! Tylko teatr, jego twórcy i komentatorzy czegoś takiego się wstydzą, uważają to za niegodne ambicji, mają za nic. Nasze tak dobrze wykształcone głowy wolą rozmaite maszynki do mądrego przywracania proporcji bałwaństwom świata - nie o Fredrę tylko tu chodzi, ale i o komedie Szekspira, i o mnóstwo pozycji światowego repertuaru, u nas już całkiem nieobecnych - z przeraźliwą powagą upiornych dzieci rozbierać, rozłamywać, sprawdzać, "co mają w środku", urywać główki, odzierać z wartości i wdzięku. Wspomagani w tym przez zamulającą ględźbę nadętych teoretyków o "kryzysie reprezentacji", "postdramatyzmie" i innych naukowych wynalazkach z krótkim czasem przydatności do spożycia.

W teatrze z premedytacją wyzbywającym się melancholijnego uśmiechu z arsenału dostępnych środków Aleksander Fredro musi umierać. A my? Czy mamy ochotę w nim żyć?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji