Artykuły

Gdański "Namiestnik"

1.

Rolf Hochhuth nie wywołał entuzjazmu po warszawskiej prapremierze "Namiestnika". Nie wywołał go ani jako pisarz, ani jako moralista. Zygmunt Greń w "Życiu Literackim" pożalił się nawet, że jako juror różnego rodzaju konkursów dramaturgicznych bywał dotąd niesprawiedliwy: tego samego rzędu pisarstwo "krajowe" dyskwalifikował bez namysłu jako niegodne sceny. Jednak - z entuzjazmem, czy bez, "sprawa Hochhutha" pozostanie...

"Der Stellvertreter" znaczy nie tyle "namiestnik", ile raczej "zastępca". Zastępca Boga na ziemi. Ludzki reprezentant i rzecznik najwyższej normy moralnej. Ktoś, po kim powinniśmy spodziewać się, że będzie także indywidualnym i konkretnym uosobieniem tej normy, jakimś obrazem Boga, widzialnego ludzkim okiem.

Mowa o Piusie XII. Na czas pontyfikatu tego papieża przypadły lata drugiej wojny, jednocześnie okres największego nasilenia hitlerowskiej polityki eksterminacyjnej wobec Żydów. W trójkąt Hitler-Żydzi-Papież wpisał więc Hochhuth swoją blisko 300-stronicową, ośmiogodzinną dramę faktograficzną o Oświęcimiu i Eichmannie, o milczeniu Watykanu i o beznadziejnych demonstracjach czystych, ale bezsilnych ludzi. Dramę z wielkim znakiem zapytania o ostateczną odpowiedzialność za to wszystko, co działo się w symbolicznym "Auschwitz".

2.

Z historycznego punktu widzenia odpowiedź jest prosta i nie budzi wątpliwości. Odpowiedzialność za Auschwitz ponoszą Hitler i hitlerowcy. Nie można przytoczyć żadnych obiektywnych argumentów na "usprawiedliwienie" ich polityki: była wyrazem nacjonalistycznego obłędu, pychy, zaczadzenia i - co najwyżej - można by powiedzieć, że na pruskim gruncie wywyższanie Niemiec i Niemców ponad wszystko inne kiełkowało od dawna a Hitler wyciągnął jedynie ostateczne i praktyczne konsekwencje z istniejącej tradycji. Lecz co z tego, skoro wina i odpowiedzialność nie zmienią przez to barwy i wagi. Zresztą - Hochhuth tego również nie kwestionuje.

Ale ze zjawiskami hitleryzmu i Auschwitz wiąże się także pytanie o udział Niemców i narodu niemieckiego w wydarzeniach czasu wojny, o stopień i granice odpowiedzialności licznych anonimowych uczestników działań tego okresu. Nie jest to pytanie mniej ważne od tamtego, podstawowego, a teraz - zostało jeszcze raz przypomniane przez Hochhutha. Powiedzmy: przypomniane dość osobliwie.

3.

Żadna z dotychczasowych inscenizacji " Namiestnika" nie objęła całego tekstu. Trud nie wart byłby wyprawki; coś trzeba zawsze odrzucić, całość - jakoś przemontować. - Kazimierz Dejmek opowiedział w Warszawie coś w rodzaju historii o romantycznym, samotnym buncie młodego, czystego księdza Fontany; Gustaw Holoubek zagrał świetną rolę. W Gdańsku - Jerzy Goliński wybrał zasadę mniej indywidualistyczną, jego tekst chciałby być dramatem postaw i panoramą polityczną. I tak też zapowiada się jego spektakl, szczególnie w pierwszych obrazach. W żadnej natomiast z polskich inscenizacji nie padły supozycje Hochhutha, który nie tylko Niemców chciałby obdzielić odpowiedzialnością za los Żydów - a właśnie w tym punkcie dotknęlibyśmy jednego z najistotniejszych punktów jego moralistyki.

Bo co oglądamy i czego słuchamy w spektaklu Golińskiego?

Sprawa jest dość prosta. Hitler i jego ludzie mordują Żydów. Masową eksterminację ogląda sprawiedliwy z Sodomy, oficer SS Gerstein - nb. postać piękna, podobno historyczna. Jest czysty, ale jest sam, potrafi przewidzieć ewentualny skutek indywidualnego protestu. Dlatego szuka innych sposobów. Jest katolikiem, trafia do nuncjatury w Berlinie. Prosi kardynała o interwencję, bezskutecznie - kardynał jest politykiem, dyplomatą, nie będzie ingerował w sprawy wewnętrzne obcego państwa. Prośby Gersteina słucha młody urzędnik nuncjatury, Fontana. Jest przejęty; dzięki wpływom ojca stoi blisko papieża, obiecuje więc, że papież dowie się o wszystkim i zaangażuje swój autorytet moralny w obronie ginących. To powinno otrzeźwić pana Hitlera. Odtąd działają wspólnie; sztuka w wersji gdańskiej jest relacją o tym, jak zapał tych dwóch mężczyzn rozbija się o mury watykańskiej polityki, do tego stopnia, że aż skończy się to symbolicznym i pięknym, ale całkowicie bezskutecznym gestem księdza Fontany, który z gwiazdą Dawida na sutannie pójdzie do Oświęcimia. A tam skończy się wszystko metaforycznym gestem o większym jeszcze nasileniu antykatolickim: Goliński każe Fontanie umrzeć na kolanach rzymskie Żydówki, będzie z tego nowa Pieta, jeszcze jeden Chrystus, tym razem ukrzyżowany przez swego ziemskiego zastępcę, przez papieża, który milczał.

4.

Porozummy się co do imponderabiliów. Nikt nie zdejmie z Watykanu i Piusa XII odpowiedzialności za milczenie, z jakim godził się ze zbrodniczą polityką Hitlera. Papież widział większe zło w komunizmie, z którym Hitler walczył - i dla tego celu poświęcił rzecz mniejszą, jego zdaniem: życie milionów. I w tym sensie musimy zgodzić się z Hochhuthem: jego krytyka jest aktualna, sądzę też, że trafna w nazwaniu motywów i intencji postępowania głowy kościoła, która dla racji ziemskich przekreśliła fundamentalną zasadę etyki chrześcijańskiej. Co więcej - można nawet przypuszczać, w zgodzie z Hochhuthem, że ewentualne głośne, publiczne wystąpienie papieża mogło było przynieść skutki pozytywne.

Aliści to tylko jedna strona zagadnienia. Druga została przeoczona. Ktoś zauważył, że moralistyka Hochhutha opiera się na dowolnym założeniu, że przeciętni Niemcy bardzo liczyli się z opinią papieża i od niej skłonni byliby uzależnić swój stosunek do Żydów z jednej, do Hitlera i hitleryzmu z drugiej strony, że - gdyby papież przemówił - okazaliby się lepsi i bardziej czyści, niż ci wszyscy nie-Niemcy, którzy w latach II wojny - ryzykując często głową - nieśli Żydom pomoc. To wymaga polemiki i korekt. Albowiem Niemcy w jakiejś mierze ponoszą zbiorową odpowiedzialność - może nie tyle za zbrodnie hitleryzmu, ile za kształt i treści swej kultury, za ukształtowane w niej wzorce zachowań, do tego stopnia rygorystyczne, że aż przekreślające - w sytuacjach konfliktowych - normę moralną na korzyść norm innego wymiaru. W hierarchii wartości, żywych w kulturze niemieckiej jeszcze dobie hitleryzmu (czy dziś także?), władza była dobrem najwyższym, niekwestionowanym. Autor "Namiestnika" chciałby jednak osłabić tę prawdę, usiłuje nam powiedzieć, że tak nie było i nie jest.

Oczywiście - Hochhuth jest dość inteligentny, by przewidzieć możliwość takiej krytyki. Stara się więc uprzedzić ją dodatkową refleksją o "zdradzie" Gersteina, która staje się cnotą. Wszakże z chwilą, kiedy na określenie postępowania Gersteina używa się słowa "zdrada", choćby w sensie dodatnim, wtedy wiadomo już, jak bezskuteczny byłby wysiłek rzeczywistego podniesienia jej w oczach przeciętnego Niemca do godności cnoty. Hochhuth "zdrada", a język jest wyrazem jego świadomości; Hochhuth tkwi w określonej kulturze, gdzie dobro uzależnione bywa od "zwolnienia od odpowiedzialności wobec władzy".

5.

Jerzy Goliński dał się uwieść niemieckiej retoryce Hochhutha, ale jednocześnie którymś tam zmysłem przeczuł, że nie jest spójna w sobie i sensowna. Dlatego, myślę, starał się pokazać obóz hitlerowski jako środowisko, gdzie żaden głos z zewnątrz, choćby papieski, nie byłby w stanie spowodować zmian. Stopniował warianty ohydy, najczęściej w sposób zbyt łatwy, ostentacyjny. Ofiarą padli przede wszystkim aktorzy, głównie Stanisław Michalski, którego doktor (Mengele) jest aż nieprawdopodobnie prostacki i obrzydliwy, czy Henryk Bista, który z wyrafinowanego urzędnika śmierci, Eichmanna, zrobił wrzaskliwą kukłę. Wrzask i prostactwo nie przerażają tak mocno, jak mogą przerazić pracyzja i kultura, oddane na usługi zbrodni.

Głównym wszakże niedostatkiem gdańskiego "Namiestnika" jest rzeczywista nieobecność Gersteina i młodego Fontany. Na to nie ma rady. Jerzy Stanek - Gerstein - ma tak poważne braki emisji i dykcji, że kwestionuje sam siebie jako aktora. Edward Ożana - Fontana - nie posiada znów środków na wyrażenie postaci księdza minutanta. Dobry w sylwetce; jest jednak ciąg spektaklu cierpiącym, łagodnym, nieco jednostajnie jękliwym Chrystusikiem, co może tkwi w założeniu, ale jest nudne, monotonne i w końcu - płytkie.

Inscenizator zdawał sobie również sprawę z miałkości samej literatury, skoro pragnął jej sztucznie zaszczepić poezję. Jednak intermedia - wbrew oczekiwaniu - nie spełniły zadania. Co najwyżej skracały przerwy.

Pozostało za to kilka ról i epizodów, które świadczyły o wysiłku aktorów, o stworzenia postaci czy ich zarysów. Nie zawsze się to powiodło, lecz nie dlatego, by aktorzy źle pracowali. Niezwykle trudno stworzyć postać z garstki banalnych zdań, jakie są do wypowiedzenia, a weźmy jeszcze pod uwagę i to, że spektakl jest przecież bezstylowy, bo oparty na materiale, który nie jest dramaturgią. Nie istnieje więc jako całość, choć są w nim chwile niezłej retoryki politycznej i jest parę ekspresyjnych scen.

Razmiary porażki mierzy się skalą zamierzenia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji