Artykuły

Mnie porażka nie poraża

Czyją porażką był "Makbet"? - KRZYSZTOFA GLOBISZA pyta Marek Mikos.

KRZYSZTOF GLOBISZ: Spektakl jest na tyle świeży, że nie można mówić o porażce. Wszystko jest przed nami. Można się zastanawiać, czy sprawdziło się założenie Andrzeja Wajdy - powrót do teatru, który nie podpiera się niczym, nie wykorzystuje żadnych efektów inscenizacyjnych poza naprawdę koniecznymi. Aktorzy są pozbawieni jakichkolwiek "podpórek", zdani na własną grę, umiejętności. Myślę, że ten spektakl będzie się rozwijał, że osiągniemy dobre tempo, porozumienie z widzami. Widownia wychodzi zadowolona po spektaklu, nie odnoszę wrażenia, żeby brawa były zdawkowe. Rozmawiałem z kilkoma młodymi ludźmi i oni są zadowoleni - pierwszy raz rozumieją, o co tu chodzi, jaka jest intryga w "Makbecie". Na tle teatrów, które dziś ścigają się w stosowaniu różnego rodzaju multimedialnych chwytów i innych podpórek, ten spektakl jest goły, prosty. I to jest jego zaletą.

F: Nie uważa pan tej roli za swoją porażkę ?

KG: Krytycy mogą to tak ocenić, natomiast my... Zastanowiło mnie w jednej recenzji stwierdzenie, że wszyscy czekali na spektakl Andrzeja Wajdy z myślą, że się nie uda i potem odetchnęli z ulgą, że się nie udał.

Pamiętam "Kaspara" według "Kaspara Hausera" Petera Handkego. Zagrałem to 25~30 razy. To jedna z najważniejszych sztuk w moim życiu, a była wielkim niepowodzeniem u publiczności, krytyków. Dostałem co prawda za tę rolę nagrodę na festiwalu w Kaliszu, ale i wśród jurorów była rozbieżność opinii. Ten spektakl nauczył mnie więcej niż to, co krytycy nazywają moimi rolami udanymi, sukcesami.

F: To aktora rozlicza się ze spektaklu, choć przecież odpowiedzjalny jest reżyser, zdarzyło się panu brać cięgi za błędne decyzje reżysera?

KG: Tak. I uważam, że na tym polega lojalność aktora. Jeżeli już godzę się na to, by być w obsadzie, to ponoszę konsekwencje i idę za reżyserem, staram się wykonywać to, do czego mnie namawia, licząc jednocześnie na moją inwencję. Oczywiście w związku z tym przyszło mi nieraz zebrać złe recenzje właśnie dlatego, że słuchałem do końca reżysera, nawet zdając sobie sprawę, że to, co zrobimy, spotka się z krytyką.

F: Jakie to były spektakle?

KG: Choćby "Reformator" w reżyserii Rudka Zioły - choć tu nie grałem głównej roli, czy "Kariera Artura Ui" w reżyserii Tadeusza Bradeckiego. W obu zamiary były ambitne, aktorzy nie zagrali źle, a porażkę ponieśliśmy z powodów inscenizacyjnych.

F: Kiedy aktor zaczyna wiedzieć, że będzie źle ?

KG: Na pewno ten moment jest bliżej prób na scenie. Bo czasami bardzo dobrze się mówi przy stoliku, ale teatr polega na tym, że się coś przekłada na inny język. Jednak tu trzeba być bardzo ostrożnym. Szukanie wyrazu dla tego, co do czego się umówiliśmy przy stoliku, jest żmudne. Oczywiście, są reżyserzy rutyniarze, którzy łatwo "ustawiają scenę". Są też tacy, którzy mocno się borykają z materią sceniczną, ale często to z nimi właśnie warto pracować. To dotyczy na przykład Zioły czy Krystiana Lupy. Praca z nimi jest niezwykle żmudna, pozornie nic się nie dzieje. Ale to pozory, bo fizycznie kumuluje się to, do czego umówiliśmy się teoretycznie, a później dochodzi często do olśniewającego rezultatu.

F: Często pan rzuca podjętą rolę?

KG: Tylko raz mi się to w życiu zdarzyło. Uważam, że zaufaniem trzeba reżysera obdarzać jak najdłużej. Jeżeli człowiek chce osiągnąć coś nowego w teatrze, to musi eksperymentować, nawet jeśli eksperyment jest katorżniczy. Wiem jedno: jeżeli próby idą mi łatwo, efekt wcale nie musi być dobry. A kiedy są uciążliwe, to jest szansa, że powstanie coś dobrego.

F: No, to dość antygwiazdorska postawa...

KG: Myślę, że minęły czasy, kiedy przychodziło się do teatru na popisy aktorskie. Chyba zresztąjuż niewielu jest aktorów, chętnych do pełnienia takiej roli. Misją aktora jest rozmawiać z publicznością, przedstawiać tematy, a nie własne kuglarstwo, wirtuozerię. Kunszt aktora polega dziś na tym, że widz rozumie problem, z którym aktor występuje na scenie. Mistrzostwo takich aktorów jak Jan Peszek, Jerzy Radziwilowicz czy Jerzy Trela polega nie na tym, że komunikują: "doceniajcie, jak ja pięknie gram", tylko: "doceniajcie, o czym chcę z wami rozmawiać, co chcę wam przez te role powiedzieć". I ja też tak próbuję. >

F: Codzienność, życie pozateatralne przeszkadza czy pomaga w tak rozumianym przez pana aktorstwie ?

KG: Grałem w zeszłym roku premierę krótko po śmierci mojej mamy. To był spektakl o krakowskich kabaretach. Tuż po informacji o jej śmierci miałem próbę z publicznością, jeszcze zamkniętą. Fatalną próbę! Byłem rozkojarzony, miałem jakieś najprostsze kłopoty z tekstem. Po 2-3 dniach odbyła się premiera, a jeszcze nie było pogrzebu, czyli cały czas byłem w rozpaczy, smutku. I pamiętam, że kabaret, w którym wtedy zagrałem, był jednym z najlepszych... Czyli wpływ "zewnętrzności" może być skrajnie różny - od depresji, która jest związana z nagłością przeżycia, po rodzaj "nadmobilizacji". Fakty poza teatralne wpływają na nas z pewnością, ale myślę sobie, że dopóki jesteśmy tacy wrażliwi, dopóty jesteśmy ciekawi dla publiczności.

F: Czy aż tak, że aktor sam może uratować słaby spektakl ?

KG: Jasne. Zresztą i reżyser, obsadzając wybitnego aktora, liczy na to, że osobowość tego człowieka podniesie rangę postaci, że wniesie on coś ważnego od siebie. W tym sensie ratowanie spektaklu przez aktora nie jest wcale niczym nadzwyczajnym.

F: Jednak kiedy nic nie wychodzi, założenie kompletnie mija się z tym, co powstaje na scenie nie bywa, Że aktor popada w frustrację ?

KG: Aktorstwo jest jednym z najbardziej "frustrogennych" zajęć. Jeśli ktoś nie ma silnej osobowości, psychiki, może wręcz skończyć tragicznie. I jest na to sporo przykładów. Poza tym jako osoby publiczne poddani jesteśmy różnego rodzaju ocenom, często również tworzonym przez pełnych pychy recenzentów, którzy uważają, że mają jedyny patent na rozumienie sztuki.

F: Krytycy są niekompetentni?

KG: Niejeden. Jeżeli na przykład któryś z recenzentów "Makbeta" pisze, że to taka krótka sztuka, że można ją przeczytać, jadąc w pociągu z Warszawy do Krakowa, to ja już widzę tego krytyka: przerzucił parę kartek i uważa, że wszystko wie. Co to za miara, że najkrótsza sztuka ma trwać najkrócej? Niektóre sztuki Becketta mają po parę kartek, a są materiałem na wielogodzinne widowiska. Albo zarzut innego recenzenta, że w naszym spektaklu Makbet jest jakimś poczciwym misiem. To tak, jakby ten recenzent nie znał świata, nie oglądał nawet telewizji i nie widział "misiowatych" tyranów. Jakby nie słyszał nigdy o cienkiej granicy między dobrem a złem. O co tu chodzi?Jeżeli uznam, że grany przeze mnie bohater to wcielony diabeł, to mam sobie rogi założyć?

F: Oj, nie lubi pan krytyków.

KG: Skądże znowu. Lubię, jeżeli krytyka daje mi coś konkretnego, ale jeżeli krytyk tylko patrzy, jakw recenzji zabłysnąć, to mnie to i śmieszy, i wkurza.

F: Jak wygląda krajobraz po klapie ? Przynosi ktoś druzgocące recenzje i co ? Reżyser coś mówi ? A może wszyscy udają, Że jest świetnie?

KG: Na pewno jest jakiś rodzaj smutku, że spektakl nie został tak odebrany, jak byśmy chcieli. Ale w obecnym świecie teatralnym jest tyle powodów, żeby coś źle ocenić, nie docenić, tyle powodów pobocznych, niezwiązanych z meritum sprawy, tyle animozji, że trudno powiedzieć, co rzeczywiście jest opisem klapy, a co nierzetelną oceną. Ostatnio w radiu słyszałem audycję, z której wynikało, że na mapie teatru w ogóle nie ma czegoś takiego jak Kraków. Natomiast jest Wałbrzych. Nic nie mam przeciw Wałbrzychowi, ale takie mówienie w mojej opinii nie jest wynikiem rzetelnej oceny, tylko efektem polityki, jaką uprawia recenzent.

F: No, ale niedobre spektakle jednak się zdarzają, a w dodatku prawie zawsze, jakkolwiek byłyby złe, są grane długo. Jak się w tym czuje aktor ? Potrafi wywołać w sobie zapał przed wejściem na scenę?

KG: Spektakle mają to do siebie, że się rozwijają w miarę grania. Mało tego, mając pewną wiedzę wynikającą z kontaktów z publicznością, z rozmów z nią, czasem nawet podświadomie wyciągamy pewne wnioski. Przedstawienie zaczyna żyć własnym życiem, "samoreżyserować się". To oczywiście nie może odbiegać od zamysłu reżysera, ale jednak spektakl dojrzewa, staje się zwykle coraz mądrzejszy.

F: Ja pytam o te, które się nie stają...

KG: Wtedy spektakl powoli umiera. Bo nie przychodzimy z radością, nie chce nam się go grać. Ponieważ jednak jesteśmy zawodowymi aktorami, robimy swoje najlepiej, jak umiemy. Profesor Leon Kieres powiedział, że on ma bardzo wiele uwag do ustawy lustracyjnej, ale jako urzędnik jest "niewolnikiem prawa". W związku z tym będzie ją wykonywał tak, jak mu nakazuje i prawo, i jego sumienie. Ja podobnie - wewnętrznie ślubuję, że grając w spektaklu, będę go grał najlepiej, jak tylko mogę i będę mobilizował wszystkie siły, żeby co wieczór stawać przed publicznością w jak najlepszym stanie ducha, energii, aby odegrać rolę. Choćbym nawet jej nie lubił.

F: Skoro już wiemy, co grozi aktorowi w przypadku klapy, to co się dzieje w przeciwnym przypadku ? Czy poczucie bezpieczeństwa, jakie stwarzają np. Jarocki i Lupa, nie może prowadzić aktora do lenistwa myślowego ?

KG: Nie. Bezpieczeństwo, które wypływa z pracy z tymi ludźmi, nie polega na kalkulacji: "Teraz zrobię coś z Lupą, z Jarockim, z Jarzyną i mam pewność, że wyjdzie". Nie. Niebezpieczeństwo wręcz jest tu czasami dużo większe, bo oni stawiają wysoko poprzeczkę. Poczucie komfortu w pracy z nimi polega jednak na tym, że mam kogoś, kto mnie prowadzi, swojego guru. Jeżeli potknę się, wiem, że jest ktoś, kto mnie podtrzyma: powie - idź tą drogą, bo jest dobrze, albo - nie idź tamtą, bo jest źle. No i praca z takimi reżyserami to marzenie, bo wydobywają z nas, aktorów, takie rzeczy, o których zapomnieliśmy albo o których nam się nawet nie śniło.

F: Skoro ten wpływ jest tak przejmujący, to czy potrafi rozciągnąć się aż poza teatr?

KG: Najczęściej jak pracujemy, załóżmy nad takimi "Szewcami" z panem Jerzym Jarockim, to pojemność "pozateatralnych" tematówjest ogromna. Pamiętam, ile czasu poświęciliśmy na rozmowę o globalizacji. Dlatego, że jednym z tematów "Szewców" jest właśnie globalizacja, ponadnarodowość. Pamiętam, że w związku z tymi "Szewcami" zająłem się Fukuyamą, choć wydaje się, że nie ma on nic wspólnego ze sztuką Witkacego. A tymczasem odkryłem przepowiedziane przez Witkacego tematy. Na przykład geny u niego: "Wszystko w genach, geny" - mówi bohater tej sztuki, Scurvy. A cała nowa książka Fukuyamy "Koniec człowieka" poświęcona jest właśnie różnego rodzaju genetycznym konsekwencjom tego, co się dzieje. Więc Jarocki pchał mnie ku myśleniu i lekturze na ten temat. Gdy teraz pracuję z Krystianem Lupą nad Nietzschem, to siedzę nad książkami jego, o nim, o jego filozofii.

F: Pracuje pan z najlepszymi reżyserami, gra wielkie role, niewątpliwie może pan przebierać w propozycjach wszystkich teatrów w Polsce, a jednak cały czas trzyma się pan Krakowa.

KG: Mam takie jakieś przyzwyczajenie, na pewno to jest głupie i niezwiązane z dynamicznie rozwijającym się światem i ludźmi, którzy w tym świecie żyją. Jest to poczucie przynależności do pewnych tradycji, choć nie są to moje rodzinne tradycje - przecież pochodzę z Katowic. W momencie, gdy zamieszkałem w Krakowie i zacząłem czerpać z tradycji tego miasta, z tych ludzi, widzę, że tu życie być może jest ślamazarniejsze, być może my nie mamy takiej siły ataku i przebicia. Czasami bardzo się martwię, że właśnie tego nie potrafię nauczyć naszych studentów, którzy wychodzą ze szkoły w Krakowie, idą do Warszawy i czasami, przynajmniej w pierwszych próbach, przegrywają z bardziej drapieżnie nastawionymi kolegami z innych miast.

Może ich tego nie umiemy nauczyć, ale to wynika z tego, że szanujemy drugiego człowieka. W Krakowie nie ma krwiożerczej walki, za mało jest powodów do niej, w związku z tym Kraków rządzi się prawem ospałości. Ale ospałość jest bliższa człowiekowi niż drapieżność. Ja, żeby pracować, muszę mieć coś, co mnie podnieca do pracy. To miasto mnie inspiruje. Rynek, okolice Starego Miasta, ludzie, którzy się tutaj zbierają - gdybym się od tego odciął, tęskniłbym. Być może ta siła tęsknoty byłaby wtedy motorem... Nie sprawdziłem tego. Lubię tutaj być.

F: Może z tego szacunku do człowieka, a może z braku propozycji wynika, że krakowscy aktorzy rzadko występują w reklamie. To chyba dobrze dla aktorów ?

KG: Nie widzę niczego złego w tym, że aktorzy biorą udział w reklamach. Każdy sam powinien decydować, czy chce, by wychodząc na scenę, był rozpoznawany jako zachwalający zalety serka albo aspiryny. To jest osobista sprawa.

F: Czyli żadnych reguł nie ma?

KG: Jest coś... Powiedzmy, że reklamuję jakiś soczek, a potem się okazuje, że ten soczek przyczynił się do zachorowania 50 tys. dzieci. I co? Czyja jestem za to w jakiś sposób odpowiedzialny? Mam poczucie, że tak. Nie wyobrażam sobie też takiej sytuacji, że mógłbym nagrać reklamę, że ja, Krzysztof Globisz, korzystam z usług tej firmy ubezpieczeniowej, tego banku już od piętnastu lat i czuję się z nimi bardzo dobrze, a naprawdę ani tam konta nie mam, ani nigdy w życiu tam nie byłem. To bym uznał za nadużycie. Istnieje taki rodzaj podstawowej prawdy, która by musiała spowodować, że godzę się na reklamę -banku, ubezpieczenia, samochodu, zegarka, pióra... O, najchętniej pióra, ponieważ go używam. W ten sposób identyfikuję się, przynajmniej po części, z tym, czemu zaświadczam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji