Artykuły

Przedstawienie musi trwać!

Skolimów. 97-letnia Irena Kwiatkowska przechadza się przestronnymi korytarzami Domu Aktora. Przyglądają się jej twarze z portretów. Adolf Dymsza, słynna piękność Maria Burska (siostry Burskie znane z Podwieczorku przy Mikrofonie), uśmiecha się profesor Bardini - reportaż ze Skolimowa Jolanty Jasińskiej-Mrukot drukuje Nowa Trybuna Opolska.

Pani Irena na chwilę przystaje.

- To wy mnie jeszcze pamiętacie? - z drobnej postaci wydobywa się ten sam silny i niepowtarzalny głos. Pamiętamy, jak można zapomnieć "kobietę pracującą". - Pani przecież jest jak nasza flaga narodowa - mówimy.

Pani Irenie te słowa sprawiają wyraźną radość, ożywiona pozuje do zdjęć. Częstuje czekoladkami, rzadko komu udaje się dostąpić takiego wyróżnienia. Irena Kwiatkowska spogląda w lusterko i poprawia fryzurę.

- Głos na scenie to najważniejsza sprawa! - mówi. - Musi być dobrze ustawiony, i wtedy taki zostaje do końca.

Siostra dyrektor na obcasach

Przez uchylone drzwi pokoju Ireny Kwiatkowskiej widać, jak korytarzem na wysokich obcasach przebiega Grażyna Grałek, od 22 lat dyrektorka Domu Aktora. - Zaraz napijemy się kawy - mówi . Pani dyrektor przyjmuje nas w gościnnym pokoju - lekkie meble, wczesny biedermeier, wkomponowane w mansardowe wnętrze - ma swój klimat. Na ścianach, jak wszędzie tutaj, obrazy. To pamiątki, które zostawili po sobie dawni pensjonariusze Skolimowa. Część przekazali darczyńcy. W ten sposób znalazł się tutaj m.in. inkrustowany stolik Jarosława Iwaszkiewicza.

Ale Skolimów to nie muzeum - dom jest funkcjonalny i wygodny.

- Zdarza się, że ludzie po wielu latach spotykają się ponownie właśnie w Skolimowie - opowiada pani dyrektor.

Tak było np. w przypadku Lesława Finza z opery i Kazimierza Ładzia z Kabaretu Starszych Panów. Spotkali się raz, podczas Wigilii w 1945 roku w pustych ruinach Warszawy. Kazimierz miał jedną kromkę chleba, chciał się nią przełamać. W ruinach słyszał nadzwyczajnie śpiewaną kolędę, ruszył w tę stronę. Śpiewał Finz. Przełamali się kromką chleba, zaśpiewali kolędę. Pożegnali. A po latach spotkali się w Skolimowie.

- Wyjeżdżamy dwa razy w miesiącu do teatru, ale i do nas często przyjeżdżają z występami - dodaje Grażyna Grałek. - A kiedy ostatnio pojechaliśmy na przedstawienie do Teatru Polskiego, pani Irena zaczęła się rozglądać i mówi, że nigdy tutaj nie była. Pomyślałam sobie, Boże, co ona opowiada, skoro w tym teatrze grała?! Na to Irena Kwiatkowska roześmiała się: - Przez pięćdziesiąt lat w tym teatrze ani razu nie byłam na widowni!

Dyrektor Grażyna Grałek jest zakonnicą ze zgromadzenia bezhabitowego Wynagrodzicielek Najświętszego Oblicza. Ona także ma swój udział w niepowtarzalnym klimacie Skolimowa - zakonnica na obcasach tu akurat pasuje.

Pokochałam Juranda ze Spychowa

Do pokoju zagląda Iza Wilczyńska-Szalawska, znana aktorka z Teatru Wybrzeże, od 16 lat w Skolimowie.

- Przyszłam, bo już nie mogłam się na was doczekać, kiedy do mnie przyjdziecie? - pyta 86-letnia pani Iza.

Pani Iza żyje intensywnie, rzecz jasna jak na swój wiek. W każdą środę przyjeżdżają do niej na karty znajomi z Warszawy. - Nie narzekam, choć brakuje mi tych dni upływających na czytaniu - mówi. - Oczy już nie te.

- I scena już nie ta - tłumaczy. - Nie potrafiłabym się już wpasować do tych współczesnych scenariuszy. Na scenie Teatru Narodowego idzie "Balladyna", ale luźna adaptacja. Proszę sobie wyobrazić, że akcja toczy się w Pegeerze! Teraz dominują sztuki według reżysera, to są niezrozumiałe koncepcje. A przecież to scena narodowa, ona ma wychowywać.

A ci młodzi aktorzy. Bełkoczą bez dykcji i spod kamizelki

Pani Iza oprowadza nas po Domu Aktora. Jego najstarsza część powstała w 1927 roku. Mijamy stylową jadalnię, właśnie podają obiad, ale tej części nie wolno nam fotografować. Nie wszyscy chcą ujawnić, że właśnie tu żyją po pożegnaniu ze sceną.

Pokój pani Izy jest w nowszej części domu. Na ścianie Andrzej Szalawski w roli Juranda ze Spychowa w "Krzyżakach" Aleksandra Forda. - To mężczyzna mojego życia - pani Iza promienieje.

Kiedy się poznali, Andrzej Szalawski dostał rolę w "Krzyżakach".

- Ja miałam 43 lata, Andrzej był o sześć lat ode mnie starszy, a zakochałam się w Jurandzie ze Spychowa - śmieje się pani Iza. Swojego męża przeżyła o ponad dwadzieścia trzy lata.

- A teraz Wigilię spędzam z moim pierwszym mężem i jego trzecią żoną, Janiną - dodaje pani Iza. - Kiedy mówię koleżankom ze Skolimowa, że muszę Jance kupić prezent, to mi dokuczają, że mam jej kupić krem przeciwzmarszczkowy.

Opera jest jak las

Energiczna 86-letnia Jadwiga Romańska w Skolimowie jest od 13 lat. - Nie narzekam, tutaj jest naprawdę dobrze, bo też czego starszemu człowiekowi potrzeba? - pyta diwa operowa, która za żadne skarby nie pasuje do swojej metryki. No i łamie stereotyp kapryśnej artystki. To sopran znany we wszystkich polskich operach, ale przez 30 lat śpiewała głównie na deskach opery wrocławskiej.

- Kawkę, herbatkę, a może koniaczku? - zachęca ciepło. I sadowi na miękkiej zabytkowej kanapie, nad którą wisi XVI-wieczny anioł. Pokój jest pełen obrazów, pejzaży, które wyszły spod ręki jej nieżyjącego męża.

Jadwiga Romańska ma za sobą duże role operowe. Czy tęskni za sceną? - Broń Boże, praca na scenie jest jak robota drwala, a ja się już dość naharowałam! - wybucha śmiechem. - Ja nigdy nie miałam sylwestra, bo wtedy śpiewałam w "Strasznym dworze". A jakbym mogła jeszcze raz wybierać zawód, to zostałabym kucharką, w tym zawodzie człowiek może się naprawdę wykazać - znowu się śmieje. - Widać zresztą po mojej tuszy, że lubię gotować.

Czy ta sylwetka to nie skutek połykanych kiedyś codziennie dziesiątek żółtek, żeby wzmocnić swój głos? - Broń Boże, głos albo się ma, albo nie ma, wtedy nic nie pomoże, żadne żółtka - odpowiada. - A ja głos miałam.

- Opera to był przypadek - twierdzi pani Jadwiga. - Mama ukończyła konserwatorium muzyczne. Jej znajomy kazał mi kiedyś przyjść z nutami. Nie potrafiłam ich czytać, ale uznał, że to bez znaczenia, bo mam głos. Ale była wojna i już się nie spotkaliśmy.

Po wojnie wyjechała na ziemie odzyskane, do Jeleniej Góry. - Wielu warszawiaków tam jechało, miało się wrażenie, że tam jest centrum Polski - wspomina. - W Jeleniej Górze uruchomili fabrykę leków, późniejszą Polfę i tam poszłam do pracy.

I znów przypadek: ogłoszono nabór do jeleniogórskiego chóru, koleżanki z pracy bez jej wiedzy zgłosiły panią Jadwigę. Już z chóru wysłano ją do średniej szkoły muzycznej we Wrocławiu, a potem do Wyższej Szkoły Muzycznej w Gdańsku. - Te powojenne lata to był najbardziej autentyczny i żywiołowy czas w moim życiu - pani Jadwiga znów się śmieje. - Zawsze zdrowa i gotowa.

Zaczynał z Jaremą Stempowskim

- Ach, Jelenia Góra, a wcześniej Świdnica! - te miasta wspomina też z sentymentem 84-letni Bohdan Wróblewski, aktor i nauczyciel aktorstwa z Łodzi. Jego wychowankami są m.in. Zbigniew Zamachowski i Wojciech Malajkat. Ale najwięcej radości przynosiła mu praca aktorska, do niej powraca najczęściej.

Na deskach teatrów na ziemiach odzyskanych stawiał pierwsze kroki. W 1946 roku nie było cywilnych samochodów, nie kursowały jeszcze autobusy. Do maleńkich teatrów, gdzie często hulał wiatr, woził go żołnierz wojskowym gazikiem. Do charakteryzacji używali smalcu i sadzy. Dla widzów to często był pierwszy kontakt z teatrem. - Cudowna publiczność, chłonęła sztukę - wspomina.

Pan Bohdan jest w Skolimowie od 6 lat. Rzadko chodzi, nogi coraz częściej odmawiają posłuszeństwa.

- Pewnie przyjdzie dzień, że w ogóle odmówią - mówi pan Bohdan, ale nie narzeka.

Pan Bohdan macha ręką, czas tak szybko mija. - W Skolimowie jest jedwabne życie, tylko kosztuje miesięcznie trzy tysiące czterysta złotych, więc niewielu na to stać - dodaje.

Zdarza się, choć rzadko, że jakiemuś aktorowi za pobyt w Skolimowie dopłaca gmina. Jemu dopłaca miasto Łódź, któremu był wierny przez tyle lat.

Pan Bohdan rozgląda się po pokoju, wszędzie piętrzą się książki, czasopisma i wycinki z gazet - recenzje z przedstawień, w których grał. Takie archiwum jest w pokoju prawie każdego mieszkańca Skolimowa. Sceny, role i sukcesy to treść ich codziennych rozmów. Z rozrzewnieniem wspominają też poniedziałkowe telewizyjne sztuki teatralne. - Wiedzieliśmy, że na nie czekała cała Polska, szły na żywo - opowiada Bohdan. - Początkowo był stres, a potem już przebiegało zwyczajnie.

Grał w 120 przedstawieniach. Szekspir, Brecht, Gogol, Goethe. We wszystkich prawie główne role. Przez sześćdziesiąt lat na scenie, Łódź pożegnał rolą Mefistofelesa.

Czy tęskni za sceną? - Mojej sceny już nie ma - mówi, sięgając po gazetę, czyta repertuar. - W teatrze na Woli "Wyścig spermy", w teatrze na Pradze "Dialog penisa". Pan Bohdan jest przerażony

Jakby dla zatarcia tych myśli sięga po wycinki dotyczące jego występów na nowojorskim Broadwayu. - Był początek lat 70., wysłali mnie do USA, potem do Kanady, gdzie grali m.in. "Wesele" - wspomina. Pokazuje czarno-białe fotografie, ze zdjęć spogląda niebywały przystojniak.

Jeszcze nie wieczór

Zapada zmierzch, dyrektor Skolimowa Grażyna Grałek ma wreszcie chwilę, żeby porozmawiać. Opowiada, jak Jacek Bławut kręcił film "Jeszcze nie wieczór" z udziałem mieszkańców Domu Aktora. - Bałam się, co to będzie, kiedy się rozłożą z tymi kablami, kamerami, to rajd z przeszkodami dla naszych mieszkańców - mówi dyrektorka. - Ale nasi mieszkańcy byli tym wszystkim zachwyceni. Znowu na scenie.

W filmie Jacka Bławuta, opowieści o przemijaniu, aktorach i ich niespełnieniu, drugoplanową rolę Marty zagrała 81-letnia Zofia Perczyńska, znana m.in. z seriali "Na dobre i na złe", "Plebania", "Kasia i Tomek" oraz filmu "Lata dwudzieste, lata trzydzieste". Pierwszy raz zagrała w 1946 roku w filmie "Irena do domu", z Adolfem Dyszą i Ludwikiem Sempolińskim.

Pani Zofia uchyla drzwi swojego mieszkania. - Jesteście spóźnieni, długo każecie na siebie czekać - mówi z pretensją w głosie. W jej oczach wciąż widać blask. Na twarzy wysmakowany makijaż, a wszystkiego dopełnia kilka zwoi łańcuszków i bursztynowe korale. Pani Zofia ciągle piękna.

- Wielu z nas czeka jeszcze na role - przyznaje Zofia Perczyńska. Ona sama chciałaby jeszcze raz zagrać, ale na pewno nie sentymentalną babcię. Dla wielu mieszkańców Skolimowa dzwoniący telefon może ciągle oznaczać rolę. - Dzwonią z agencji i zapraszają na spotkanie - skarży się pani Zofia. - Wcześniej nie zdradzają, że to tylko casting. Podczas rozmowy tworzą pozory, że przydzielili już rolę, chociaż później okazuje się, że komuś innemu. To już nie mój świat ani moje zwyczaje - skarży się pani Zofia. W castingach już nie będę uczestniczyć, zastrzegłam to sobie w agencjach. Czekam jak zadzwonią, ale z gotową rolą.

Tuż przed 18 na korytarzach zapada cisza. Pani Zofia otwiera drzwi, oczekuje pokojowej z kolacją. Uchylają się też drzwi pokoju Marii Kierczyńskiej, czyli Tereski Borkowej z "Jezioran", Marceliny z "Plebanii"...

- Jak tylko zobaczą mnie w "Plebanii" w moim Grabowie pod Lublinem, to zaraz dzwonią - uśmiecha się pani Maria. - Miałam jeszcze propozycję do serialu, ale część jest nagrywana w Niemczech, a takie wojaże są już dla mnie za trudne.

Na stole stos albumów, a w nich całe artystyczne życie. Na ścianach zdjęcie pani Marii w Teatrze Powszechnym, razem z Hanuszkiewiczem. Obok obrazy Stanisława Witkiewicza. - To portret mojego męża, był ode mnie dwadzieścia lat starszy - tłumaczy. - Mąż przyjaźnił się z Witkacym, jeździliśmy do Zakopanego.

Pani Maria pokazuje zdjęcia męża: - To był przystojniak, szalały za nim kobiety - przyznaje. - A to córki, wyjechały za granicę, odniosły tam zawodowy sukces, ale nie jako aktorki.

Godzina 19. W zupełnej ciszy przemierzamy korytarze Domu Aktora. Scena opustoszała. Teraz ze ścian spoglądają ci, co mieszkają już po tamtej stronie. W Skolimowie już wieczór.

- Jedźcie z Panem Bogiem! - żegna nas Irena Kwiatkowska.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji