Czy to ten Czechow?
Najtrudniej zagrać rozpacz śmiechem, smutek beztroską paplaniną, tragizm komizmem. Najtrudniej zagrać krzyk milczeniem. Ale bez tego nie da się grać Czechowa. Obie skrajności - ponury dramat i farsowy rechot - świadczyłyby o zupełnym niezrozumieniu dwoistości sztuk Czechowa. Linia ma więc być poprowadzona miedzy tragizmem a komizmem, między współczuciem a karykaturą.
Zgoda na to, że jeśli Czechow to nie wartka akcja, wiele zdarzeń, zmieniające się obrazy. Tego u Czechowa nie ma, tego nie potrzebuje. Jego postaci snują się po swym szarym świecie, mówią coś do siebie, wyglądają przez okno, przyjeżdżają, odjeżdżają, śmieją się, ale rzadko z radości, płaczą, ale raczej bezgłośnie. Są smutne, są rozdarte dylematami, których rozwikłać nie potrafią. Żyją w dwóch światach: tym realnym, głupim i prostackim i tym wyśnionym, przyjaznym i życzliwym. Oba światy nie mają punktów stycznych, ale by dowiedzieć się o tym, trzeba przejść tę krótką drogę, którą nazywają życiem. A dla nieszczęśliwych życie stoi w miejscu.
Zgoda zatem, że w Teatrze Współczesnym, gdy gra "Trzy siostry", jest na scenie sennie i leniwie. Że tempo spowolniałe, okruchy akcji ledwie się toczą. Że smutno i beznadziejnie. A jednak to chyba nie ten Czechow. Bo przecież u Czechowa tylko pozornie nic się nie dzieje. Tak naprawdę dzieje się mnóstwo, tyle że nie na zewnątrz, a w ludziach, w środku, głęboko. Ten prawdziwy Czechow nie nuży, ale intryguje, wzrusza, powiedzmy nawet - porywa. Wszystko to truizmy, ale zdaje się, że trzeba je od czasu do czasu przypominać, choć na pewno nie tym, którzy pamiętają inscenizację tej samej sztuki sprzed lat w reżyserii Erwina Axera na tej samej scenie lub spektakl teatru TV w reżyserii Aleksandra Bardiniego.
O Czechowie mówi się, że pisał dobre role, ale dla dobrych aktorów. Teatr Współczesny ma takich aktorów i prawie wszystkie nazwiska figurujące w niezrozumiale lakonicznym programie brzmią obiecująco. Niestety, efekt nie dorównuje oczekiwaniom. Rozczarowanie jest tym bardziej przykre, tym bardziej niezrozumiałe, że - jak się wydawało - przedstawienie to miało wiele danych, by spełnić nadzieje. Przy całej życzliwości dla zespołu, dla rzetelnego wysiłku i szlachetnej prostoty zamiarów, nie sposób nie dostrzec, że machina zacięła się już na wstępie i chyba nie we właściwym pojechała kierunku.
"Trzy siostry" są w jakimś sensie rzeczą o niemożności porozumienia. Dialog jest tu pozorny, w istocie każda z postaci wygłasza swój monolog zamknięta w kręgu własnych myśli, własnych problemów, całkowicie niezdolna zrozumieć partnera. We Współczesnym aktorzy rzadko na siebie patrzą, najczęściej mówią gdzieś w bok, w przestrzeń. To niby zgodne z ideą, ale po co taka dosłowność? Jeśli mówimy w przestrzeń, to znaczy - kontakt zerwany, już nie udajemy. U Czechowa jest to chyba zarysowane subtelniej. Konwenanse jeszcze trwają, jeszcze udajemy. Jeśli dwie postaci patrzą sobie prosto w oczy i mówią zupełnie różnymi językami - wtedy dopiero efekt niemożności porozumienia jest najsilniejszy, a człowiecza samotność - najbardziej wyeksponowana. Trzeba tylko to zagrać, a to, jak się okazuje, nie takie proste.
Zresztą błąd, który niewątpliwie zaważył na końcowym rezultacie popełniono już na etapie obsady. Dwie z sióstr postarzono o pokolenie. Mogłyby być matkami trzeciej. Wiem, że Maja Komorowska i Marta Lipińska są znakomitymi aktorkami, ale jednak widz jest okrutny, widz widzi może czasem zbyt wiele. Najstarsza - Olga ma przecież dwadzieścia kilka lat. Jeśli kobieta w tym wieku (nawet kobieta z początku stulecia) mówi, że przegrała życie, że nie ma już żadnych nadziei - brzmi to groteskowo i tragicznie. Ta niedorzeczność jest przecież skutkiem i przyczyną marazmu, indolencji, melancholii. Cały efekt ginie, gdy o przegranym życiu mówią kobiety dojrzałe.
W interpretacji Maji Komorowskiej dramat Olgi rozmywa się, postać traci kontury i siłę ekspresji. Jej Olga jest dobra i mądra, ale nie widać jak wielu rzeczy się wyrzekła, jak wiele ją to kosztowało. Jest pogodzona z losem, bierna, pogodna nawet. A przecież to postać wewnętrznie najbogatsza i najgłębiej przeżywająca swój dramat. Bardziej ekstrawertyczna Masza Marty Lipińskiej także nie ma zbyt wiele dramatycznej siły. Tragizm niespełnionej miłości rozgrywa w małych, sentymentalnych gierkach, w ciepłych uśmiechach i melancholijnych grymasach twarzy. To chyba zbyt mało, zwłaszcza, że efekt w zamierzeniu mocny - nucenie melodii dość archaiczną manierą - zupełnie kładzie nastrój sceny.
Katarzyna Figura w roli Iriny zagrała zupełnie nie debiutancko, z trzech sióstr tworząc postać najpełniejszą, najbardziej krwistą, choć można by oczekiwać nieco więcej entuzjazmu, więcej młodzieńczej energii i nieokiełznanego optymizmu w akcie I. Wtedy ewolucja byłaby bardziej widoczna.
Nie da się natomiast obronić Kułygin Józefa Koniecznego. Cały tragizm postaci polegający na rozpaczliwym udawaniu, że wszystko w porządku, został starannie ukryty. Kułygin przecież od początku doskonale wie o romansie ukochanej żony. A jednak gra przed nią, przed innymi, przed sobą samym, chcąc z żałosną determinacją wypchnąć ze świadomości bolesny fakt. Wypchnąć, a może zaczarować, "zamówić", przegnać. Jego ciągle powtarzane "jestem zadowolony" tchnie więc autentyczną rozpaczą. Kułygin Koniecznego to naprawdę zadowolony z siebie półgłówek i gdyby nie miał sceny, w której wchodzi na żonę obejmującą kochanka, widz miałby prawo sądzić, że nieborak rzeczywiście o niczym nie wie.
Podobała mi się natomiast Agnieszka Kotulanka w roli Natalii. Może trochę dlatego, że tak bardzo odbija od mdławego tła, ale tak to przecież zostało zapisane. Natalia Kotulanki nakreślona dość grubą kreską, niedaleko od karykatury, ma jednak wiele prawdy, wiele chamskiego wdzięku, jeżeli coś takiego w ogóle istnieje. Dwie role epizodyczne Antisa Antoniny Gordon-Góreckiej i Fierapont Henryka Borowskiego również zasługują na uwagę. Budzą uznanie uczciwością, rzetelnością aktorskiego rzemiosła dopracowaniem szczegółów. Henryk Borowski znakomicie wydobywa wszystkie akcenty komediowe, wzbogaca je i ogrywa starymi, ale wciąż niezawodnymi aktorskimi sposobami. Najzabawniejszy jest, gdy słucha i nie słyszy, patrzy na swego rozmówcę, kiwa głową udając, że rozumie albo może raczej z przyzwyczajenia, by po chwili odezwać się ni w pięć, ni w dziewięć. Żyje - jak inni - w swym własnym świecie, tylko że dla niego barierą jest głuchota. Borowski przetacza się po scenie z rumorem, sprawia, że tragikomiczny epizod Fieraponta jest jednym z najjaśniejszych momentów przedstawienia. Oby jak najwięcej tak niedzisiejszego aktorstwa w dzisiejszym teatrze. Kilka dobrych ról drugoplanowych nie wystarczy jednak, gdy nie idą role pierwszoplanowe. "Trzy siostry" są niedookreślone, nijakie, nie tragiczne, ale sentymentalne. A to jak na Czechowa chyba za mało.