Artykuły

Dejmek, teatr, "Operetka"

Kazimierz Dejmek powrócił do Teatru Nowego w Łodzi, dał pierwszą swą premierę, zapowiedział następną. 13 kwietnia weszła na scenę przy ulicy Więckowskiego "Operetka" Gombrowicza, niebawem znajdzie się tam reżyserska adaptacja "Lorda Jima" Conrada. Wydarzeniem stał się ów powrót; do teatru zakładanego przed ćwierćwieczem wraz z garstką przyjaciół, z których większość rozpierzchła się po scenach. Więc jednak powrót do teatru innego. I do innej publiczności. Zaledwie cząstka jej może wiązać wspomnienia swojej młodości z dawnym teatrem Dejmka. Dziś musi on liczyć przede wszystkim na publiczność nową, na tych, którzy byli dziećmi, gdy przed dwunastu laty opuszczał Teatr Nowy dla Teatru Narodowego.

Ale wydarzeniem jest przede wszystkim co innego. Ów ledwo uchwytny w zapowiedzi repertuarowej ton własny, wyraz osobowości, zaskakujące zderzenie Gombrowicza z Conradem, które, owszem, potrafimy sobie wytłumaczyć na rozmaite sposoby, które wszakże u tego twórcy obiecuje pewną specjalną jakość, wysokie napięcie artystyczne i wewnętrzne, nie spotykane raczej w dzisiejszym teatrze. I sukcesy, i klęski bywają w tym teatrze albo bardziej doraźne, albo bardziej efektowne lecz... cokolwiek mniejszego formatu. Tonom wysokim i mocnym towarzyszą dyskretne, czasem zgoła wstydliwe. Dejmek natomiast jak widać, chce podjąć i utrzymać ton przede wszystkim jednolity, określony doświadczeniem własnym i zespołu. Znamienna jest jego adaptacja "Jima". Podobnie w latach pięćdziesiątych przygotowywał na scenę powieść Andrzejewskiego "Ciemności kryją ziemię", podobnie w latach późniejszych teksty staropolskie. Niepotrzebna jest mu, zdaje się, współpraca literacka. Tekst dramatyczny i przedstawienie stanowią jedność za którą niepodobna dzielić się odpowiedzialnością. Ale nie tylko. Tak myślących, a przynajmniej praktykujących artystów znalazłoby się wielu. Ta różnica między nimi a Dejmkiem, że on nie kładzie nacisku na techniczne czy artystyczne kwestie adaptowanego utworu, te wynikają później, nie uwodzi go ukryta w kadencjach prozy teatralność, lecz tylko dramat treści, wewnętrznych treści utworu. Można to z całą pewnością powiedzieć po "Ciemnościach", po kompozycjach staropolskich, a przed "Lordem".

I jeszcze coś zdarzyło się 13 kwietnia na scenie Teatru Nowego, co należałoby nazwać wydarzeniem. Chciałbym rzecz określić najdelikatniej: nagle znaleźliśmy się w teatrze - a grano "Operetkę", a więc pastiche, ironiczną fantazję na temat i na motywach operetki - znaleźliśmy się więc w teatrze, który domaga się po prostu określenia, zawodowy. Bywa przecież rozmaicie. I tak bywa, że na scenie wielki repertuar, błyski poezji i natchnienia w reżyserii i aktorstwie, a cała reszta nie domówiona, nie dokończona, zdana na łaskę intuicji artystów i publiczności: domyślacie się, o czym mówimy i co mówimy, współtwórzcie więc z nami wielkie przedstawienie, nie każcie nam mówić wyraźnie (to aktorzy), nie każcie nam precyzyjnie rozplanowywać i rozwiązywać każdej sceny, każdej sytuacji (to reżyserzy), bo my ścigamy poezję, sensy i podsensy, a te ulotne są, mogłyby przepaść, gdybyśmy czary sztuki przemienili w przyziemną sztukę czarów. Jakże to nasze, własne - intuicja, poezja, natchnienie! Byle coś zacząć na scenie, a całość sama się złoży, więcej: rozbłyśnie... Dejmek w to nie wierzy. U początków swej drogi teatralnej nie wierzył chyba także. Dziś, gdy podniosła się kurtyna, przedstawienie rozwijać się zaczęło z precyzją najświetniejszego mechanizmu; a trudne przecież przedstawienie - i śpiew, i taniec, niecodzienny chleb naszych aktorów dramatycznych, i wiele, wszystko trzeba powiedzieć czasem przy pomocy zdań absurdalnych, czasem bezsensownych, jak to u Gombrowicza. I mówią, i tańczą, i śpiewają - daj Boże, by wszyscy tak mówili w dramatach, a tańczyli i śpiewali w operetkach. Od dawna, powtarzam, nie miałem tak mocnego i uzasadnionego poczucia, że siedzę oto naprzeciw zawodowców, którzy doskonale opanowawszy swoje rzemiosło zechcą mi, być może, sobie właściwymi sposobami także coś bardziej lub mniej istotnego powiedzieć.

Zdarzyło się przed dziesięciu bodaj laty, że obserwowałem pewną zacną scenę w pewnym przezacnym mieście. Różne bywały przedstawienia, ambitniejsze i mniej ambitne, lecz zawsze mocno odległe od doskonałości. Więc już miałem uwierzyć w złego demona tej sceny... Na szczęście przyjechał na gościnne występy Dejmek z Teatrem Narodowym i "Żywotem Józefa". Okazało się, że i tu mogą odbywać się przedstawienia po prostu dobre. Miast zbawiennej ulgi został po tej wizycie powszedni niedosyt.

Oczywiście, nie wszystkie spektakle Dejmka wywołują takie uczucia. Bywa, że reżyseruje w jakimś teatrze gościnnie i wtedy - czy mniej mu zależy? czy brak wspólnego języka z aktorami? czy nie chce zbyt głęboko wkraczać w ich nawyki? Myśl reżyserska toruje sobie drogę, rzecz jasna, ale często obok aktorów lub pomimo nich, gwiazdorzy zostają gwiazdorami, komparsi komparsami; Dejmek nie rozbija struktur zastanych, nie narzuca własnych na jedną premierę. Należy do tych reżyserów, dla których jedynym żywiołem i jedyną sprawą wartą poświęcenia jest nie przedstawienie lecz - teatr. Jest artystą odciskającym swoje piętno nie na poszczególnych elementach lecz na całej konstrukcji. Dlatego "Operetkę" we własnym - po kilku latach nieobecności takiego zjawiska - teatrze Dejmka możemy oglądać jako wydarzenie.

Jest to polska prapremiera utworu ogłoszonego w 1968. Napisał autor w komentarzu:

"...operetka w swym boskim idiotyzmie, w niebiańskiej sklerozie, we wspaniałym uskrzydleniu się swoim za sprawą śpiewu, tańca j&stu, maski,

jest dla mnie teatrem doskonałym, doskonale teatralnym. Nic dziwnego, że w końcu dałem się skusić..."

Ale nie tylko "boski idiotyzm" był tu pokusą. W maści w operetkowym przebraniu - cóż powinno przemówić ze sceny? Pisze Gombrowicz gdzie indziej:

"Operetko, co z tobą, cóż więc mam robić, jakie sposoby wymyślić, żeby twoje worki przemówiły głosem Historii...? Bełkot Historii w workach, tak to widzę w tej chwili... niespodziewane, ironiczne, zjadliwe, wichry-gromy, i nagłe, urywające się, śpiewy-tańce. Teatr to rzecz zdradliwa, kusi zwięzłością, o ileż łatwiej, zdawałoby się, dobrnąć do końca ze sztuką niż z wielostronicową powieścią! Ale gdy raz dasz się wciągnąć we wszystkie zasadzki tej formy obmierzłej - nieporęcznej, sztywnej, przestarzałej - gdy wyobraźnia poczuje się przywalona ciężarem ludzi na scenie, tą niezgrabnością prawdziwego człowieka, od której trzeszczą deski podłogi... gdy pojmiesz, że trzeba ci ten ciężar uskrzydlić, zamienić w znak, w bajkę, w sztukę... ba, wtedy jedną za drugą wersja idzie do kosza i ten drobiazg kilkoaktowy zaczyna nabrzmiewać miesiącami twojego życia".

Tak więc "boski idiotyzm" miał się pod piórem Gombrowicza przekształcić w Historię, w bełkot Historii, w znak. Nie jest to autorską niespodzianką. Wszystkie operetki świata posługują się tego rodzaju znakami i... historią. Zawsze mają ją w tle; oczywiście, na swój użytek uformowaną zgodnie z wiadomościami podręcznika dla najniższych klas szkolnych. Gombrowicz ściśle przestrzega reguł gatunku. Reguł operetki i Gombrowicza przestrzega także Dejmek.

W świecie operetki "Operetka" błyszczy szczególną urodą, wdziękiem i dowcipem. Hrabia Szarm konkuruje z baronem Firuletem o wdzięki pięknej, ale nisko urodzonej Albertynki. W pałacu księstwa Himalaj najlepsze (czytaj: prostackie i głupie) towarzystwo. Idzie tu Gombrowicz na całego, używa sobie i Dejmek, widać od razu, że spod serca, acz z wielkim rygorem artystycznym, snuje na scenie ten wątek. Tandetna barwność i rozrzutność dekoracji Andrzeja Majewskiego, przezabawne serio kostiumów. Muzyka Tomasza Kiesewettera z uwerturami, jak należy, pastiszami, dowcipami. Wycyzelowane ansamble, pierwszy pojedynek Szarma ("ha, ha, ha, ha") i Firuleta ("ha, ha, ha, ha") na prześmiewki, wycieniowany znaczeniowo jak najprzedniejszy dialog. Służba wreszcie, której poddaństwo symbolizuje tu pucowanie butów swoim państwu. I ta pańskość, do której się dorasta... mając swojego pucybuta. Nieznośny komunał operetki, nieznośny banał pańskiego wzięcia zostały doprowadzone do mistrzowskiej kulminacji. Zaproponowane przez Gombrowicza, rozsmakowane teatralnie przez Dejmka tak serio, jak z kamiennym spokojem opowiadany absurdalny dowcip. Mieczysław Voit jako książę Himalaj. Andrzej Żarnecki, hrabia Szarm, jeszcze proboszcz Władysława Dewoyny - przewodzą w kabotyństwie, dyskretnym, w najlepszym tonie kabotyństwie, całemu towarzystwu.

Wzorowa zgoda pomiędzy autorem a reżyserem panuje niemal do końca. Ale nie zawsze ta zgoda buduje: o tym później. Doskonale jeszcze prezentuje się w postaci mistrza Fiora, dyktatora mody, który przybywa do zamku Himalaj, by zaprojektować styl przyszłości. Jest pełen optymizmu, jak całe zebrane towarzystwo. Optymizmu, oczywiście operetkowego, wyszydzanego zgodnie przez autora i reżysera, gdy mistrz mówi: Moda... Moda nie może iść przeciw

czasowi,

Moda jest czasem. Moda jest historią!

Czy ja się mylę może, kiedy mówię,

Że moda jest historią?...

Lecz wreszcie wkroczy na scenę także zapowiadana przez Gombrowicza Historia. Mistrz mody rozpozna swoją omyłkę. Marek Barbasiewicz przedzierzgnie się z fircyka w ostatniego sprawiedliwego. Aktor, pełen uroku zresztą, bardzo ładnie poprowadzi tę przemianę. Prawodawca sylwetki męskiej i kobiecej zajrzy wreszcie pod "sztylpy, anglezy, dezabil, bonżurkę i getry". Znajdzie się w sytuacji, gdy będzie musiał bronić nie fasonów i krojów, lecz po prostu modeli, manekinów swoich, ludzi. Reżyser prowadzi tu aktora pewną ręką w bohaterskie arie tenorowe. Zgoda z autorem nadal panuje idealna i owocuje. Fior już wie:

Przeklinam ludzki strój, przeklinam

maskę,

Co nam się w ciało wżera,

okrwawiona,

Przeklinam mody, przeklinam

kreacje,

Krój pantalonów przeklinam i bluzek,

Zanadto w nas się wgryzł!

Któż nie mógłby tego powtórzyć za Fiorem, Dejmkiem, Gombrowiczem? Tylko ci, którzy jeszcze nie wiedzą, że już mogliby zacząć powtarzać...

Tu jednak drogi reżysera i autora cokolwiek się rozchodzą. Gombrowicz jako symbol wyzwolenia, powrotu do raju i... operetkowego finału, wybrał sobie boską nagość Albertynki, która wstaje z trumny (długo trzeba by opowiadać wszystkie perypetie), jak ją Pan Bóg stworzył Młodość i nagość przeciwko świata pozorów, gry i konwenansów - to nie tylko finał "Operetki" lecz także sceniczne, więc dosłowne, jeśli tak można powiedzieć, przedstawienie jednego z ważniejszych motywów pisarskich tego autora. Dejmek drastyczności - tak to wciąż w naszym teatrze wygląda - pomysłu nie uszanował. Biust Albertynki ukazuje się na chwilę w blasku punktowego reflektora, po czym aktorka otrzymuje pelerynkę, by wykonać przepisowe śpiewy i tańce. Pruderia tylko? Czy reżyser nie podziela optymizmu autora, że nagość - symbol prawdy, niewinności etc. etc, same dobre rzeczy - może przynieść wyzwolenie? Byłaby to operetka z wesołym wprawdzie i roztańczonym finałem, lecz mocno sceptycznym przesłaniem. Trudno wszakże rozsadzać, co kierowało reżyserem: własne przeświadczenie niewesołe, czy konieczność poddania się, bodaj w tym jednym punkcie, zakulisowym konwenansom. Dejmek podobno reżyser stanowczy, lecz i tu przecież mogło być tak, że nec Hercules...

Na koniec zostawiłem sprawę bodaj czy nie najdrastyczniejsza, kiedy zgoda reżysera z autorem nic wydała owoców dojrzałych, w Każdym razie niesmaczne. Stało się to wtedy, gdy Gombrowicz dorwał sic wreszcie do zapowiadanych "znaków", symboli, do Historii i bełkotu Historii. Rewolucja. Na scenie zbuntowani lokaje, jest w tym coś z "Nie-Boskiej Komedii". Tym bardziej się to odczuwa, że właśnie w Teatrze Nowym, za czasów Dejmka, "Nie-Boska" miała swoją pierwsza powojenną premierę. I potem, znów zapowiadane przez Gombrowicza, "wichrygromy", "śpiewy-tańce". Wojna, rozumiemy. I nagle latarka Flora wyławia z kłębowiska ciał ludzi w hitlerowskich mundurach. Po przerwie sąd nad nimi, lud chce wymierzać własną sprawiedliwość, Fior powstrzymuje ich, jest za poszanowaniem prawa, ma piękne arie, nic dziwnego, że reżyser nie chciał odbierać ich arbitralnie aktorowi. Fior rośnie tutaj, z buffo przechodzi w serio, projektant mody przemawia jak twórca i obrońca wartości. To zrozumiałe zresztą, chociaż tanie, operetkowe bez cudzysłowu, może właśnie tutaj powinien był reżyser z autorem sobie podyskutować? Właśnie wtedy, gdy autor inscenizuje sąd nad hitlerowskimi marionetkami Zbyt śmieszne to, więc wcale nie śmieszy. Konwencja operetki zna bohaterów i maruderów wojennych, zna bitewne przewagi i porażki. Zważmy jednak, że nie mówi się tam zazwyczaj o Sedanach, Lipskach, Berezynach, o okopach pod Verdun. Rzezie mają swoje prawa, bodaj prawa milczenia. Szarże kawaleryjskie dają dosyć powidoku dla lekkiej sztuki. Gombrowicz tutaj z konwencji się wyłamał, zazgrzytał; powie ktoś: dlatego pisał "Operetkę". Nieprawda, nie dla porachunku z Niemcami. Potraktował sprawę jako jeden z motywów XX-wiecznego bełkotu Historii, równie dobry jak każdy inny. Ale ze sceny powiewało w tym momencie sztampą, banałem, komunałem - bo i gdzież się tu mógł pomieścić żart operetkowy? Wobec tego zostało coś z prostactwa prawdziwej operetki.

"Teatr to rzecz zdradliwa - pisał Gombrowicz - kusi zwięzłością..." Dejmek te pokusy, na jakie pisarz bywał wystawiony, przedstawił lojalnie, z całą artystyczną finezją. Nie pokłócił się na scenie z autorem, nie podyskutował sobie z nim. I to można uznać za wydarzenie, niewielu bowiem reżyserów zdobywa się na taką odwagę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji