Artykuły

Smolista sierść

W finale powietrze, nie mając innego wyjścia, wolno ciemnieje. Tu nikt nie ma innego wyjścia, każdy ciemnieje, nawet stygnący trup kobiety w białej sukni. Już jest po wszystkim. Są tylko dwa ludzkie oddechy i puste miejsce po trzecim ludzkim oddechu - przepaść nie do zasypania. O świcie Rogożyn ostatecznie przekłuł serce Nastazji Filipowny, teraz mówi. Lodowato, jakby klepał wieczorny pacierz. Nóż o czwartej rano wyjęty z szuflady... ostrze na dwa werszki w lewą pierś... pół stołowej łyżki krwi... fetor gnijącego ciała... może by obłożyć całą kwiatami?... smutno będzie w kwiatach... Tyle. Na końcu zawsze zostaje tylko parę kruchych słów suchego spisu treści życia. Książę Myszkin słucha, czasem spyta o jakiś detal. On już wie, że porannego noża i tej nocy po porannym nożu - nie udźwignie. A później jeszcze tylko Rogożyna lodowaty rechot na wspomnienie Nastazji, ongiś lejącej w pysk pewnego oficera - i koniec. Wolno ciemniejące powietrze. Cisza nie do zniesienia. I żadnego łkania.

Gdybym miał w dwóch słowach zamknąć sedno przedstawienia Barbary Sass, zamknąłbym je w tych właśnie: brak łkania. Dawno nie widziałem tak bezwzględnej opowieści teatralnej o nieuchronnym zamieraniu wszystkiego. Trzeba mieć w sobie wielki strach przed Dostojewskim, by "Idioty", tej powieści o szansach Chrystusa po Chrystusie, nie utopić w żałosnym ścieku drobnych łez, by jej nie zasmarkać ciepełkiem pensjonarskiego psychologizowania, by jej nie zadeptać ochłapami taniego wzruszenia. Tak, ten "Idiota" to cztery godziny z hakiem braku łkania. Tylko pozornie, bo tylko na powierzchni, rzecz zdaje się sucha, kostyczna jak twarz i fraza Becketta.

U Sass parzący prąd idzie pod skórami aktorów, snuje się gdzieś pod stopami, gdzieś po plecach wolno ciemniejącego powietrza. U Sass nie tylko fenomenalnie ascetyczny Radosław Krzyżowski jako Rogożyn, u Sass wszyscy - Krzysztof Zawadzki jako Myszkin, Anna Radwan-Gancarczyk jako Nastazja, Dominika Bednarczyk jako Agłaja, i inni, w rolach tylko pozornie mniejszych - grają tak, jakby pięściami wciąż wciskali sobie łzy do gardeł.

"Idiotę" Sass można by nazwać pokazem sylogizmu, gdyby nie te potworne epifanie, kiedy świat Sass nie wytrzymuje parzącego prądu, gdy skóra świata na mgnienie pęka. Wtedy nieludzka czułość Zawadzkiego zaczyna ranić, zło Radwan-Gancarczyk nagle mięknie aż do najczystszej jasności, ciepło Bednarczyk na sekundę lodowacieje, zwierzęcy skowyt Krzyżowskiego rzuca w przestrzeń łzę, której już nie można w siebie wcisnąć. W tych mgnieniach wyraźnie słychać głuchy śmiech Dostojewskiego. Ludzie u Sass idą od pęknięcia do pęknięcia, z każdym krokiem coraz lepiej widzą siebie, z każdym słowem, których jest bardzo mało, coraz spokojniej godzą się na nieuchronne - na ostateczny autoportret. Na tę gorzką oczywistość się godzą, że tamten jedyny, genialny krzyż z początku czasu, krzyż ze Wzgórza Czaszek, nie jest do powtórzenia, że tamta zawrotna sekunda, w której skonał On, nigdy już i w nikim nie zmieści się bez reszty. Czy to dobrze, czy źle? Fatalne pytanie, bo i tak jest jak jest inaczej nie będzie, więc nic innego nie pozostaje, jak wciąż wracać do bezwzględności św. Augustyna. "Nie rozpaczaj; jeden ze złodziei został oszczędzony. Nie ośmielaj się; jeden ze złodziei został przeklęty". Te zdania dobrze robią na naszą pychę skundlonej świętości. Te zdania dobrze robią na naszą pychę skundlonego zła. Ale dość, trzeba to przerwać...

Muszę przerwać, choć nie chcę, ten pochód dygresji, te nagłe wycieczki w różne strony, to maniakalne smakowanie wszystkiego, co za przyczyną "Idioty" Sass ślina moja na podniebienie moje przynosi. Uwierzcie, wyjątkowość tego seansu właśnie na tym polega, że otwiera on w człowieku furtki od dawna zardzewiałe, a otwiera, bo Sass nawet na krok nie opuszcza Dostojewskiego. Uwierzcie, wycieczki mogłyby być długie, smakowanie mogłoby nie mieć granic, pochód dygresji zaś byłby pochodem nieskończonym. Po cóż innego jest teatr, jak nie po to, by na powrót wrzucić człowieka w sieć jego własnych przerażeń, radości, upośledzeń, blizn i tego dziwnego gatunku jaskry, co wolno zżera włókna czucia, zmieniając je w czucie coraz bardziej krótkowzroczne? Patrzmy więc, patrzmy, póki jeszcze możemy coś dostrzec.

Patrzę więc, jak u Sass, przez scenę, która tnie widownię wielką jak ta nasza zafajdana gałka, inaczej zwana Ziemią, idą ludzie, drobni niczym ziarna piachu. Jak idą przez monstrualną, zamkniętą we wnętrzu teatru bryłę nieruchomego powietrza, coraz bardziej obojętnego i coraz bardziej ciemnego, bo przecież bez wyjścia. Patrzę, jak idą, od pęknięcia do pęknięcia, jak wolno zamierają, bo przecież prawdziwy rzut oka na siebie zawsze jest jakąś formą bezruchu. I patrzę, jak w finale dwa ludzkie oddechy mimo wszystko próbują się jakoś objąć nad nieusuwalną nieobecnością trzeciego ludzkiego oddechu. A za chwilę jeszcze tylko trzask policzka z przeszłości. To wszystko. Cisza nie do zniesienia. Żadnego łkania. Powietrze na amen zarasta smolistą sierścią, twardą jak diabli.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji