Artykuły

Upiory niezbyt straszne

Jarosław Marek Rymkiewicz jest autorem dobrze znanym. W 1971 r. wystawiono w Szczeci­nie jego imitację "Księżniczki na opak wywróconej" Calderona w reżyserii Ewy Kołogórskiej, a w 1974 r. "Niebiańskie Bliźnięta", też według Calderona, w reżyse­rii Jana Błeszyńskiego. Były to jedne z bardziej interesujących przedstawień w Teatrze Polskim i cieszyły się sporym powo­dzeniem u publiczności. Żywszy rozgłos przyniosły jednak Rym­kiewiczowi jego oryginalne utwo­ry wierszem, a więc "Król Mię­sopust", "Porwanie Europy" a wreszcie "Ułani", przy czym ta ostatnia komedio-farsa jest po raz pierwszy na wskroś narodo­wa w swojej tematyce, odnoszą­cej się bezpośrednio do romantyzmu w polskim wydaniu.

Przyjęcie, z jakim się spotkały te utwory, a zwłaszcza "Ułani", było nader różnorodne. General­nie nie było to jednak przyjęcie entuzjastyczne.

Wspominam o tym dlatego, bo oto Teatr Polski pokusił się tym razem o pierwszą realizację najnowszej sztuki Rymkiewicza "Dwór nad Narwią", w przeciwieństwie do tamtych napisanej prozą, a zarazem tak ściśle po­wiązanej z naszą współczesnoś­cią, z naszą narodową tradycją literacką i historyczną, że chyba z całą pewnością sztuka ta, była­by zgoła nieczytelna na obcej scenie.

To nie znaczy bynajmniej, że sztuka ta daje się łatwo odczy­tać każdemu polskiemu widzowi. Jest to swego rodzaju test na erudycję widza mającego co najmniej średnie wykształcenie, a w każdym razie widza jako tako obytego z rodzimą literaturą, po­czynając od romantyzmu. Cała masa podtekstów, aluzji i cyta­tów zaprawionych ironią, a nie­jednokrotnie sarkazmem, a do te­go postaci, które zdają się zmu­szać do zastanawiania nad ich historycznymi pierwowzorami.

Jakby tego było mało, czas, w którym odbywa się akcja "Dwo­ru", nie ma zwykłej miary. Wszystko dzieje się jednocześnie, teraz i kiedyś. Czas nie dzieli się na przeszły i teraźniejszy, a postaci, i te które żyją, i te, któ­re są upiorami zmarłych, też nie są całkowicie jednymi i tymi sa­mymi osobami. Generał jest du­chem co najmniej dwóch genera­łów z dwóch różnych okresów hi­storii, podobnie Porucznik, duch Amelii to zarazem duch hrabiny z XIX wieku i "rozparcelowanej" po II wojnie ziemianki. Tak sa­mo inni. Są to więc jakby posta­cie z określonym rodowodem, ale za to bez tożsamości. Bo też nie tożsamość osób tu się liczy, a je­dynie fakt, że mają uzmysławiać ciągłość narodowej tradycji, potrzebę ustawicznego czerpania z przeszłości, jako niezbędnego wa­runku bytu narodu.

Do tego miejsca zgoda, ale Rymkiewicz dobudowuje do tego myśl budzącą raczej sprzeciw, a przynajmniej zaskoczenie. W parabazie, którą w sztuce wygła­sza Lutek, pominiętą w przed­stawieniu, za to umieszczoną w programie teatralnym, głosi wprost: "społeczeństwo organicz­ne żadnego programu duchowego, żadnej idei nie potrzebuje. Aby mogło się rozwijać, aby naprzód mogło postępować, musi ono żyć i to mu wystarczy, to jest warunek jedyny i wystarczający. Musi żyć czyli istnieć jako społeczeństwo organiczne: czyli żyjące społeczeństwo żywych"

Inaczej mówiąc, ideą, jaką Rymkiewicz proponuje poprzez "Dwór" jest odrzucenie wszelkich idei. "Siać i zbierać, siać i zbie­rać" powtarza niejednokrotnie współczesny właściciel dworu - Tadzio.

Tyle autor. Przedstawienie przecież w reżyserii Janusza Bukowskiego nie jest prostym prze­niesieniem utworu na scenę. Wszystko wskazuje, że Bukowski potraktował sztukę nie tyle jako wypowiedź teatru w narodowych sprawach, ile bardziej jako prze­korną, zabawną fantazję poetyc­ką, zawierającą wiele kuszącego materiału dla sceny. Wymagało to przede wszystkim żmudnej pracy nad tekstem utworu. Po prostu bez skrótów przedstawie­nie musiałoby trwać blisko pięć godzin, a biorąc pod uwagę wszy­stkie zawiłości tekstu - byłoby najpewniej nie do strawienia dla publiczności. Bukowski dokonał zatem rzeczy niezwykle trudnej i wyszło to zdecydowanie na ko­rzyść utworowi, a poza tym, co jeszcze bardziej istotne - zna­lazł dla niego znakomitą formę sceniczną. Sądzę, że autor powi­nien być wdzięczny twórcom tego przedstawienia, zresztą nie ukrywał tego w rozmowie po premierze.

Na kształt tęgo przedstawienia składa się również osobisty suk­ces Małgorzaty Treutler, autorki bardzo pomysłowej i wielofunkcyjnej scenografii, a także muzy­ka Jacka Sobieskiego. Mamy za­tem na scenie staroświeckie wnętrze na poły zrujnowanego dwo­ru, a zarazem jego podwórze, ze starą, wiejską studnią, a w głębi zapuszczony cmentarz z wyraźnie historycznymi nagrobkami. W niektórych scenach cmentarz od dworu oddziela przezroczysta tiu­lowa zasłona.

Taka też czarna zasłona pełni rolę kurtyny na początku spek­taklu, kiedy przy dźwiękach mu­zyki i śpiewu dawnej, romantycz­nej pieśni dostrzegamy zza niej w ciemnościach jakieś postacie. Wreszcie słychać pianie koguta, zasłona znika, a na scenie zasko­czenie: przy jednym stoliku grają w karty generał w mundurze z początku XIX wieku, porucznik w rogatywce i mundurze sprzed II wojny oraz "cywil", poeta, w surducie z epoki późniejszej, niż generał.

To jak zaraz wyjaśnia się, upiory dawno zmarłych. Generał może przypominać Chłopickiego, poeta, któremu na imię Kamil - na przykład Norwida. Porucznik... Nie ważne, czy mają kon­kretne odniesienia do autentycz­nych postaci z historii. Są po prostu duchami, które znalazły dla siebie schronienie w opusz­czonym dworze, przy którym znajduje się równie stary cmentarz. Zresztą wkrótce pojawiają się dalsze upiory: wspomniana już hrabina Amelia, Walek - pry­mitywny wiejski parobek, przywołujący jakieś echa czasu Szeli, a wreszcie Lutek - aktywista młodzieżowy pierwszych powojennych lat. Nawiasem mówiąc ro­dowód pokoleniowy Lutka jest tu najbardziej wyraźny. Nie wiado­mo tylko dlaczego fryzura Lutka jest w rodzaju tzw. plerezy, któ­ra w tamtych latach była swo­istym symbolem młodzieży niezaangażowanej, bezideowej.

Mniejsza zresztą z tym. Jest jeszcze Profesor - specjalista od życia pozagrobowego i jego asy­stentka Pani Docent. To jak do­tąd jedyni żywi utrzymujący bez­pośrednie kontakty z upiorami.

Ta wyjściowa sytuacja zaczyna się komplikować, bo oto spokoj­na egzystencja upiorów we dwo­rze i badania nad nimi obu na­ukowców zostają zagrożone. Zagrożenie przychodzi z zewnątrz. Jest ktoś, kto kupił walący się dwór, zamierza go wyremontować, założyć tu gospodarstwo, a przy okazji zlikwidować niepotrzebny już nikomu cmentarz. Nowymi właścicielami dworu jest młode małżeństwo, całkiem współczesne, Basia i Tadzio. Później wyjdzie na jaw, że młoda para, to koledzy Lutka z lat studenc­kich, a Basia - nawet bliska mu bardzo niegdyś dziewczyna. Ta­dzio, dawniej nie przystosowany do nowej rzeczywistości i niepewny ideologicznie w opinii Lutka, teraz jest pozytywnym obywate­lem, pragnącym jedynie zajmo­wać się rolnictwem, prowadzić nowoczesne gospodarstwo. Nic innego go poza tym nie obchodzi. Duchy, a zatem i przeszłość nie liczą się; jest zdecydowany prze­pędzić je bez skrupułów.

Rymkiewicz nazwał swoją sztukę "komedia serio" i Bu­kowski miał, można sądzić, do wyboru: pokazać ją na scenie mniej, lub bardziej serio. Przed­stawienie zdaje się świadczyć, że wybrał to pierwsze, rezygnując z akcentowania tonów, nazwijmy je - moralizatorskich, a kładąc raczej nacisk na teatralność przedstawienia, na budowanie zaskakujących sytuacji scenicz­nych. I słusznie zrobił. W jego koncepcji, jak już stwierdziłem, przedstawienie stało się przekorną fantazją poetycką, dopuszcza­jącą i uzasadniającą wiele dowol­ności w interpretacji poszczegól­nych postaci, a także nadającą mu żywszego rytmu. Powodzenie reżyserskiego zamysłu dopełniło przy tym generalnie udane wy­konanie aktorskie. W "Dworze nad Narwią" występuje dwanaście postaci i właściwie do żadnej z nich trudno zgłaszać jakiekol­wiek zastrzeżenia. Niektóre z nich stały się jakby popisem osobistych możliwości wykonawców, jak na przykład Amelia - Ewy Wawrzoń, Jenerał - Zbig­niewa Mamonta, Profesor - Je­rzego Kownasa i Wałek - Zbigniewa Samogranickiego. Są­dzę, że na pełną akceptację wi­downi mogą również liczyć pozo­stali wykonawcy.

Finał, mimo iż nie taki, jak w oryginale sztuki, jest chy­ba najbardziej w duchu samego jej autora. Pozytywna, współczesna postać - Tadzio - ginie za sprawą upiorów i stanie się jednym z nich. Walek, chłop był i pozostanie ciemnym, bezwolnym narzędziem manipulują­cych nim inteligentów. Czy Tadzio sam winien jest swojego końca dlatego, że nie potrafił, nie chciał niczego czerpać z przeszłości? Poza satysfakcją z oglą­dania dobrego teatru, to jedno pytanie na pewno pozostaje po przedstawieniu.

Na zakończenie nie mogę obejść się bez uwagi, że z wielką szkodą dla Teatru Polskiego nie będzie on reprezentowany za kilka dni na Festiwalu Teatrów Polski Północnej w Toruniu przedstawieniem "Dworu nad Narwią", a zgodnie z życzeniami organizatorów "Don Juanem" w reżyserii Bohdana Cybulskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji