Artykuły

Noc listopadowa

Sztuki nie ma, scena jest, albo rzecz o wytrwaniu

Po dwunastu latach otwarto ponownie Scenę Narodową. Były wielkie nadzieje i oczekiwania, spotęgowane dodatkowym napięciem wynikającym z wieloletnich i wielowątkowych dyskusji wobec tego, czym ma być ta scena, jaki ma mieć program, przez kogo ma być tworzona, jak zorganizowana. Pierwsza premiera: "Noc listopadowa" Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego, nie okazała się arcydziełem, ale jak w przypadku każdego przedstawienia Grzegorzewskiego, zasługuje na uwagę, bo jest bez wątpienia dziełem artysty teatru.

Przedstawienie zaczyna się krótkim dialogiem z prologu "Wyzwolenia". Reżyser pyta Konrada: "Jest jaka sztuka?", Konrad odpowiada: "Nic". I dalej reżyser: "Nic?! A my mamy wielką scenę; dwadzieścia kroków wszerz i wzdłuż. Przecież to miejsce dość obszerne, by w nim myśl polską zamknąć już (...)". Istotnie miejsce jest. Dla Grzegorzewskiego scena zawsze była miejscem magicznym, a scena Narodowego okazała się miejscem także nadspodziewanie atrakcyjnym.

Wydaje się, że reżyser jak dziecko urzeczony jest mechaniką tej sceny. Podesty podnoszą się i zapadają. Przestrzeń dość często się zmienia. Zagęszcza albo rozszerza. Postaci przenoszone są z planu w plan. W zbliżeniach i w oddaleniach. Zapadają się i wynurzają. Scena wydaje się sama w sobie mobilniejsza, ruchliwsza, zdynamizowana. Zapewne chodzi o coś więcej niż płynny i atrakcyjny montaż przedstawienia. Zapewne chodzi o pokazanie swoistej mechaniki dziejów, przy pomocy mechaniki sceny. Zapewne chodzi o taki ruch na scenie, który zdolny jest uruchomić poetyckie widzenie świata opowiadanego przez Grzegorzewskiego. A jaki jest to świat? Przede wszystkim jest to świat teatru. Z jego artystami, aktorami, robotnikami, z jego literaturą, rekwizytami. Tym razem gra się "Noc listopadową" Wyspiańskiego, ale gra się ją nie w scenerii warszawskich Łazienek, ale w teatrze Grzegorzewskiego. Owszem rekwizyty: rzeźba króla Jana III Sobieskiego jest z Łazienek, fragmenty architektury tejże stamtąd, ale wszystko razem jest jednak z rekwizytorni teatru. Od czasu do czasu reżyser pokazuje nam nawet, jak rekwizyty czy fragmenty dekoracji zostały zrobione. Tym razem współpracował z Andrzejem Kreutz Majewskim, którego wyobraźnia plastyczna jest zapewne inna, inaczej fascynująca i podlegająca innym zmianom. Ale nie ma żadnych wątpliwości, że jesteśmy w teatrze Grzegorzewskiego, w którym drugi wspaniały plastyk wykonał scenografię. Gra się tekst Wyspiańskiego. Bez wielkich skrótów, z niewielkimi uzupełnieniami, przez cztery godziny. Szczęśliwie tekst nie brzmi pusto, patetycznie, pretensjonalnie i manierycznie. Widać sporo wysiłku włożonego w to, aby słowa wypowiadane ze sceny były prawdziwe i bardziej wiarygodne niż język, przy pomocy którego zostały napisane. Są sceny, których słucha się z niekłamanym zainteresowaniem. Ale w teatrze Grzegorzewskiego dość często mówi się językiem Wyspiańskiego. A od czasu do czasu milczy w języku Wyspiańskiego. Albo coś sobie w tej muzycznej, a nie tylko plastycznej, wyobraźni Wyspiańskiego wyobraża. Np. teraz w scenie wizji Lelewela, kiedy to mały poemat symfoniczny Stanisława Radwana okazał się bardziej sugestywną i na swój sposób odkrywczą wizją dziejów własnego pokolenia postaci niż gdyby te same treści zostały literacko opowiedziane.

Tak więc dzisiejsza "Noc listopadowa" musi być łączona z wczorajszym "Weselem" czy "Wyzwoleniem", z których Grzegorzewski tak obficie w przeszłości czerpał, i którymi swój teatr przez lata nasycał. Nie może więc dziwić, że w planie myśli polskiej kontynuuje reżyser swe dotychczasowe motywy. Jest czyn i jest ofiara, tworzenie i umieranie, jest wzniosłość i ironia i jest przede wszystkim trwanie. Przedstawienie kończy się śpiewem tłumu wiozącego na armacie Łukasińskiego. Wyraźnie dochodzi fragment tekstu: "Wytrwania! Wytrwania, o dajże im, Boże, niech siły ich się nie zmarnią (...)". Przedstawienie zdaje się mówić o tym, że obok czynu i ofiar jest trwanie. Coś, co wydaje się nie zauważone i nie docenione. Coś, czego wartości nikt na dobrą sprawę nie bardzo jest pewny. Szczególnie wtedy, gdy trwaniu przeciwstawia się czyn. Bo co w tym trwaniu ma się przenosić ku przyszłości, co pozostawać, co ożywa, a co zamiera? Co - jeśli treścią trwania jest właściwie pamięć. Pamięć nie tylko wspomnianego już Lelewela, ale także pamięć Chłopickiego, Krasińskiego, Czartoryskiego, Łukasińskiego, nie mówiąc już o takich postaciach jak Wielki Książę czy jego żona Joanna, którzy jednak z nieco innej ulepieni są gliny teatralnej. Jesteśmy spętani pamięcią. Jesteśmy nią odrętwieni, dzięki niej trwamy, może nawet zmieniamy historię, ale nie bardzo wiadomo, ku czemu zmierzamy. Wydaje się, że mamy pamięć, ale nie znamy drogi ku przyszłości. Podejmujemy wędrówki w głąb siebie i coraz częściej okazuje się, że nic nas nie łączy poza tym, że wszyscy jakoś to samo robimy. Taka jest myśl polska Wyspiańskiego, Grzegorzewskiego wpisana w to, ale przecież nie tylko w to przedstawienie.

Tym razem Grzegorzewski miał wyjątkową w naszych czasach okazję: zbudowania zespołu artystycznego od podstaw i pokazania go w całości w jednym przedstawieniu. Wydaje się, że, przynajmniej z optyki premiery, zespół aktorski to, jak na początek, najmniej wyrazista część sztuki Grzegorzewskiego. W przedstawieniu zdecydowanie wyraziściej funkcjonuje drugi plan (Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Jan Englert, Daniel Olbrychski, Jerzy Łapiński, Michał Pawlicki czy Olgierd Łukaszewicz). Natomiast bardzo utalentowana para krakowskich aktorów: Dorota Segda i Krzysztof Globisz, ma zbyt wiele kłopotów z dointerpretowywaniem ról na scenie, by można mówić o artystycznych kreacjach. Stereotypy obu głównych ról są realizowane, oboje są na swój sposób skomplikowani, ale to za mało na kreacje artystyczne, na które każdego z tych aktorów stać. Niektóre z pomysłów reżyserskich, choćby ten z wzniesieniem Joanny na scenę w szklanym futerale od fortepianu, wydają się nie do końca przemyślane. Sporo wysiłku włożył zapewne Grzegorzewski w układanie scen zbiorowych, które nie są jednak olśniewające. Jest w nich więcej nerwowości niż płynności. Choć jest to przedstawienie, które na swój sposób w polskich warunkach teatralnych jest imponujące. Na scenie występuje około 50 aktorów, dwie orkiestry, zastęp wojska, statyści, maszyniści.

Chciałoby się wrócić do słów dialogu Reżysera z Konradem z początku "Wyzwolenia": "Talenta bowiem są niezmierne, lecz trzeba, by w nie wstąpił duch". Robiąc przedstawienie o trwaniu, robi się je jednak w gruncie rzeczy o utracie ducha. I być może dlatego przedstawienie od początku do końca wydało się czymś bardzo nie spełnionym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji