Artykuły

Planeta Teatr

Niegdyś barwny i skuteczny minister kultury, dziś - już po raz drugi dyrektor Teatru Wielkiego, największej w Europie sceny operowej. Miłośnik sztuki, wielbiciel Chopina, pracoholik. 0 tym, ile trzeba poświęcić dla teatru, o Roku Chopinowskim i rodzinnych tradycjach z Waldemarem Dąbrowskim rozmawia Liliana Śnieg-Czaplewska.

Chopinowi Rok Chopinowski w 200-lecie urodzin nie jest chyba do niczego potrzebny? - Dzieło Chopina promocji nie potrzebuje. To raczej nam. Polakom, przyda się pretekst, przybliżyć światu współczesną twarz Polski, z jej tradycją, ale i modernizacją. Dzieło Chopina to przywrócenie Polsce pierwszorzędności, balsam na serca cierpiących na deficyt dumy Polaków: Rafał Blechacz w rzymskim audytorium Parco delia Musica, Krystian Zimerman w mediolańskiej La Scali, Krzysztof Jabłoński otwierający bal w Operze Wiedeńskiej - wszyscy oklaskiwani owacyjnie. Triumf barw biało-czerwonych. Okrągłe rocznice przydają się także jako impuls, co więcej, pozwalają działać z dużym wyprzedzeniem. Jeden z najwybitniejszych menedżerów muzyki Jasper Parrott na tegoroczną rocznicę chopinowską wynajął salę w 2000 roku. Dziesięć lat temu!

Gdy w roku 2004, jeszcze jako minister kultury, sformułowałem Projekt Chopin 2010, ówczesny poseł opozycji Bogdan Zdrojewski sformułował interpelację w sprawie rocznicy, którą dziś tak mocno wspiera. Muzeum było właściwie izbą pamięci, Żelazowa Wola wyglądała jak za moich studenckich czasów, a dwie organizacje powołane do pracy na rzecz krzewienia kultu chopinowskiego zastygły w nieustannym konflikcie. Trzeba było to wszystko wyprowadzić na czyste wody.

Twórczość Chopina to raptem 20 godzin muzyki. Mozarta, Brahmsa, Beethovena - kilkaset godzin. Ale w świecie ponoć "kocha się bezwarunkowo tylko Chopina", co powtarza Pan wszem wobec. Skąd Pan to wie?

- Cytowałem Artura Rubinsteina który jako najgenialniejszy interpretator Chopina miał prawo powiedzieć: "Ten najbardziej narodowy ze wszystkich kompozytorów świata okazał się najbardziej uniwersalny. Spotkałem się z niezrozumieniem Bacha w pewnych kręgach kulturowych, z małą popularnością Brahmsa w kulturach łacińskich, z zadziwiająco niskim zainteresowaniem Mozartem we Włoszech i wręcz nienawiścią do Czajkowskiego we Francji. I tylko Chopin panuje wszędzie. Przekonałem się o tym, grając mazurki w Chinach, ballady w Japonii, polonezy w Ameryce Południowej".

I tak Rok Chopinowski rozlał się po całym świecie.

- Otwierałem go już w listopadzie ubiegłego roku w Korei, w grudniu - w Chinach. Teraz wróciłem z Nantes we Francji, gdzie już zrealizowano blisko 300 imprez, a ma być 1300 o zasięgu międzynarodowym. Proszę sobie wyobrazić miasto oklejone plakatem francuskiego artysty: młody Fryderyk Chopin przy fortepianie, w dżinsach, w czerwonym polo z białym orłem na piersiach, nad głową powiewa polska flaga, a przez okno widać zarys Pałacu Kultury i Nauki.

Zmieńmy temat, bo zdaje się, o Chopinie mógłby Pan w nieskończoność. Był Pan szefem Państwowej Agencji Informacji i Inwestycji Zagranicznych i przez ładnych parę lat ministrem i wiceministrem kultury...

- Ale doświadczeniem, które wcześniej uformowało mnie zawodowo pod każdym względem, było dyrektorowanie Centrum Sztuki Studio i Teatrowi Studio. Objąłem tę funkcję po Józefie Szajnie, który w sierpniu '81 wyraził chęć przejścia na emeryturę, a z inicjatywy zespołu mnie zaproponowano tę funkcję.

Znamienna data, kilka miesięcy przed stanem wojennym.

- Dlatego, z wiadomych powodów, objąłem stanowisko dopiero 1 maja 1982 roku, a parę miesięcy potem dołączył reżyser Jerzy Grzegorzewski. Objęliśmy jeden mały gabinet Szajny, mając drugi, wielki, do dyspozycji. I zostaliśmy w nim na niemal 10 lat.

Drugi stał pusty? Zamieniliśmy go na salę prób.

- Udało nam się w Studio zbudować w trudnych latach 80. wspólnotę sztuki artystów, która zapisała się trwale w historii kultury polskiej. W moim życiu - najbardziej budujące doświadczenie. Czas wielkich spektakli Grzegorzewskiego, wspaniałych kreacji Tadeusza Łomnickiego i Adama Hanuszkiewicza, słynny spektakl-eksperyment "Tamara" - o wybitnej artystce, nie znanej wtedy w Polsce, Łempickiej, działalność Sinfonii Varsovii z Jerzym Maksymiukiem i twórcze wizyty Yehudi Menuhina. To czas Galerii Studio z ponad tysiącem obiektów i serią znakomitych wystaw oraz międzynarodowa współpraca, która sprawiła, że Studio uczestniczyło w dziesiątkach festiwali, partnerowało Centrum Pompidou i Barbican Centre w Londynie i było jednym z trzech polskich teatrów podróżujących po świecie. A wtedy podróż artystyczna była czymś innym niż dzisiaj.

Wiem, pamiętam. Coś jak ekscytująca wyprawa w kosmos. Ale przecież już wcześniej dużo Pan jeździł. Był Pan działaczem studenckim, jak Aleksander Kwaśniewski, a didżejem był Andrzej Olechowski.

- Za moich czasów gwiazdami byli: Witek Pograniczny, Piotr Kaczkowski, Jacek Bromski - dziś szef SFR Wraz z przyjaciółmi stworzyłem klub Riviera-Remont, szefowałem mu jeszcze jako student. To było ważne miejsce polskiej

inteligencji, stworzone dzięki grupie zapaleńców, pasjonatów filmu, jazzu, teatru, debaty intelektualnej, a dyskoteka zarabiała na naszą działalność programową.

Bez podtekstów politycznych?

- Świat był taki, jaki był, a my chcieliśmy uczynić go lepszym. W jednym miejscu spotkało się wiele ciekawych indywidualności. Przyjeżdżał do nas Cortazar, Michałkow, Antonioni, a światowa prapremiera jego filmu "Zawód: reporter" miała miejsce w Rivierze. Antonioni przywiózł taśmę filmową w teczce, jeszcze pachnącą tym charakterystycznym zapachem, który filmowcy uwielbiają. Właśnie w naszym klubie miały miejsce wszystkie ważne prapremiery. Stąd stała obecność Andrzeja Wajdy, Krzysztofa Kieślowskiego, Krzysztofa Zanussiego. Uwielbiali spotkania z młodzieżą, młodzież pragnęła kontaktu z nimi. Artyści mieli inną misję społeczną niż dzisiaj.

Podczas wizyt koronowanych głów podejmował Pan w Teatrze Wielkim

VIP-ów z całego świata. Widziałam, jak sypał Pan anegdotami w obecności królowej Sylwii ze Szwecji, Paoli z Belgii, Zofii z Hiszpanii. Gdzie się Pan nauczył języków?

- Zawdzięczam to rodzicom, którzy zadbali o edukację moją, starszej siostry i młodszego brata. Już w podstawówce poznałem dobrze angielski dzięki prywatnym lekcjom. Moim pierwszym językiem, którego próbowałem się uczyć był francuski, taka była decyzja rodziców. Niemieckiego nauczyłem się już sam, jako dyrektor Studio - wtedy poznałem piękno tego języka. W moim domu niemiecki był językiem zła, jako że moja rodzina jest mocno pokaleczona przez doświadczenia wojenne. Moją mamę Pelagię dziadek wycofał ze szkoły średniej, bo bał się o jej los. Ojca, który chodził do bardzo dobrego liceum, złapano kiedyś w tramwaju jako Żyda i dyrektor liceum z trudem go wyratował. Oboje byli w AK (pseudonimy konspiracyjne "Wanda" i "Okoń), a moi dziadkowie ukrywali Żydów w swoim dużym domu.

Raczej typowym polskim dworze, z gankiem i kolumnami.

- Na parterze, gdzie było 11 pokoi, w jednej części stacjonowało dowództwo Wehrmachtu na okręg. Na górze dziadkowie trzymali 11 Żydów, swoich przedwojennych sadowników. Tak było w ówczesnym obyczaju, że przyjeżdżali w maju, przejmowali sady, bo dziadek miał ogromne gospodarstwo. Po rozliczeniu się z nim wyjeżdżali w październiku, listopadzie.

W1939 roku nie zdążyli w porę wyjechać?

- Jak wielu innych. A propos wspomnień... Wczoraj poprosiłem siostrę: "Daj mi coś po mamie". Dała mi czajnik z chińskiej porcelany, jedyny, co został z kompletu. Kiedy Armia Czerwona nadchodziła, dziadkowie zakopali wszystko, co mieli cennego - srebra, porcelanę, kryształy - w sadzie, w wielkich koszach pomiędzy drzewami. A czołgista radziecki pojechał akurat tamtędy. Zostały okruchy minionej świetności, pojedyncze przedmioty, takie jak ten czajnik. Inna rzecz, że my, dzieci, po wojnie dość bezpardonowo obchodziliśmy się z resztkami. Ten chiński komplet chyba załatwiła nasza dzielna trójka.

Nie mogę nie spytać, jaki jest stan kultury polskiej dziś, tu i teraz, na tle Europy. Prowincjonalizm czy Europa pełną gębą?

- Myślę, że jesteśmy i tacy, i tacy. Dwie sfery, dwa obszary toczą ze sobą bój - Polska sienkiewiczowska i Polska gombrowiczowska. Inteligenckość polskiej kultury jest fascynująca dla świata. Premiera naszej "Madame Butterfly" w Walencji wywołała 20-minutową owację na stojąco. Z polską inscenizacją, koncepcją i realizacją Mariusza Trelińskiego, Borysa Kudlićki, Emila Wesołowskiego plus artyści - świadectwo jakości. To była ta inna Polska.

- Ale Puccini, a nie Moniuszko, Szymanowski, Lutosławski czy Górecki.

Moniuszkę kochamy, to najwyższa wartość kultury narodowej. Lutosławski, Górecki, Kilar to dokonania rangi najwyższej. Przez świat trwa triumfalny pochód "Króla Rogera" Szymanowskiego, od Madrytu przez Paryż, Petersburg, Edynburg, Bregencję po Barcelonę. Scena kultury polskiej, uwolnionej od obowiązku toczenia sporu z bolszewikiem, wygląda lepiej niż kiedykolwiek. W latach 90. polscy artyści utracili busolę, bo zniknął wielki przeciwnik, czyli wielki temat. Polacy zaczęli pracować ciężej niż kiedykolwiek, od sfery sztuki nie oczekiwali przewodnictwa duchowego, tylko rozrywki. Teatry opanowały spektakle rozrywkowe, filmy próbowano robić wedle schematów hollywoodzkich, ale przy polskich budżetach, a szuflady literatów okazały się puste. Dziś to przeszłość, a stan polskiej kultury jest lepszy niż kiedykolwiek. Polacy są obecni w przestrzeni świetności europejskiej. Pozostaje tylko pytanie, jak zbudować realną więź z szerokimi kręgami społecznymi, nie tylko elitami.

Po raz drugi sprawuje Pan funkcję dyrektora Teatru Wielkiego. To ważna instytucja dla Pana?

- Od 100 lat mówi się o śmierci opery, a ona wciąż ma się dobrze. Nawet powiedziałbym, że mamy do czynienia z jej renesansem, bo kreują ją ludzie wybitnych talentów teatru, filmu, muzyki. Utrzymywanie czegoś w rodzaju skansenu nie miałoby sensu. Pamiętam, że gdy przyjeżdżałem do Teatru Wielkiego jako uczeń, wychodziłem z mocnym postanowieniem, że nigdy tu nie wrócę. Opera musi odpowiadać na zapotrzebowanie współczesności. To instytucja będąca zwornikiem kultury narodowej, bo spektakl operowy to synteza myśli, emocji, umiejętności wszystkich gatunków i zawodów artystycznych pod jednym dachem, w sumie kilkadziesiąt profesji. Zgadzam się w pełni z Frankiem Zeffirellim, który powiedział: "Zawsze wierzyłem w to, że opera to planeta, na której muzycy pracują razem, trzymają się za ręce i świętują wszystkie rodzaje sztuki".

Powiedział mi Pan kiedyś, że zna Pan wszystkie tajemnice Teatru Wielkiego, od piwnic po strych.

- Parę poziomów poniżej sceny znajdziemy maszynerię, zbiorniki ciśnieniowe o kilkunastocentymetrowych metalowych ścianach, dzięki którym można manipulować dziesiątkami ton. Od podnoszenia i opadania kurtyny, po zapadnie i ruchome podłogi... Gigantyczna fabryka robiąca kolosalne wrażenie. Nie ma drugiego takiego teatru w Europie. A to z kolei jest wynikiem wojennych losów Warszawy. Arnold Szyfman odbudował gmach z wielkim rozmachem, luksusem przestrzeni i powiększył go dwa razy w porównaniu z przedwojennym.

Fasada gmachu została taka sama, więc co się zmieniło?

- Położenie, wielkość sceny i kulis. Budynek Corazziego miał widownię tam, gdzie dzisiaj jest foyer. Widzowie siedzieli odwróceni tyłem do placu Teatralnego, a tam, gdzie kończy się kanał orkiestrowy, była ściana. Bez ogromnego zaplecza technicznego ani największej do niedawna sceny na świecie.

Niektórzy myślą, że posada dyrektora Teatru Wielkiego to boska fucha, żyć, nie umierać. Jaka jest prawda?

- Kolosalny obowiązek, bo podstawowa praca dyrektora to praca nad tym, co publiczność zobaczy za dwa, trzy lata. Właściwie nie ma wolnych weekendów. W ostatnią sobotę poranne spotkanie z niemieckim reżyserem Aronem Stillerem, kompozytorem Pawłem Szymańskim, u którego dziewięć lat temu zamówiłem operę, dyrygentem Wojciechem Michniewskim i Borysem Kudlićką dotyczyło zaawansowanych prac nad nową operą. Oczywiście jest masa obowiązków reprezentacyjnych, choć one są ułamkowe w stosunku do mojej największej powinności: projektowania repertuaru, budowania zespołów realizatorów, więzi z czołowymi teatrami światowymi. A to wymaga ogromnej pracy i stabilizacji kontaktów z postaciami i instytucjami świata opery.

Zna Pan smak wzlotów i upadków, przeżył dni powołań i odwołań. Niektóre spowodowane przez zawirowania polityczne, inne - bo "taka była wola prezesa Rady Ministrów".

- Znam, ale nie to wydaje mi się ważne. Przed wejściem Polski do Unii Europejskiej przygotowywałem polską kulturę do wykorzystania funduszy europejskich, doskonale wiedząc, że te obiekty będą otwierać moi następcy. Ale tak to jest, taka jest logika demokracji. Gdybym ograniczał moje działania do horyzontu własnej kadencji, niczego bym nie zrobił, a tak, jako jedyny kraj z dziesięciu, które weszły do Unii Europejskiej, mamy do czynienia z niesamowitą erupcją projektów infrastrukturalnych: najpiękniejsza uczelnia muzyczna Europy, jaką jest Akademia Muzyczna w Katowicach, znakomite muzea sztuki w Łodzi i w Toruniu. Mamy powody do dumy. W każdym województwie powstają znakomite obiekty: filharmonia w Gdańsku, opera w Krakowie, hala koncertowa w Poznaniu. Ale jeśli coś dzisiaj Polskę dzieli od krajów Europy, które podziwiamy i uważamy za wzorcowe, to nadal uboga infrastruktura. Dlatego przeszkoliłem w ramach systemu ponad dwa tysiące menedżerów kultury polskiej dla pozyskiwania funduszy europejskich.

Nieprzypadkowo pytałam o Pana tryb życia, o poranki i noce.

- Mój tryb życia jest intensywny. Nie mam wolnych sobót, wolnych niedziel. Dziś zacząłem wyjątkowo późno, o 12.00, bo wczoraj skończyłem bardzo późno, po północy. Zazwyczaj nie wychodzę z tego gmachu przed 22.00.

Rodzina ma chyba z Pana niewiele pożytku.

- To jeden z najbardziej dotkliwych wymiarów tej rzeczywistości, zwłaszcza że muszę dużo podróżować. Do Pekinu na otwarcie Roku Chopinowskiego pojechałem na półtora dnia! 20 godzin w jedną stronę, 20 godzin w drugą, na miejscu półtorej doby. Odczuwam deficyt kontaktów z rodziną. Moje panie to rozumieją, przyzwyczaiły się, prawdę mówiąc, bo zawsze tak było. Marta skończyła Akademię Teatralną i jest aktorką Teatru Polskiego w Warszawie.

Był Pan na spektaklu dyplomowym, jak kończyła szkołę?

- Byłem, oczywiście znalazłem czas, ale ważniejsze są dla mnie jej premiery w teatrze.

Mały egzamin ojcowskiej uważności: w jakim spektaklu ostatnio zagrała?

- W "Opowieści zimowej" Szekspira w reżyserii Jarosława Kiliana w Teatrze Polskim. Była świetna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji