Artykuły

INTELIGENCI CZECHOWA

"Nie mamy żadnych celów, ani najbliższych, ani dalekosiężnych, w duszy naszej kompletna pustka. Polityką się nie paramy, w rewolucję nie wierzymy, Boga nie uznajemy, złych duchów się nie boimy... Kto niczego nie pragnie, niczego się nie spodziewa i nie obawia - ten nie może być artystą..." - pisał Antoni Czechow w liście do Aleksieja Suworina z 1892 roku. Trafnie formułując jako początkujący pisarz diagnozę umysłów współczesnych sobie inteligentów. Po zabójstwie Aleksandra II w 1881 roku wszelkie dążenia wolnościowe zostały brutalnie stłumione, społeczeństwo zastraszone. Dorobek paru pokoleń rosyjskich myślicieli, publicystów i pisarzy począwszy od dekabrystów przez demokratów lat czterdziestych, sześćdziesiątych po narodników następnego dziesięciolecia, jeśli nie poszedł w zapomnienie, to przez cenzurę traktowany był jako nieprawomyślność. I tępiony przez posłusznych carskiej władzy kaprali. Długie, beznadziejnie ciągnące się lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte, kiedy postępowym inteligentom pogrążonym w apatii wydawało się, że nic się nie dzieje i dziać nie będzie, nazwano później "epoką bezdziejów".

Na te nieszczęsne lata przypadła pisarska dojrzałość Czechowa, więc właśnie owi inteligenci stali się bohaterami jego opowiadań i dramatów. Lekarze, zarządcy majątków, nauczyciele, doszli i niedoszli artyści, piękne, szlachetne lub egoistyczne kobiety, pełni ideałów studenci pod jego piórem tworzyli autentyczną atmosferę życia rosyjskiej prowincji. Pełną marazmu i beznadziei, szlachetnych wzlotów duszy połączonych z niemożnością urzeczywistnienia najbardziej nawet skromnych marzeń.

Stąd, nie bez powodu mówi się, że pisarz przedstawiał ginący, także na własne życzenie, świat w kolorach bardzo stonowanych. "Trzymał wszystkie swoje słowa - jak pięknie pisał Vladimir Nabokow - i wszystkim nadawał dokładnie ten sam odcień szarości, coś między kolorem starego płotu a barwą nisko sunącej chmury. Rozmaitość jego nastrojów, migotanie czarującego dowcipu, głęboko artystyczna oszczędność charakteryzacji, wyraziste detale i stopniowe płowienie ludzkiego życia - wszystkie te typowo czechowowskie elementy podkreśla to, że przesycone są i okolone nieznacznie opalizującym zamgleniem werbalnym."

Nie były to właściwości zapewniające w tamtej epoce sukces literacki, zwłaszcza zaś teatralny. Toteż pierwsze utwory dramatyczne zarówno odrzucane przez sceny - jak "Płatonow", jaki i wystawiane, - "Iwanow", "Diabeł leśny" oraz "Mewa" - przyniosły autorowi więcej zawodu niż satysfakcji. Nie zachwiały jednak przekonania, że pospolitość, jałowość, brak woli, tyleż hamletyczne, co pozorne rozterki ducha, nieszczęśliwie ulokowane uczucia oraz świadomość przegranej współtworzą rzeczywistość, jakiej doświadczają współcześni mu ludzie. Pokazywał ich z czułością i ironią, bezwzględnie i lirycznie, z komizmu i melancholii tworząc niepowtarzalny stop własnego stylu. A tym samym widzenia świata pełnego filozoficznej zadumy, nie wolnego ani od krytyki, ani od poetyckiego uśmiechu, za to całkowicie pozbawionego patosu. Widzenia bliskiego życiu, na jaki może zdobyć się mądry lekarz pełen zrozumienia dla ludzkiej natury, nie zakłamujący ani jej uniesień, ani porażek, pełen wiary w wartość życia takiego, jakie jest.

Smak sukcesu, który dramaturg zawdzięcza Konstantemu Stanisławskiemu i Niemirowiczowi-Danczence, przyszedł dość późno, niemal tuż przed przedwczesną śmiercią. Dzięki MChAT-owi stał się sławny. Z Wujaszkiem Wanią, Astrowem i Sonią, Raniewską i jej bratem Gajewem, Arkadiną i Trigorinem, Niną Zarieczną i trzema siostrami marzącymi o wyjeździe do Moskwy identyfikowali się inteligenci wielu pokoleń, nie tylko w naszym kręgu kulturowym. Tam, gdzie inteligencja jako klasa społeczna pozostaje nieznana, czyli w Europie Zachodniej czy w Stanach, właśnie Czechow stał się najbardziej uwielbianym z rosyjskich pisarzy. W jego utworach odnajdywano zasadnicze pytania egzystencjalne współczesności (choć przecież jej współrzędne zmieniały się na przestrzeni stu lat znacznie) oraz nowoczesną formę dramatu wytrzymującą długą próbę czasu.

Przyglądając się szamotaninie stworzonych przez niego inteligentów, nie możemy im odmówić przede wszystkim wdzięku. Nawet gdy przegrywają majątki, uczucia, życie wreszcie - bowiem jego prawa są silniejsze, gdyż pochodzą z porządku przyrody, nie moralności - czynią to z klasą. Niesentymentalnie, z pełną świadomością klęski. Nie można też nie zauważyć w ich postawach zwykłego dobra, bezinteresowności kierującej postępowaniem, owej wiary w wartości niematerialne, przysparzające szczęścia ogólnoludzkiego. Nadto wrażliwości na krzywdę nie tylko społeczną, lecz w ogóle krzywdę, jaką zadają sobie ludzie nawzajem z nieposkromionego egoizmu, zapatrzenia w siebie, we własny talent, urodę, wyznawane ideały.

Wszyscy bohaterowie Czechowa - bez względu na to, jak bardzo banalność bytowania pogrąża ich marzenia o lepszym życiu - wiedzą przynajmniej, że powinno być inaczej. Nawet jeśli nie potrafią powiedzieć jak, mają wrodzoną umiejętność odróżniania dobra i zła, bo nikt z nich nie został pozbawiony sumienia. Nawet najniżej stojący w hierarchii społecznej człowiek - analfabeta, nieudacznik, rezydent - ma bezbłędny odruch moralny, inaczej zwany zwyczajną ludzką przyzwoitością.

Wiadomość o wystawieniu przez czołowe polskie teatry aż trzech dramatów rosyjskiego pisarza można było przyjąć wyłącznie z radością. Klasyczny repertuar wystawiamy przecież po to, by się w starych tekstach przejrzeć, by przepuszczając je przez naszą tożsamość określić własny system wartości. Swoje miejsce w dzisiejszym tu i teraz. Wobec toczącej się na łamach wielu pism dyskusji o polskiej inteligencji, jej statusie, prawach i powinnościach wydawać by się mogło, że nie może być nic lepszego w teatrze niż "Wujaszek Wania", "Wiśniowy sad" czy "Płatonow. Dramaty pokazujące bohaterów na rumowisku wolnościowych ideałów i dążeń.

Analogie narzucają się same. Dyskusje o statusie inteligencji toczą się nie tylko na łamach gazet, wbrew pozorom więcej ludzi gorszy się, dziwi i protestuje przeciw statusowi, jaki przypadł dziś tej grupie społecznej, niż to publicznie artykułuje. Pauperyzacja albo napełnianie kieszeni zamiast umysłów, daje skutki podobne jak sto lat temu ucisk carskiej cenzury - apatię i milczący bunt. Tylko kto ze współczesnych inteligentów potrafi przegrywać z taką klasą, jak Wujaszek Wania?

Niestety nie jest to przypadek jego ostatniego scenicznego wcielenia. Krzysztof Dracz w przedstawieniu Jerzego Jarockiego jest miłym człowiekiem w średnim wieku, lecz tak skurczonym w sobie, tak zamkniętym, jakby się bał własnego cienia. Przypomina raczej hipochondryka niż energicznego zarządcę majątku, który wyciągnął z długów i doprowadził do rozkwitu. Nic więc dziwnego, że jego wyznania miłosne brzmią żałośnie, budząc niechęć Heleny. Zamiast wybierać między dwoma równorzędnymi rywalami, broni się przed okazaniem Wani litości. Cóż tu mówić o wielkich porywach serca, skoro aktorka jest od obu rywali starsza, a jak wynika z tekstu, dobiegają oni pięćdziesiątki. Helena w oryginale ma dwadzieścia osiem lat, więc jej znudzenie i brak uczuć znaczą co innego niż u kobiety dojrzałej. Halina Skoczyńska gra kobietę znudzoną światem nie dlatego, że pusta i zapatrzona w siebie, tylko dlatego, że już wiele przeżyła. Doprawdy trudno uwierzyć, by porwać ją mogła mdła osobowość scenicznego Astrowa w wykonaniu Wojciecha Kościelniaka przypominającego manierami raczej kupca niż lekarza. Tego fascynującego marzyciela, tworzącego wizję lepszego świata. Śladu męskiego wdzięku, charme'u czy choćby dowcipu. Najciekawiej prezentuje się za to Sierebriakow Edwina Petrykata - ten przystojny, starszy pan w sile wieku jako żywo nie przypomina stetryczałego starca, "suchej uklei". Nic więc dziwnego, że Helena nie chce go z takimi prowincjonalnymi amantami zdradzać, tylko pogodzona z losem, czyli infantylnym egoizmem męża, troskliwie się nim zajmuje.

Jeśli Jerzy Jarocki tak obsadzając sztukę chciał pokazać skarlałość, znerwicowanie, brak kindersztuby współczesnych inteligentów, o co obwiniają wszystkich i wszystko, tylko nie siebie - trafił w dziesiątkę. Tylko postawił przed aktorami zadanie grania wbrew tekstowi, odbierając mu tym samym ironię. Bardzo przecież subtelną: bohaterowie Wujaszka przegrywają mimo wszelkich danych, aby ułożyć swe życie rozsądnie i z fantazją. Są inteligentni, przystojni, pełni wdzięku, słusznych ideałów i bardzo, bardzo uczciwi, tylko życie prowincji ich pochłonęło. Jeśli od pierwszej sceny są nieudacznikami, skurczoną masą nieszczęścia, ich dramat znika. Przecież dopiero po wyjeździe profesora z żoną z majątku jego mieszkańcy uświadamiają sobie bezsens i pustkę życia. Jest gorzej, niż było. Dopiero wracając do zwykłych zajęć uświadamiają sobie, że już nic się w ich życiu nie zmieni, a krótka wizyta krewnych, zburzyła im spokój, lecz zamiast odmiany losu okazała się tylko roziskrzeniem świeczki przed zgaśnięciem.

Przedstawienie Jarockiego wyprane zostało z emocji i napięcia. Z dwoma przerwami trwa zaledwie dwie godziny i kilkanaście minut. Reżyser okroił tekst niemiłosiernie, z pierwszego aktu zostało ledwie kilka kwestii, całość zaczyna się od nocnej sceny burzy. W tekście ma ona znaczenie oczyszczające: podobnie jak w przyrodzie ścieranie się frontów atmosferycznych prowadzi do wybuchu piorunów i ulewy, tak nocne rozmowy domowników są przesileniem ich uczuć. W przedstawieniu tego napięcia nie ma, ani powietrze nie zdążyło zgęstnieć, ani uczucia dojrzeć do kulminacji. Słynne czechowowskie chwile milczenia nie nabrzmiewają nadzieją, pragnieniem, goryczą ani rozczarowaniem, ponieważ prawie ich nie ma. Aktorzy nie mają czasu zbudować przekonujących relacji emocjonalnych, grają jak w komiksie z Czechowa. Nie chodzi mi o snucie się po scenie w celu przeżywania duchowych rozterek, szum brzózek i syk samowara, jednak autentyczna atmosfera życia autentycznych ludzi musi z czegoś powstać. Może to być gęstość wizerunków psychologicznych na przykład.

Nie pomaga aktorom również scenografia. Piękna przestrzeń Dworca Świebodzkiego pozostaje niewidoczna. Wchodzimy bocznym wejściem do czarnego tunelu, po jednej stronie krzesła widowni, po drugiej ściana domu z ni to werandą, ni to podwórkiem zastawionym kilkoma krzesłami i ławeczkami. W tej umownej, szaro-bezbarwnej przestrzeni, po prawej stronie w drugim akcie pojawi się huśtawka z bujającą się dość prowokacyjnie Heleną w rozmowie z Astrowem. Jakby ona go uwodziła, a nie odwrotnie. Przyroda to tylko odgłosy burzy, szum wiatru, ćwierkanie ptaków, co nazywa się muzyką Stanisława Radwana. Wiem, ograniczenie czyni mistrza, jednak nie o ascezę środków mam żal do reżysera. Być może chciał pokazać, jak bardzo sami sobie jesteśmy winni przegrywając życie, jak bardzo nie dorastamy do wyobrażeń o sobie samych, które pielęgnujemy jako ideały i właściwy wizerunek. Jak bardzo siebie zakłamujemy, szukając usprawiedliwienia klęsk obok, nie w sobie. Diagnoza na pewno słuszna, choć okrutna. Niemniej do pełnego obrazu tej diagnozy brakuje mi wypełnienia jej emocjami, owych chwil milczenia zagoszczonych pytaniami bohaterów i chwil oddechu, gdyż widz ma szansą pozostać z nimi sam na sam. Jałowość, nudę, skarlałość, beznadziejność egzystencji teatr powinien pokazać ciekawie, używając szerszej niż szarość palety barw. I tego mi zabrakło.

Jeszcze gorzej rzecz się ma z "Wiśniowym sadem" w reżyserii Macieja Prusa. O interpretacji raczej nie może być mowy, choć mamy do czynienia z renomowanymi aktorami narodowej sceny, chyba że za interpretację uznamy granie wielkiej smuty od pierwszej do ostatniej sytuacji. Wydawać by się mogło, że Raniewska to wymarzona rola dla tak dobrej aktorki, jak Teresa Budzisz-Krzyżanowska. Nie wiem, co się stało, czy to wina aktorki, czy reżysera, lecz postać tej rosyjskiej damy budzi wręcz zażenowanie. Przyjeżdżająca po kilku latach z Paryża do swego majątku Raniewska jest istotnie kobietą przez życie pokaleczoną. W młodości została wdową, nadto jej mały synek utopił się w pobliskiej rzece. Ukojenia nie przyniósł wyjazd za granicę ani związek z nowym mężczyzną. Przeciwnie, już nie mogła dalej wytrzymać życia u boku egoistycznego histeryka i do tego jeszcze utrzymywania go. Zwłaszcza że majątek chyli się ku upadkowi, za chwilę ma być zlicytowany. Sytuacja fatalna, ale naprawdę każdego gestu aktorki nie musi pokrywać gruba warstwa patosu. Niektóre sceny - jak choćby ta, gdy w czarnej sukni z uniesionymi w górę rękami rozpaczliwie obija się o futrynę drzwi - wyglądają jak parodia niemego kina. Dają efekt wręcz komiczny. Stąd roztargnienie, lekkomyślność Raniewskiej rozdającej spore pieniądze obcym, gdy domownicy nie mają co jeść, nie bardzo mają sens. U damy powściągliwej w okazywaniu uczuć takie gesty znaczą, u kogoś, kto tonie w gestach rozpaczy, raczej mijają niezauważone.

Maciej Prus nie od dziś miał skłonność do takiej napuszonej estetyki, kochał pięknie wystylizowane gesty i równie wystylizowane sytuacje, lecz Czechow akurat tego nie znosi. Robił przecież wszystko, by jego bohaterowie, umieszczeni w najbardziej banalnych życiowych sytuacjach, zachowywali się i mówili słowa do nich odpowiednie, najbardziej naturalne i zwyczajne. Wszelkie podniesienie tonu zgrzyta, brzmi fałszywie, zwłaszcza dziś, gdy poetyka jego utworów, łączących w jednym błysku dialogu śmieszność i drwinę, stała się na tyle oswojona, że nie wytrzymuje jednowymiarowości.

Szkoda tym większa, że inne postacie nie stanowią dostatecznej przeciwwagi dla manierycznych zachowań Raniewskiej. Ani jej brat Gajew nie staje się wyrazicielem odchodzącego świata: Jan Englert w tej roli pozostaje doskonale bezbarwny. Ani Łopachin w wykonaniu Artura Żmijewskiego nie przekona, że właśnie do takich jak on kupców należeć będzie jutro. Pozostanie nieśmiałym chłopcem, który niejako przypadkiem nabył licytowany majątek. Lepszy, bardziej męski, z odcieniem potrzebnej brutalności w tej roli byłby Mariusz Bonaszewski, ale on akurat gra studenta Trofimowa, któremu chodzą po głowie, majaczą idealistyczne wizje przyszłości. Innych postaci jakby nie było. Pamięta się za to zimną, żurnalową przestrzeń podzieloną białymi szklanymi ścianami z bilardowym stołem w głębi, przypominającą raczej kiczowaty gmach nowego sądu niż dom będący siedzibą pokoleń rosyjskich inteligentów.

Także w Krakowie scenografa do "Płatonowa" należałoby "udusić". Tym razem szkło jest czarne, jego tafle tworzą wielką ścianę wypełniającą ramę sceny, z drzwiami do ogrodu. Na domiar złego ten koszmar przesuwa się do przodu i do tyłu, tworząc wraz z proscenium albo salon generałowej, albo las (wyścielony białym tureckim flocati!!! - i to jest przyroda?!), gdzie zakochane kobiety spotykają się z tym osobliwym rosyjskim Don Juanem. Reżysera chyba wypada pochwalić, przede wszystkim za to, że miał odwagę sięgnąć po ten młodzieńczy tekst Czechowa, którego - jak wiadomo - zagrać w całości nie sposób, ale można wykroić kilka różnych dramatów, a także odnaleźć jak w mateczniku niemal wszystkie najważniejsze wątki jego pisarstwa.

Ponadto Grzegorz Wiśniewski odważył się to uczynić niedługo po "Płatonowie", jakiego w dwóch częściach przygotował z zespołem wrocławskiego Teatru Polskiego Jerzy Jarocki oraz "Płatonowie" - oliwkowym i wiśniowym - Krystiana Lupy przygotowanym parę lat temu ze studentami krakowskiej szkoły teatralnej. Młody reżyser był wtedy asystentem Lupy, co tłumaczy fascynację tym tekstem, ale sprawy nie ułatwia.

Nie napiszę, że powstało przedstawienie doskonałe, lecz biorąc pod uwagę mistrzów i skalę trudności, warte zastanowienia. Przede wszystkim z uwagi na role kobiet, nie tylko dlatego, że to one prowadzą dialog miłosny wobec niezdecydowanego na nic - poza piciem wina - Płatonowa. Te sceniczne kobiety są bardzo wyraziste. Szczególnie podobała mi się Anna Wojnicewa Doroty Pomykały, aktorki inteligentnej i zdecydowanie niedocenionej. Pokazała ona swą bohaterkę niemalże jako sawantkę, kobietę niezależną, świadomą swoich walorów i potrzeb nie tylko dlatego, że chodzi w spodniach i pali papierosy. Jej Anna jest dumna i niepodległa, gdy trzeba - bardzo ironiczna, bezbłędnie odgaduje charakter, zwykle paskudny, starającego się o jej względy mężczyzny. Ot taki Głagoliew, mógłby jej majątek od długów uwolnić i dostatek zapewnić, ale szans nie ma żadnych. Bo i niezdarny, i nieinteligentny, tępy i głupi, więc zostanie dotkliwie wyśmiany w intymnej scenie zalotów. O chytrym na wszystko - od jedzenia po pieniądze - doktorze Tyleckim też wiele się spodziewać nie może, nic więc dziwnego, że swe uczucia kieruje ku młodemu nauczycielowi, owianemu aurą tajemniczości. Przegrywa wprawdzie, ale przegrywa z klasą, bez łez, spazmów, histerii, bardzo spokojnie. Tylko widać, jak wiele ją ten spokój i opanowanie kosztują. Wystarczy, by taką kobietę szanować.

Zupełnie przeciwnie niż żonę pasierba, niezbyt wierną żonę, ale nazbyt przywiązaną kochankę, niezdolną pojąć, że dawna, studencka miłość nie wróci, a to, co się wydarzyło, do niczego Michała nie zobowiązuje. Dominika Bednarczyk bardzo ładnie pokazuje, jak chętnie jej Sonia wierzy w pozory, jak mało jest dojrzała i jak bardzo nie potrafi kochać ani męża, ani kochanka, lecz tylko pielęgnować urojenia o lepszym życiu. Dla niej życie jest zawsze gdzie indziej, woli zastrzelić Płatonowa, niż pogodzić się w własną przegraną.

Dorota Godzic pokazała pannę Greków, nauczycielkę z sąsiedztwa, trochę jak karykaturę feministki, co domaga się równości na każdym kroku, i trochę jak wstydliwej starej panny, gotowej dla jednego męskiego spojrzenia poświęcić natychmiast całą tę filozofię. Najtrudniejszą rolę dostała Marta Waldera jako Sasza, ale wybrnęła z naiwności swej bohaterki dobrze, łagodząc ją prawdziwym, szczerym uczuciem do męża. Niegodnego takiej miłości, ale to już inna bajka.

Każda z aktorek zaproponowała możliwie pełny wizerunek kobiety i każda swą bohaterkę obroniła. Czego nie da się z czystym sumieniem powiedzieć o roli Piotra Grabowskiego jako Płatonowa. Jak na mężczyznę fascynującego tak wiele kobiet pozostał, zwłaszcza na początku, cokolwiek mało wyrazisty, a w końcowych partiach nazbyt rozmemłany w swych dusznych rozterkach. Poza tym, daj Boże, żeby każdy swoje trzecie przedstawienie w życiu umiał tak wyreżyserować.

Czy teatr dał prawdziwy portret naszych inteligentów? Nie jest to takie pewne.

Teatr Polski we Wrocławiu, Scena na Świebodzkim - "Wujaszek Wania" Antoniego Czechowa. Przekład Jarosław Iwaszkiewicz, opracowanie tekstu i reżyseria Jerzy Jarocki, scenografia Jerzy Juk-Kowarski, muzyka Stanisław Radwan. Premiera 11 marca 2000.

Teatr Narodowy w Warszawie - "Wiśniowy sad" Antoniego Czechowa. Przekład Jerzy Jarocki, reżyseria Maciej Prus, scenografia Borys Kodlićka, kostiumy Zofia de Ines, muzyka Jacek Ostaszewski. Premiera 12 września 2000.

Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie - "Płatonow" Antoniego Czechowa. Przekład Adam Tarn, opracowanie tekstu i reżyseria Grzegorz Wiśniewski, scenografia Maciej Preyer, muzyka Bolesław Rawski. Premiera 16 września 2000.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji