Artykuły

Polski Ibsen znów w Oslo

Trzeci międzynarodowy festiwal ibsenowski. Druga wizyta teatru polskiego z tej okazji zakończyła się - podobnie jak pierwsza, prawdziwym sukcesem potwierdzonym i zobiektywizowanym przez opinię norweskiej Krytyki i publiczności, a nie tylko nasze, zrozumiałe, ale łatwo wyolbrzymiające sukces. W zeszłym roku "Peer Gynt",a w tym - "Pani z morza", przedstawienia przyjęte entuzjastycznie, grane przy wypełnionej sali, nagrodzone owacją na stojąco.

Tegoroczny spektakl przywiózł Teatr Wybrzeże z Gdańska, jeden z najlepszych jakie mamy, pielęgnujący swoją tradycję, odrębność, mający wiernych aktorów, którzy przez wiele lat pozostają w zespole, i wierną mu gdańską publiczność. "Panią z morza" (w przekładzie Jana Śliwonia, w którym grano przedstawienie, "Kobietę z morza") wyreżyserował Krzysztof Babicki, dyrektor artystyczny teatru, scenografia jest dziełem Anny Marii Rachel, zaś muzyka - Andrzeja Głowińskiego.

Decydując się na wystawienie "Pani z morza", Babicki dokonał swego rodzaju odkrycia: przypomniał sztukę Ibsena od dawna w Polsce nie graną, a nigdy nie cieszącą się powodzeniem. Ciekawe, że ta doskonała sztuka z 1888 r. nie była zbyt często grywana nigdzie, nawet w Norwegii. Jest ona teraz odkrywana na nowo przez teatry wielu krajów (na zeszłym festiwalu prezentował ją teatr z Londynu).

Zasadniczy problem dramatu i jego główny wątek da się ująć prosto i zwięźle: doktor Wangel wie, że jest bliski utraty żony, ulegającej dziwnej i głębokiej fascynacji morzem oraz związanej uczuciem, którego naturę trudno określić i które z pewnością nie daje się sprowadzić do pociągu seksualnego, z ledwie sobie znanym mężczyzną, Obcym. Próbując zatrzymać ją za wszelką cenę, Wangel szanuje w niej człowieka. I kiedy obdarzają wolnością, ona, w akcie nieskrępowanego wyboru, odrzuca Obcego i wraca do męża. W istocie dopiero wówczas zostaje naprawdę jego żoną.

W związku z takim, rzadko u Ibsena spotykanym, szczęśliwym rozwiązaniem konfliktu, pisano o tej sztuce, że kończy się happy endem i - lekceważono ją nieco. Trudno zgodzić się z taką interpretacją. Ellida wraca do męża jako istota wolna, czyli pełna i autentyczna. Ich związek małżeński staje się w najgłębszym sensie słowa prawdziwy, co oznacza, że bohaterowie osiągnęli coś bardzo cennego i rzadkiego. Ale zapłacili za to wysoką cenę, a ponadto do zakończenia sztuki wkrada się charakterystyczne dla finałów sztuk Ibsena niejednoznaczność i niepewność. Tak niezwykła postać jak Ellida nie może przekształcić się po prostu w tuzinkową i potulną żonę. Wiadomo, że w końcu sztuki główni bohaterowie osiągnęli szczęście, czyli stan z natury nietrwały. I ta świadomość widza ratuje sztukę przed banałem.

Decyzją Babickiego akcja rozgrywa się w kameralnym wnętrzu, jednym pokoju mieszkania prowincjonalnego lekarza. Nie ma w przedstawieniu skał, fiordu, wolnej przestrzeni, jak chciał tego Ibsen. Jedynie okno pokoju wychodzi na morze. Kiedy bohaterka otwiera je, słyszymy szum, krzyk mew i to otwarcie na morze robi o wiele większe wrażenie niż jego stała obecność. Interesująca scenografia wydobywa ten efekt z wielką mocą. Umieszczając aktorów w ograniczonej przestrzeni, Babicki pokazuje nam z bliska ich problemy. Jednocześnie ta zamknięta przestrzeń więzi niemal fizycznie główną bohaterkę. Słowa Ellidy o ciasnocie, braku powietrza i przestrzeni, jej tęsknota do wolności, jaką daje morze, brzmią o wiele bardziej przekonywająco we wnętrzu niż nad fiordem. Wyrażają one pełniej dramat Ellidy, granej przez znakomitą aktorkę teatru gdańskiego Joannę Bogacką.

Trudno opisać tę rolę w kilku słowach. Bogacka gra ją w skupieniu i namiętnie zarazem, nie obawiając się gwałtownych środków wyrazu. Jej biała suknia czyni z niej oblubienicę (istnieje polski przekład sztuki noszący tytuł "Oblubienica morza"), biały szal, noszony na ramionach, założony na głowę przekształca ją jeszcze wyraźniej w pannę młodą. Czarny surdut męża w kontraście z bielą jest nie tylko sugestywnym znakiem plastycznym: w finale przedstawienia biorą oni symbolicznie ślub po raz drugi, ostatecznie. Co niezmiernie istotne, Bogacka nie gra psychopatki. Przedstawia zmagania ze sobą kobiety, w której obowiązek pozostania przy mężu walczy z obowiązkiem pójścia za uczuciem, którą pali pragnienie wolności i wolnej przestrzeni wyrażone w fascynacji morzem. Jest wielką "zasługą aktorki, i zapewne decyzją reżysera, że umiała pokazać ten problem zachowując, nawet w chwilach największego napięcia, ponadpsychologiczny, metafizyczny wymiar postaci.

Grany przez Jerzego Kiszkisa doktor Wangel jest przekonywający i przykuwa uwagę. Dla podkreślenia dramatu, który Wangel w swojej delikatności ukrywa, reżyser obdarzył go dyskretnym pociągiem do butelki. Alkohol daje mu odprężenie, przynosi ulgę, jest w jego życiu problemem, ale nie staje się trywialnym alkoholizmem. Ellida jako główna bohaterka dominuje nad całą sztuką i podobnie jest w przedstawieniu, co wzmacnia skala talentu Bogackiej. Ale przecież inni aktorzy także rzetelnie pracowali na sukces przedstawienia. Nie podobna nie wspomnieć żywszej niż w tekście Boletty, zagranej świetnie przez Dorotę Kolak, zbuntowanej, ironicznej Hildy (Maria Mielników), poważnego i nieoczekiwanie bardzo norweskiego w wyrazie Arnholma (Ryszard Ronczewski), komicznych Lyngstranda i Ballesteda (Zbigniew Olszewski i Adam Trela) i wreszcie Obcego (Stanisław Michalski) oszczędnie i z opanowaniem grającego bohatera, który jest przedmiotem tak głębokiej fascynacji, ale i lęku Ellidy. Jego przelotne pojawienie się na scenie podkreśla niezwykłość związku, jaki go łączył z Ellida.

Bardzo dobre przedstawienie, bardzo dobre aktorstwo podtrzymujące wiarę, niekiedy trudną, w teatr polski, w teatr w ogóle, w epoce wszechwładnych, zdawałoby się, videoklipów.

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji