Artykuły

W Nowym Jorku już Kwiecień

Jestem jednak zwolennikiem najbardziej nawet szalonych i nieudanych eksperymentów reżyserskich w Europie. Bez nich opera dawno by umarła. Zbyt wiele przez ostatnie lata zdarzyło się w modzie, teatrze, filmie czy technice by trwać przy starych perukach - mówi Mariusz Kwiecień, śpiewak operowy w Gazecie Wyborczej - Dużym Formacie.

Joseph Volpe, poprzedni dyrektor Metropolitan Opera, skarżył się na megalomanię operowych gwiazd. Kathleen Battle wyrzucała ubrania innej śpiewaczki z garderoby, Angela Gheorghiu, z którą śpiewa pan w "Carmen", nie chciała założyć peruki... - Ta epoka Volpego już mija. Próby do spektaklu operowego nie trwają trzy miesiące, nie urządza się uroczystych gal na cześć Marii Callas i innych diw. Dzisiaj żyje się szybko (...) W Europie często mam jeden dzień, dwa dni prób, potem śpiewam i jadę dalej. Dzisiaj operowa gwiazda musi być skromna i dyspozycyjna, co często oznacza - pozbawiona bujnego życia prywatnego. Myślę, że dzięki temu stajemy się normalniejszymi ludźmi, nie mówiąc już o tym, że im młodsi śpiewacy, tym bardziej kosmopolityczni, pozbawieni kulturowych czy narodowych przesądów.

Przy takim wędrownym stylu życia tym chyba ważniejszy jest stały system wsparcia. Ma pan takich bliskich sobie ludzi? A może żyje pan jak Don Giovanni, który stał się pana firmową rolą?

- Nie jestem życiowym Don Giovannim (...) W gruncie rzeczy moje życie prywatne nie powinno nikogo interesować. Moim obowiązkiem jest dać z siebie wszystko na scenie, a czy potem chcę spędzić noc w klubie, czy w kościele, czy chcę się ostro napić, czy słuchać madrygałów, to moja sprawa. Często oczekuje się ode mnie, że jako sławny artysta będę reprezentował Polskę na ziemi obcej. Tymczasem dla mnie nie ma "zagranicy" - jestem Polakiem i kocham Kraków, w którym wyrosłem, ale żyję między Europą, Polską a Ameryką i mam fantastycznych przyjaciół zarówno wśród Murzynów, jak i Żydów, starszych pań i młodych kawalerów.

Opera to połączenie wysokiej kultury i show-biznesu.

- Prawdziwy fan kupuje płytę z moim nagraniem, przychodzi na spektakl, ewentualnie puka do mojej garderoby, by poprosić o autograf. Ważne jest dla mnie zachowanie granic. Tymczasem gdybym panu opowiedział, czego czasem oczekują po mnie ludzie, resztka włosów stanęłaby panu dęba.

Czego?

- Wszystkiego: seksu, biletów, zdjęć (...) Japonki oferują najlepszą sake, wachlarze, no i coś więcej. Czuję się czasem jak prostytutka, bo przecież ci ludzie, żyjący fantazją, nie wiedzą o mnie nic jako o człowieku. Nie rozumieją, że przez kilka dni muszę zbierać energię, by zaśpiewać Don Giovanniego tak, aby mój gest dostrzegli widzowie nawet w najdalszym rzędzie. No, ale może nie powinienem się skarżyć, bo w końcu sam sobie wybrałem ekshibicjonistyczny zawód.

Jak to się zaczęło? Kim pan był 30 lat temu?

- 1979 rok, głęboki komunizm, mama była pielęgniarką, tato miał 5 tysięcy zawodów, aż wreszcie wylądował jako kierowca taksówki. Mieszkaliśmy - ja, rodzice i brat - na krakowskiej Krowodrzy. Ale wkrótce zaczął się dla mojej rodziny złoty okres - mama dostała pracę pielęgniarki w Kuwejcie. W wieku siedmiu lat po raz pierwszy zobaczyłem, jak wygląda high life - jakie smakołyki można jeść, jakimi limuzynami się rozbijać.

Czy w pana rodzinie były tradycje muzyczne?

- Formalnie nie, ale wszyscy pięknie śpiewali. Tato grał w młodości w zespole rockowym na gitarze i perkusji, jego brat śpiewał w kościelnych chórach. Dom był bardzo katolicki, więc i ja stawiałem pierwsze kroki w parafialnych chórach (...)

Kobietą, która odmieniła moje życie, była nauczycielka muzyki. Zaraziła mnie swoją pasją do śpiewu - wstąpiłem do chóru, pierwsze solówki, później bardziej profesjonalny chór Organum. W nim poznałem nauczycielkę fortepianu. Przekonała mnie, że powinienem zdawać na Akademię Muzyczną.

Miał pan swój ideał śpiewaka?

- Zawsze, kiedy pada to pytanie, odpowiadam zgodnie z prawdą, że to kanarek, który śpiewa pięknie, niestrudzenie i z miłości. Czy można mieć lepszy wzór do naśladowania?

No ale z krakowskiej Akademii Muzycznej do Metropolitan Opera jeszcze daleko...

- Po drugim roku przeniosłem się do Warszawy, a dwa lata po skończeniu studiów zadebiutowałem w La Scali i zacząłem dostawać zaproszenia z oper w całej Europie.

Tak po prostu?

- Wie pan, wszystko przyszło mi dość łatwo, nikt mi niczego nie załatwiał, nikomu niczego nie obiecywałem. Trochę zakrawa to na ironię, bo na studiach opery nie lubiłem, a swoją przyszłość widziałem w oratoriach i pieśniach.

Śpiewałem w Wiedniu, kiedy usłyszał mnie nowojorski agent operowy. Spodobał mu się mój głos. Dzięki temu dostałem się do Programu Szkolenia Młodych Talentów im. Lindemanna przy Metropolitan Opera. Pożyczyłem pieniądze na bilet do Nowego Jorku, zamieszkałem na Greenpoincie i zaczęła się ciężka praca - spektakle kończyły się o północy, w domu byłem o pierwszej nad ranem, a o dziesiątej rano kolejnego dnia zmęczony wracałem na Manhattan na lekcję niemieckiego. Spóźnień nie tolerowano. Tymczasem ja nie jestem długodystansowcem i nie bardzo lubię, jak mi się dyktuje, co mam robić. Pewnie dlatego już od dziewięciu lat nie korzystam z pomocy żadnych pedagogów.

Po dwóch latach pozwolili mi pojechać do Europy na występy, ale nie przeciąłem więzów z MET. Od czasu debiutu w "Katii Kabanovej" Janaeka w 1999 roku minęło 11 sezonów. Kontrakt mam podpisany na kolejne pięć, w tym na rolę Don Giovanniego w sezonie 2011/2012.

Pociąga mnie odgrywanie na scenie postaci, która nie jest mną - maniaka seksualnego, starca. Może dlatego sterylne, konserwatywne produkcje mnie nudzą. Za to olśnieniem była dla mnie praca z Krzysztofem Warlikowskim nad "Królem Rogerem" Karola Szymanowskiego w Operze Paryskiej.

Co było tym olśnieniem?

- Warlikowski postawił przede mną jako śpiewakiem schody, które wydawały się nie mieć końca. Jego koncepcja roli króla Rogera była tak nietypowa, że z równym powodzeniem mógł mnie poprosić, bym zagrał oko żaby. Ale w ciągu ostatnich dwóch dni prób schody znikły i zmieniło się moje nastawienie do opery i teatru (...)

Publiczność w Paryżu owacyjnie przyjęła śpiewaków, ale wybuczała Warlikowskiego, u którego Pasterz przybrał kształt podstarzałej cioty o pomalowanych paznokciach. Taka inscenizacja nie przeszłaby pewnie w MET, której byt opiera się na wielomilionowych dotacjach magnatów naftowych o konserwatywnych gustach.

- To prawda, że panuje tutaj niepisany układ - wy dajecie pieniądze, a my zostawimy wam tradycyjną "Turandot" czy "Carmen". Ja jestem jednak zwolennikiem najbardziej nawet szalonych i nieudanych eksperymentów reżyserskich w Europie. Bez nich opera dawno by umarła. Duszą mnie skórzane fiszbiny, tak samo jak duszą one obecnego dyrektora MET Petera Gelba. Stara się on ostrożnie przesterować smak nowojorskiej publiczności na bardziej ryzykowne inscenizacje, jak choćby "Tosca" w reżyserii Luca Bondy'ego czy "Z domu umarłych" Janaeka w reżyserii Patrice'a Chereau. Zbyt wiele przez ostatnie lata zdarzyło się w modzie, teatrze, filmie czy technice (mój pięcioletni bratanek rozbraja skomplikowane gry komputerowe, nie patrząc nawet na klawiaturę), by trwać przy starych perukach. Wolę osławionego już "Rigoletta" w konwencji "Planety małp" z opery w Monachium od "Wesela Figara" tego lata w Madrycie, gdzie ubrano mnie w strzępy peruki i kazano chodzić odtąd dotąd po scenie bez żadnej logiki. Choć z drugiej strony w Europie przydałoby się więcej tradycyjnych, ale logicznych inscenizacji, jakich mnóstwo jest w repertuarze Metropolitan Opera (...)

Kiedy półtora roku temu w "New York Timesie" ukazał się tekst na pana temat zatytułowany "Polski książę obejmuje panowanie na scenie", jego autor, główny recenzent muzyczny tego dziennika Anthony Tomassini, komplementował nie tylko barwę pana głosu i technikę, ale także zdolności aktorskie. W jaki sposób buduje pan postać?

- Zawsze staram się odnaleźć w sobie cechy charakterystyczne dla bohatera, w którego się wcielam. W przypadku Escamillo, ze względu na prostą akcję sceniczną związaną z kochankiem Carmen, nie musiałem się wysilać na głębszą analizę postaci. Jestem śmiały i pewny siebie i lubię, kiedy wokół mnie dzieje się coś ciekawego. Dlatego Escamillo był dla mnie stosunkowo łatwy do zagrania. Wiem, że wielu artystów dużo czyta, zagłębia się w historię swych bohaterów i próbuje znaleźć drugie dno w każdym geście granej przez siebie postaci. Ja uczę się roli i patrzę, jakim człowiekiem jest Don Giovanni czy Oniegin, i stwarzam swego Don Mariusza czy Eugeniusza Kwietnia. Cała reszta należy do reżysera.

W tym sezonie w Nowym Jorku zaśpiewają wszystkie trzy młode polskie gwiazdy Metropolitan Opera. Poza panem tenor Piotr Beczała zaśpiewa Rodolfa w "Cyganerii" w inscenizacji Franco Zefirellego, a sopranistka Aleksandra Kurzak zaśpiewa w "Ariadnie na Naxos" Richarda Straussa. Po raz ostatni taki triumwirat mieliśmy sto lat temu, kiedy na scenie nowojorskiej świątyni opery królowała Marcelina Sembrich-Kochańska i bracia Jan Mieczysław oraz Edward de Reszke. Czy to przypadek?

- Myślę, że polskie pięć minut to część inwazji młodych śpiewaków z byłego ZSRR i krajów Europy Środkowo-Wschodniej po upadku komunizmu, kiedy wyjazd na Zachód przestał być problemem. Teresa Żylis-Gara okupiła swoje 16 sezonów na scenie MET życiem poza granicami kraju. Z drugiej strony nas, Polaków, jest tylko sześcioro, siedmioro i jakoś od lat nasza grupa się nie powiększa. To poza mną, Piotrkiem Beczałą i Olą Kurzak Gośka Walewska, Andrzej Dober, Daniel Borowski, no i oczywiście Ewa Podleś, która w Nowym Jorku jest wielką gwiazdą. Wielu innych śpiewaków zaczepiło się przy dobrych teatrach na sezon-dwa, potem odpadli.

Do trwałej kariery poza warunkami głosowymi potrzebna jest umiejętność znalezienia się w meandrach operowej kariery na Zachodzie oraz łut szczęścia. Myślę, że dawno już nie było w MET tak dobrze śpiewającej polskiej ekipy. (...) Dlatego należy się chyba cieszyć, że po pierwszym triumwiracie, a potem Wiesławie Ochmanie, Teresie Kubiak i Żylis-Garze nadszedł znowu czas, kiedy w najsłynniejszej operze świata śpiewają Polacy.

Czy można więc mówić o "polskiej mafii" w MET?

- Na pewno nie, choć wszyscy się przyjaźnimy, co już jest dużym osiągnięciem, bo Polacy wyjeżdżający za granicę na ogół utrudniają sobie życie z zawiści. Kiedy akurat wszyscy jesteśmy w Nowym Jorku, idziemy do restauracji gdzieś na Manhattanie. Myślę, że po osiągnięciu pewnego poziomu zawodowego patrzy się na innych śpiewaków po koleżeńsku, bo jeśli moja sceniczna partnerka dostała dzisiaj większe ode mnie owacje, to znaczy, że jutro to ja mogę być na jej miejscu.

Czego nauczyła pana praca w Metropolitan Opera?

- To moja operowa matka, wobec której czuję pokorę, ale także czuję się na jej deskach bezpiecznie. MET nauczyła mnie dyscypliny, szacunku do pracy oraz tego, że nie mogę dać plamy. Widziałem fantastyczne talenty, jak Sylvia McNair, które jednego dnia kończyły się na scenie, bo zabrakło głosu i nie było już drugiej szansy. Z drugiej strony wyznaję zasadę "Carpe diem". Przez rok miałem problemy z płucami i żołądkiem, straciłem głos. Dopiero wtedy człowiek zdaje sobie sprawę, że w życiu naprawdę może być ciężko i trzeba się cieszyć tym, co ma się dzisiaj.

A czego nauczyła pana Ameryka?

- Absolutnego luzu - podejścia do każdego człowieka na zasadzie zrozumienia, bo kloszard może tu czasem być wielkim artystą, a krezus o wielkiej władzy nie reprezentuje sobą nic. Najbardziej podziwiam tę garstkę osób sławnych, które w codziennym życiu pozostają tak samo wielkie jak na pierwszych stronach gazet. Z mojego doświadczenia zawodowego, a przez ostatnie 14 lat kariery spotkałem większość wielkich ludzi świata operowego, mogę stwierdzić, że najwięksi artyści, najlepsi przyjaciele i najwrażliwsi ludzie wcale nie należą do grona tych najsławniejszych.

W Ameryce nauczyłem się także tego, że trzeba o siebie walczyć i jasno sobie powiedzieć: "Jestem dobry". To w Polsce takie niepopularne. Niedawno czytałem w blogu czyjś komentarz: "Jaka ona nieskromna" - o uczestniczce programu z serii "Mam talent", w którym Agnieszka Chylińska ucałowała jej nogi, a ta nie zaprotestowała. U nas panuje terror fałszywej skromności.

Mariusz Kwiecień w "Don Giovannim" w Operze Krakowskiej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji