Artykuły

Wspomnienie: Gwidon Borucki (2.09.1912 - 31.12.2009)

Trudno jest pisać osobiste wspomnienie o kimś tak ważnym w historii polskiej kultury na emigracji.

Poznaliśmy się korespondencyjnie w 1991 roku, kiedy zaczęłam szukać po świecie artystów emigracyjnej Melpomeny. Zamieściłam ogłoszenie w londyńskim "Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza", że chcę wydać album poświęcony aktorom, reżyserom, scenografom, którzy po 1945 roku znaleźli się poza Polską. Dostałam kilkadziesiąt listów z różnych stron świata. Jako jeden z pierwszych odpowiedział na mój apel Gwidon Borucki z Australii. Jego nazwisko znałam z przedwojennych programów teatrzyku Cyrulik Warszawski, w którym występował z Ireną Kwiatkowską, Stefanią Grodzieńską, Heleną Kitajewicz. Z tą ostatnią aktorką spotkał się w czasie wojennych występów w Palestynie, a później w Londynie. W pierwszym liście pan Gwidon pisał: "Naprawdę nazywałem się Gwidon Alfred Gottlieb, urodziłem się 2 września 1912 roku w Krakowie, ale wszystkim opowiadam, że we Lwowie, skąd pochodziła duża część mojej rodziny. I gdzie mieszkałem przez kilkanaście przedwojennych lat. W 1924 roku przeniosłem się wraz z rodzicami i braćmi do Warszawy. Chodziłem do Gimnazjum Hebrajskiego Askola, w którym językiem wykładowym był polski. Budynek szkolny znajdował się na placu Tłomackim obok dawnej synagogi. Przez dwa lata siedziałem w jednej ławce z Albertem Harrisem, który wtedy nazywał się Hekelman. Wkrótce nasza rodzina przeniosła się do Berlina, gdzie ojciec był współwłaścicielem trzech kin. Ale z wiadomych powodów po kilku latach wróciliśmy do Polski. Rodzice zamieszkali w Przemyślu, ja z bratem we Lwowie ".

Po maturze zapisał się pan Gwidon na studia handlu zagranicznego. Aby móc się samodzielnie utrzymać, zaczął zarabiać, śpiewając z orkiestrą. Występował od 1932 roku w różnych lokalach - najpierw we Lwowie, a następnie w Warszawie. Pięć lat później usłyszał go Fryderyk Jarosy i zaproponował współpracę w swoim teatrze. Tak się zaczęła prawdziwa zawodowa kariera pana Gwidona. Trwała nieprzerwanie przez ponad 70 lat! W ostatnim liście do mnie, który otrzymałam na dzień przed Jego odejściem, pisał: "Bardzo dziękuje za przesłane wspomnienia Mieczysława Fogga, szalenie ciekawe. Ja ciągle jeszcze gram i śpiewam w klubach seniorów. Moja harmonia jest w Warszawie, w Muzeum Wojska Polskiego, a moich siedem medali w Londynie, w muzeum im. Gen. Sikorskiego. Serdecznie panią pozdrawiam - Gwidon Borucki".

Ta harmonia, o której wspominał pan Gwidon, ma swoją wielką historię. Towarzyszyła aktorom i piosenkarzom od miejsc zbornych armii polskiej na Wschodzie (Buzułuk, Tock, Tatiszczewo), poprzez piaski pustyni irackiej, do Palestyny, Egiptu i Włoch. Grano na niej podczas występów dla żołnierzy w wielu miejscach: w salach teatralnych, na skromnych estradkach składanych z ciężarówek, w szpitalach dla rannych.

Pan Gwidon zaśpiewał w swoim długim życiu setki piosenek w różnych językach, ale jedna pieśń w jego pierwszym wykonaniu stała się niemal drugim naszym hymnem narodowym.

"Czerwone maki na Monte Cassino" do słów Feliksa Konarskiego, z muzyką Alfreda Schuetza miały dziesiątki różnych wykonań na całym świecie. Śpiewano je także po włosku i angielsku! Ale to Gwidon Borucki w dzień po zwycięskiej bitwie zaśpiewał je wraz z zespołem Czołówki Rewiowej Ref-Rena dla żołnierzy 12. Pułku Ułanów Podolskich, zdobywców klasztornej góry. Słyszałam tę pieśń w jego wykonaniu w Londynie w 1994 roku.

50 lat od prapremierowego wykonania wzruszała tak samo emigracyjną publiczność.

Tej ciszy, gdy pan Gwidon śpiewał (akompaniując sobie na akordeonie), i tych braw potem nie zapomnę do końca życia. I za to wzruszenie sprzed kilkunastu lat bardzo Mu jestem wdzięczna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji