Artykuły

Wielka trójka

KOLEJNE wieczory Warszawskich Spotkań Teatralnych przyniosły najbardziej oczekiwane przez stołecznych widzów atrakcje. Teatr Nowy z Poznania, prowadzony przez teatralną cudotwórczynię, Izabelę Cywińską, pokazał "Szkołę błaznów" Michela de Ghelderode w inscenizacji Conrada Drzewieckiego, wybitnego choreografa, założyciela i kierownika Polskiego Teatru Tańca. Spektakl poznański należy do tego gatunku dzieł, które się w całości i bez zastrzeżeń akceptuje, albo równie totalnie - odrzuca: jest to kwestia poetyki, nie wykonawstwa. Bo od strony wykonawstwa nie można przedstawieniu zarzucić nic, wręcz przeciwnie - zasługuje ono na same najwyższe pochwały.

Drzewiecki wykonał czystą, konsekwentną robotę, na spółkę z autorem scenografii - Krzysztofem Pankiewiczem tworząc mroczny, duszny nastrój grozy i szaleństwa, namiętności i okrucieństwa - jakże adekwatny do atmosfery sztuki Ghelderodego, zaś co do aktorów - to wykonali oni pracę wręcz imponującą, której dobroczynne skutki każdy z nich będzie długo odczuwał w dalszej pracy: nie widuje się dziś u aktorów takiej cielesnej sprawności, jakiej potrafił ich nauczyć, a raczej z nich wycisnąć, Conrad Drzewiecki. Aktorzy w tym przedstawieniu są zarazem mimami, tancerzami i aktorami dramatu - i z wszystkich trzech funkcji wywiązują się na ogół znakomicie, co w pierwszym rzędzie dotyczy wykonawców ról głównych: Janusza Michałowskiego (Szalej), Wiesława Komasy (Licodwyn) i Tadeusza Drzewieckiego (Onastryk), ale na najwyższe pochwały zasługuje również sprawność, wysiłek i zgranie całego zespołu.

Wszystko to razem nie zmienia jednak wrażenia, że ta piękna i pracowicie skonstruowana forma skrywa w sobie jednak bardzo mało treści: w owej formie baletowo-pantomimicznej, jaką nadał "Szkole błaznów" Drzewiecki, sztuka brzmi deklamacyjnie, dość pusto, gorzej, wydaje się niemal niepotrzebnym dodatkiem do działań scenicznych, które i bez tego zachowywałyby swoją plastyczną i ruchową urodę.

Wszakże - jak zastrzegłem się na początku - jest to rzecz upodobań: do mnie akurat "Szkoła błaznów" nie przemówiła, co nie znaczy, że innym widzom - i to wielu - nie dostarczyła wielkich przeżyć, co potwierdza gorący aplauz po przedstawieniu na scenie Teatru Dramatycznego.

TĘ SAMĄ zaletę zespołowości - wśród wielu innych - ma również kolejne przedstawienie WST: słynna łódzka "Operetka" w reżyserii Kazimierza Dejmka. I tutaj widać olbrzymi wkład pracy i reżysera, i aktorów, który owocuje pięknie niezmierną sprawnością i perfekcją wykonawczą w przedstawieniu, które przed każdym z aktorów - nawet w najskromniejszej roli - stawia bardzo trudne zadania.

Gombrowicz napisał "Operetkę" tak, by była grana jak prawdziwa operetka, z całą swoją skonwencjonalizowaną głupotą, tanim blichtrem, sztucznością i nadęciem. Idąc za tą myślą autora, Kazimierz Dejmek wyczarował na scenie najprawdziwszą operetkę wiedeńską, dla której Andrzej Majewski namalował wspaniałe stylowe dekoracje, zaś Tomasz Kiesewetter skomponował świetną, pastiszową muzykę, w której pobrzmiewają echa wszystkich walców i arietek. W takim oto anturażu dzieje się ta sztuka, której treścią jest - jak powiada sam Gombrowicz "przeciwstawienie strój-nagość (...) Sen o nagości człowieka, uwięzionego w strojach najdziwaczniejszych i najokropniejszych...".

"Operetka" jest jednym wielkim grymasem pod adresem cywilizacji, grymasem, dla którego pisarz wybrał formę absurdalnej operetki, która to forma, jak sam mówi "w swym boskim idiotyzmie, w niebiańskiej sklerozie, we wspaniałym uskrzydlaniu się swoim za sprawą śpiewu, tańców, gestu, maski, jest (...) teatrem doskonałym, doskonale teatralnym."

I Kazimierz Dejmek robi z tego teatr doskonały: z "bogatą wystawą", świetnie tańczącym baletem, dobrze śpiewającym chórem... Głębsze przesłanie "Operetki" przebija się przez formę, ale Gombrowicz nie byłby Gombrowiczem, gdyby nie zakpił i ze swego przesłania, co trafnie wyczuł Dejmek i na koniec przedstawienia powrócił do formy operetki, która w jego trakcie uległa destrukcji.

W znakomitym zespołowo przedstawieniu łódzkim jest kilka wspaniałych ról: przede wszystkim Książę Himalaj w inteligentnej, błyskotliwej interpretacji Mieczysława Voit, Hrabia Szarm - bodaj najlepsza kreacja Andrzeja Sarneckiego, któremu nie ustępuje pola Ryszard Dembiński jako Baron Firulet. Chcąc wszakże być sprawiedliwym dla aktorów Teatru Nowego w Łodzi, należałoby przepisać całą obsadę "Operetki".

W finale przedstawienia Dejmkowi zadrżała jednak ręka i ubrał Albertynkę - wbrew Gombrowiczowi, choć w zgodzie z logiką przedstawienia - w peniuarek...

TEGOROCZNE Warszawskie Spotkania teatralne zamknęły występy wielokrotnego triumfatora tej imprezy - krakowskiego Starego Teatru. Tym razem Stary przywiózł "Wiśniowy sad" w reżyserii Jerzego Jarockiego, przedstawienie, o którym pisałem obszernie na łamach "Sztandaru". Powtórzę więc tylko, że w spektaklu tym znów mamy do czynienia z precyzją i klarownością teatralnej roboty Jarockiego, którą wspierają świetne kreacje aktorskie. Przedstawienie czyste i mądre, gorzkie i pełne prawdziwie humanistycznej refleksji.

TAK więc XI Warszawskie Spotkania Teatralne zamza sobą. Przyniosły one przegląd dokonań różnorakich, poszukiwań, zmierzających w różnych kierunkach, lecz dwa przynajmniej wnioski generalne można z nich wyciągnąć: spokojni możemy być i o indywidualności inscenizatorów, i aktorów, umiejących łączyć się w twórcze, pełnosprawne zespoły. A to w teatrze współczesnym - bardzo wiele.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji