Artykuły

Księga zdarzeń

- Wajda zmienił mój stosunek do zawodu, trochę także do życia. Aktorstwo nie musi być trudne. Można mieć niezłą aparycję, świetną dykcję i grać przyzwoicie. Ale w tym zawodzie "przyzwoitość" nie jest specjalnie podniecająca. Wajda od swoich aktorów nie żąda, żeby byli przyzwoici, oni muszą wykonać coś, co nazywam "skokiem w przepaść" - mówi JERZY GRAŁEK, aktor Starego Teatru w Krakowie.

Wywiad powinien być jubileuszowy, zatem na wstępie zapytam, jak się miewa jubilat z czterdziestopięcioletnim stażem aktorskim?

- Dopiero teraz zaczyna do mnie docierać, że to już. Przez wszystkie te lata pracowałem (i żyłem) tak intensywnie, aż w tym biegu zapomniałem, że lata szybko mijają. Naturalnie myślę, że jubileusz to dopiero początek nowej, niezwykłej drogi.

Zawsze w podobnych sytuacjach - jak na zawołanie - przypomina mi się wiersz Szymborskiej "Miłość" od pierwszego wejrzenia i wers: "Każdy początek to tylko ciąg dalszy / a księga zdarzeń zawsze otwarta w połowie".

- Powiem panu, że uświadomiłem to sobie nagle w trakcie uroczystości jubileuszowych w Starym Teatrze. Kiedy na własne oczy zobaczyłem tylu ludzi zaprzyjaźnionych ze mną i z teatrem zrozumiałem, że to na pewno nie powinien być żaden koniec czy podsumowanie. Takie spotkania pomagają przezwyciężać wszelkie zwątpienia, pozwalają zrozumieć, że przywołana przez pana "księga zdarzeń" jeszcze długo nie zostanie domknięta. Nawet w połowie.

Skoro o czasie przyszłym wspominać nie wypada, porozmawiajmy o ponad czterech dekadach spędzonych przez pana na scenie. Z zaskoczeniem przeczytałem, że zanim trafił pan do Krakowa, po drodze było sporo innych przystanków.

- Tak mocno wpisałem się w pejzaż Krakowa i Starego Teatru, że kiedy mówię studentom, iż kończyłem szkołę aktorską nie w Krakowie, tylko w Łodzi, wszyscy myślą, że żartuję. Zanim trafiłem do Krakowa, grałem w Bydgoszczy, Olsztynie, Łodzi i we Wrocławiu. Założenie zawsze było podobne - od początku chciałem występować jak najwięcej w możliwie jak najbardziej różnorodnym repertuarze. Takie ambitne zamiary debiutantom umożliwiają niemal wyłącznie tak zwane sceny prowincjonalne. Gdy w Olsztynie próbowałem mierzyć się z klasycznymi tekstami, w Krakowie albo w Warszawie być może na początku przyszłoby mi grać jakieś "ogony". Przed tym chciałem uciec.

Ze szczególną atencją odnosi się pan do okresu pracy w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie.

- To prawda. Wówczas, na początku lat siedemdziesiątych w Olsztynie zebrała się grupa młodych ludzi, którzy nie bali się pracować. Nasza harówka miała sens, bo stał za nią młodzieńczy dynamit, który znajdował ujście w produkcjach teatralnych. Poza tym właśnie w Olsztynie zakosztowałem niezwykłej, także pozateatralnej radości bycia w zespole. Tam zacząłem jeździć konno. Wspaniałe czasy...

Ponad dziesięć lat w zespole Teatru im. Juliusza Słowackiego zaowocowało wydarzeniami mierzonymi nie tylko w artystycznej skali. Myślę na przykład o światowej premierze "Brata naszego Boga" Karola Wojtyły w reżyserii Skuszanki.

- Graliśmy sztukę papieża pewnie z trzysta razy, zawsze przy nadkompletach. W latach osiemdziesiątych wszystko miało inną rangę. Notorycznie brakowało na ten spektakl biletów. Pamiętam, że kiedyś podszedłem do kasy, żeby załatwić wejściówki dla znajomych i nagle zobaczyłem klęczącego człowieka, który twierdził, że musi zobaczyć przedstawienie, bo "na papieża" przyjechał do Krakowa aż z Białegostoku - dwadzieścia pięć godzin pociągiem. Taka determinacja.

W "Słowaku" rozpoczęła się trwająca wiele lat pana współpraca z Rudolfem Zioło.

- Zagrałem u Rudka kilka ważnych ról: doktora Bormentala w "Psim sercu" według Bułhakowa, Melchiora Abłaputo w "Onych" Witkacego, potem - już w Starym - między innymi Sąsiada w "Reformatorze", w pięknym "Śnie nocy letniej"...

Konsekwentnie w kolejnych teatralnych produkcjach obsadzał pana Andrzej Wajda.

- Wajda zmienił mój stosunek do zawodu, trochę także do życia. Aktorstwo nie musi być trudne. Można mieć niezłą aparycję, świetną dykcję i grać przyzwoicie. Ale w tym zawodzie "przyzwoitość" nie jest specjalnie podniecająca. Wajda od swoich aktorów nie żąda, żeby byli przyzwoici, oni muszą wykonać coś, co nazywam "skokiem w przepaść". Decyzja jest autonomiczna: albo podejmiemy pałeczkę i odważnie skaczemy bez asekuracji, albo nie. Ja przy Wajdzie nauczyłem się skakać.

To może być niebezpieczne wyzwanie - dosłownie i metaforycznie. Za nieudanym skokiem może kryć się przepaść.

- Siła talentu Andrzeja Wajdy polega na tym, że nie dopuszcza do blamażu, nie pozwala na tę przepaść.

Spoglądając na tytuły spektakli krakowskich, w których pan wystąpił, jeszcze jedno nazwisko wydaje się bardzo ważne: Tadeusz Bradecki. To u niego zagrał pan między innymi wielokrotnie nagradzaną rolę Nedostala w "Wiośnie Narodów" Nowaczyńskiego.

- Cieszę się z pana wyboru akurat tych trzech reżyserów: Zioło, Wajda, Bradecki. Najbardziej owocne związki artystyczne to te, które nie są jednorazowe, bo wiążą się z obustronnym zaufaniem. Każde kolejne spotkanie z Tadeuszem Bradeckim, Rudkiem Zioło, Andrzejem Wajdą to szansa na ożywcze doświadczenie zawodowe, bo mówimy przecież o twórcach wysokiej próby. U nich zagrałbym wszystko, nawet najmniejszy epizod.

Kilka lat temu z sukcesem zagrał pan szekspirowskiego Shylocka w "Kupcu weneckim". W irlandzkim Cork, w międzynarodowej obsadzie. Po angielsku!

- Po raz pierwszy wyjechałem do Irlandii, po raz pierwszy grałem w teatrze po angielsku (i to od razu w sztuce Szekspira), po raz pierwszy dostałem aż tak entuzjastyczne recenzje.

Kupiec wenecki był głównym wydarzeniem wielkiego festiwalu Corcadorca.

- W ramach Cork Midsummer Festival odbywa się wiele prestiżowych imprez muzycznych, filmowych, teatralnych, które ogniskują się wokół jednego wydarzenia głównego - wielkiego spektaklu plenerowego. Ideą tych spektakli jest wyjście teatru na zewnątrz. Akcja poszczególnych części dramatu rozgrywa się w różnych miejscach; publiczność razem z aktorami przenosi się z miejsca na miejsce. Kupiec wenecki rozgrywał się w czterech planach, m.in. przed frontem starej irlandzkiej destylarni, skąd publiczność maszerowała pod główny budynek sądu, gdzie rozgrywała się scena sądu z tego dramatu, dalej akcja przenosiła się do kościoła Świętego Antoniego.

Reżyser "Kupca weneckiego" Pat Kiernan uznawany jest za jednego z najciekawszych młodych irlandzkich twórców. Jego adaptacja sztuki Disco Pigs Endy Walsh była przed kilkoma laty wydarzeniem festiwalu w Edynburgu.

- To prawda, Pat Kiernan to bardzo mocne nazwisko. Reżyseruje w Dublinie, Londynie i w Nowym Jorku. W Kupcu weneckim zebrał także fantastyczny skład aktorski.

Domyślam się, że dla pana, aktora z Polski, wyzwanie stanowiło już samo pokonanie bariery językowej.

- Wcześniej grałem wprawdzie po angielsku w filmach, m.in. w "Triumfie ducha" Roberta M.Younga z Willemem Defoe czy w "Światłach" Christiana Schmidta, ale to naprawdę nie to samo. Aktorzy - Mark D'aughton, Brendon Conroy czy Anthony Morris - widząc, że walcząc z angielskim gryzę ziemię z bólu, przychodzili do mnie i mówili: "Jurek, nie martw się, gdy będzie trzeba, spotkamy się także w niedzielę, spotkamy się po próbie". I spotykaliśmy się.

Wspomniał pan o recenzjach. Były rzeczywiście wyśmienite. Krytycy najwięcej miejsca poświęcili pana kreacji. Mary Leland w "Irish Times" pisała wręcz o aktorskim objawieniu: "monumentalnej kreacji łączącej intelektualny rygoryzm i emocjonalną gęstość".

- Ja takiej recenzji nie miałem nigdy w życiu! Zresztą wszystkie irlandzkie dzienniki pochwaliły spektakl i moją rolę. Osobne komplementy zebrałem także w prestiżowym "Guardianie".

Krytyk Liam Heylin w dzienniku "Evening Echo" napisał, że "Shylock w wykonaniu polskiego aktora Jerzego Grałka jest najbogatszym i najpełniejszym wcieleniem tej karkołomnej roli, jaką kiedykolwiek oglądał". Odnoszę wrażenie, że Szekspir to w ogóle dla pana szczęśliwy autor.

- Bardzo szczęśliwy. W dramatach Szekspira zagrałem najwyżej oceniane i najbliższe sercu role. Szekspir towarzyszy mi od początku kariery. Dwa lata po skończeniu szkoły teatralnej, w 1971 r. zagrałem Makbeta w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie, potem, już w Krakowie, w Teatrze Słowackiego - Poliksena w "Opowieści zimowej" w reżyserii Skuszanki, w 1978 r. Hamleta w spektaklu Jerzego Krasowskiego. Z "Hamletem" (TV) (1989) Andrzeja Wajdy w Starym Teatrze, w którym grałem Klaudiusza, objechaliśmy pół świata. W "Śnie nocy letniej" u Rudka Zioło wystąpiłem w roli Podszewki, potem grałem Karola w "Jak wam się podoba" i Pompejusza w "Miarce za miarkę" w reżyserii Tadeusza Bradeckiego. Byłem Klaudiuszem w głośnym "Hamlecie" Krzysztofa Jasińskiego w Teatrze STU. O licznych teatrach telewizji, z moim ukochanym Macdufem w telewizyjnym Makbecie w reżyserii Krzysztofa Nazara nie wspominam. Ma pan rację, Szekspir zawsze przynosił mi szczęście.

Pewnie teraz chciałby pan zagrać Shylocka po polsku. Nie będzie łatwo. W bazie "e-teatru" odnotowano zaledwie kilka powojennych inscenizacji tego dramatu Szekspira.

- Kupiec wystawiany jest bardzo rzadko, w Krakowie nie był grany chyba od dziesięcioleci. Pamiętam Shylocka, którego kiedyś, w spektaklu Waldemara Śmigasiewicza zagrał, zresztą świetnie, Gustaw Holoubek. Może i mnie się uda...

Shylock w Kupcu weneckim Pata Kiernana to najważniejsze, ale przecież nie jedyne pana zagraniczne zawodowe osiągnięcie. Parę lat temu w filmie Tima Robinsona "Plot to Kill Stalin" świetnie zagrał pan rolę tytułową.

- To był film opowiadający o ostatnich miesiącach życia i śmierci Stalina. Podobnie jak w przypadku Shylocka, wygrałem casting. Graliśmy po rosyjsku, ale pracowaliśmy w języku angielskim. Pamiętam, że sam wymyśliłem scenę, w której Chruszczow po zakrapianej balandze leżał do góry nosem, a Stalin, czyli ja, z eleganckim talerzykiem z równiutko pokrojonymi pomidorami podchodził do Berii i razem z nim ze złością zaczynał wcierać w śpiącego Chruszczowa te pomidory. Anglicy byli zaskoczeni, skąd mogliśmy wiedzieć o podobnych reakcjach, które podobno rzeczywiście miały miejsce. Nie rozumieli, że pewnych rzeczy u nas naprawdę nie trzeba tłumaczyć...

Z jednej strony Shylock w "Kupcu weneckim" i Klaudiusz w "Hamlecie" Krzysztofa Jasińskiego w Teatrze STU, z drugiej zabawny i wzruszający Skrzetuski w "Trylogii" Jana Klaty w Starym Teatrze. Od lat konsekwentnie unika pan zaszufladkowania w jednym tylko typie ról.

- Najczęściej obsadzany jestem w rolach dramatycznych, ale uwielbiam także żywioł komediowy. Chwała takim reżyserom jak Rudolf Zioło, który pierwszy zobaczył we mnie aktora komediowego: w 1983 roku w Teatrze Miniatura razem z Jankiem Peszkiem zagraliśmy w "Psim sercu" Michała Bułhakowa. Spektaklu wręcz nie dało się grać, bo ludzie umierali ze śmiechu, potem zaś nie dało się grać dlatego, że konsulat radziecki nam zabronił. Takie to były czasy. W ślad za doktorem Bormentalem z "Psiego serca" przyszły następne role komediowe, w tym może najważniejsza w całej mojej karierze, wspominana już wcześniej rola Barnabasa Nedostala w "Wiośnie Narodów w cichym zakątku" Adolfa Nowaczyńskiego w reżyserii Tadeusza Bradeckiego.

Nie wiem, czy zwrócił pan uwagę, że niemal cały czas rozmawiamy o teatrze, a przecież filmografia również jest bogata. Tyle tylko że chyba nie było w niej zbyt wiele wydarzeń wartych osobnego odnotowania.

- Zabrzmi to pewnie niepoważnie, ale wydaje mi się, że pod tym względem miałem po prostu pecha. Gdyby pozwolono Żuławskiemu dokończyć w swoim czasie Na srebrnym globie, mógłbym dzisiaj być w zupełnie innym miejscu. To było zresztą wydarzenie bez precedensu, nawet w tzw. demoludach. Na własne życzenie okaleczony został film zapowiadający się na wielkie międzynarodowe wydarzenie. Kiedyś otrzymałem też główną rolę w filmie, ale nie potrafiłem porozumieć się z reżyserem i w efekcie zszedłem z planu.

Nie żal straconych szans?

- Nie, bo to również były Jakieś" doświadczenia. Aktor powinien być workiem bez dna. Każde doświadczenie, zarówno dobre, jak i zle, gdzieś tam już pozostaje i może być później, w sprzyjających okolicznościach, spożytkowane artystycznie.

A jakim doświadczeniem był udział we francuskim filmie Aubea L'Envers w reżyserii Sophie Marceau?

- To była główna rola męska. Zosia Marceau zrobiła piękną nowelkę filmową według własnego scenariusza, pokazywaną przy aplauzie na festiwalu w Cannes. Pisała mi potem w liście, że potężny producent obiecał jej wówczas, iż jeśli napisze scenariusz na duży film, to wyłoży pieniądze na jego realizację. No, ale ona ciągle gra w filmach...

Na koniec, jeśli pan pozwoli, trochę mniej poważnie. Cóż to, na Boga, znaczy, że ma pan konia, chałupę i stajnię?

- Moim miejscem na ziemi jest poza Krakowem podkrapacka wieś, mam tam swój prywatny azyl w lesie, gdzie często uciekam od świata. Są lata intensywnej pracy w teatrze czy w telewizji, ale są również miesiące posuchy. Spędzam je w Roztoce. I już się nie obrażam na los, nie rozbijam o role, nie walę głową w mur - polubiłem swój spokój. Będzie, co będzie. Również w życiu prywatnym po latach różnych zwątpień doszedłem do pionu. Jestem człowiekiem szczęśliwym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji