Artykuły

Właściwy artysta na niewłaściwym miejscu...

Właściwy artysta

na niewłaściwym miejscu

W swojej polemice dotyczącej spektaklu "Nocy listopadowej" dyrektor Jerzy Grzegorzewski rzucił na mnie podejrzenie, że nie czytałam sztuki. Ze swej strony korzystam z tej być może ironicznej zaczepki, by dorzucić kilka słów o "Nocy..." dyrektora Grzegorzewskiego i dyskusji, jaką spektakl wywołał. Pisze Jerzy Grzegorzewski: "Krytyka, nie radząc sobie z modelem teatru odbiegającym od jej gustów i przyzwyczajeń...". Pozwolę sobie zauważyć, że model, o którym mowa, jest już dość starej daty. Do tego modelu teatru jako krytyk jestem przyzwyczajona od lat co najmniej dwudziestu. Mam do dziś przed oczyma sugestywne obrazy z "Ameryki" Kafki i "Bloomusalem" według Joyce'a, z dramaturgii polskiej niezwykłą "Nie-Boską komedię" i takież "Wesele" Wyspiańskiego, i jeszcze "Ślub" Gombrowicza. Były to spektakle piękne i często mądre, fascynujące artystycznie, słowem w moim guście. Kiedy w latach 80. dyrektor Grzegorzewski objął teatr Studio, zdarzały się tam rzeczy lepsze i gorsze, ale także i te gorsze wydawały się na swoim miejscu w tego rodzaju póławangardowym teatrze. Nawet "Dziady" odarte z blasku i wielkości, współbrzmiące z czasem bez nadziei, w jakim powstały. Natomiast "Dziady" krakowskie pokazane jako wizytówka nowej dyrekcji Teatru Narodowego, z wierzchu obrazobórcze nie broniły się ani kształtem scenicznym, ani głębią myśli. A teraz jako premierę w Teatrze Narodowym pokazał Grzegorzewski "Noc listopadową", spektakl, w którym słowa są tylko odskocznią do budowania scenicznych obrazów nie zawsze czytelnych, a utrzymanych w wątpliwej estetyce. Mimo to nie chcę na razie podejrzewać, że Jerzy Grzegorzewski jako reżyser Sceny Narodowej nie jest właściwym artystą na właściwym miejscu.

Anna Schiller

Nic nie rozumiem

"Bójmy się przyjaciół, z wrogami damy sobie radę sami"... - te słowa kieruję do Jerzego Grzegorzewskiego, którego życzliwi przyjaciele chyba namówili do złożenia "oświadczenia", bo jak inaczej nazwać to, co się ukazało w "Gazecie Wyborczej" 9 grudnia na temat "Nocy listopadowej". Nie podejrzewam tak wyrafinowanego twórcy, aby sam i dobrowolnie zdecydował się na śmieszność. Ktoś go musiał, jak sądzę, wpuścić w maliny.

Aby dokładnie zrozumieć intencje inscenizatora "Nocy listopadowej", dwukrotnie obejrzałam przedstawienie (19 i 25 listopada). Być może ja także jestem "nie przygotowana do odbioru teatru", bo nie dopatrzyłam się niczego istotnego w treści ani niczego interesującego w formie przedstawienia.

W tej nowej inscenizacji pomysłów pełno. Stanowią efekciarski pokaz możliwości technicznych narodowej sceny. Coś wjeżdża, coś wyjeżdża, coś innego stacza się... tu zapadnia, tam rampa... podświetlone klatki... srebrny magiel... krzyk... bieganina... tupot nóg. Wysilam uwagę. I nic nie rozumiem. Sens sztuki gubi się w bełkocie realizacyjnym.

W teatrze istnieje podział ról. Są twórcy - po jednej stronie rampy. I publiczność (w tym również krytycy) - po drugiej. Jedni grają, a drudzy ich oglądają i mają prawo oceniać negatywnie, nawet jeżeli krzywdzą twórców (w ich mniemaniu). Podkreślam - mają prawo, bez względu na to, czy to się p. Grzegorzewskiemu podoba czy nie. Natomiast twórca, zwłaszcza po nieudanej premierze, nie powinien opisywać w gazecie, co zrealizował na scenie i dlaczego. On już swoje powiedział, kiedy kurtyna poszła w górę. Inscenizator "Nocy listopadowej" grzechów na sumieniu ma o wiele więcej, niżby to wynikało z recenzji Romana Pawłowskiego. Przede wszystkim Grzegorzewski, nie po raz pierwszy zresztą, wybiera z literatury "zestawy zdań" i kompiluje je w dowolny sposób. Tym razem na warsztat wziął trzy sztuki Wyspiańskiego. Z każdej wybrał jakieś fragmenty, powiązał w dość przypadkową całość, ale tytuł pozostawił. "Noc listopadowa"! Jeżeli nazwę to manipulacją dziełami literackimi, czy zostanę oskarżona przez p. Grzegorzewskiego o brak kompetencji?... Bo zastanawiam się, co wolno twórcy teatralnemu? Wyobraźmy sobie taką sytuację, że ktoś bierze po kilka rozdziałów np. z trzech różnych utworów Hemingwaya, zestawia je razem w dowolnej kolejności i wydaje pt. "Komu bije dzwon". Gdzieś chyba są granice szaleństwa? Takie myśli towarzyszyły mi w trakcie premiery tej niby-"Nocy listopadowej". Widziałam, jak widownię opuszczał przed końcem przedstawienia wielce wzburzony jeden z największych ludzi polskiego teatru... Słyszałam, co mówili tłumnie zgromadzeni tego dnia na widowni wybitni artyści. Obserwowałam reakcje młodzieży na tym pierwszym i na piątym w kolejności przedstawieniu... Nie chcę tego komentować. Wyrażam swój pogląd, twierdząc, że polemikę p. Grzegorzewskiego uważam za akt braku pokory wobec widzów, a także akt zarozumialstwa i pychy. Nie wyszło? Trudno. Następnym razem będzie lepiej. Tylko proszę mi nie wmawiać, że mam do czynienia z wydarzeniem teatralnym. Nie muszę też doszukiwać się treści intelektualnych tam, gdzie ich nie ma. I nie trzeba, będąc twórcą chybionego dzieła scenicznego, obrażać widzów, że są zbyt głupi, aby zrozumieć jego wielkość. Wielkie dzieła bronią się same.

Jadwiga Polanowska

Niech żyje Prospero!

Jerzy Grzegorzewski jest gruby, pije, czasem jest opuchnięty, przyodziewa się w rozciągnięte swetry niezbyt atrakcyjnych kolorów, nosi proszące się o rozwalenie maluśkie okularki inteligenta z dziewiętnastowiecznej powieści i jest przy tym wszystkim twórcą kilkudziesięciu przedstawień teatralnych, które poruszyły dusze, myśli, może nawet sumienia ludzi wykształconych, a więc nadają sens polskiemu teatrowi. I tak już jest chyba od ponad dwudziestu pięciu lat.

Pan Roman Pawłowski jest redaktorem. Pisuje w "Gazecie Wyborczej". Pisuje tzw. kawałki kulturalne, które w tej gazecie są takie, jakie są, to znaczy właściwie nijakie i tym samym niczemu nie nadają sensu, nie poruszają dusz, nie zbanalizowanych myśli, nie mówiąc o sumieniach ludzi wykształconych.

I wszystko byłoby bez znaczenia, nie warte nawet słowa, gdyby Grzegorzewski, czarodziej, majster i mistrz, nie zapomniał, że On, arystokrata, książę krwi, w normalnych warunkach, kiedy nie ucina się głowy za to, że jest się wybitnym, nie może bez śmieszności wdawać się w rozmowę z Panem Pawłowskim, nawet jeżeli ten chwilowo reprezentuje poczciwą "Gazetę Wyborczą", która za swe przesłanie ostatnio notorycznie przyjmuje negowanie istnienia głupoty, podłości, zawiści, małostkowości itp. A wszystko za pomocą pracowitej publicystyki i masy ogłoszeń promujących w końcu demokrację handlową.

Ale demokracja w kulturze to nie jest restauracja fast-food, gdzie wszystko jest takie samo, bez smaku, niezdrowe, podawane przez abominacyjnych dzięki szkoleniu małolatów i, ostatecznie, ogłupiające. Lecz jest jeszcze coś bardziej śmiesznego i smutnego zarazem w tym wszystkim.

Grzegorzewski wtłoczony w odbudowany teatr narodowy, który dzięki gustom budowniczych i decydentów finansowych przypomina coś między barem i bankiem w epoce wczesnego postsocjalizmu.

Swinarski nie żyje, Grotowski stoi na katedrze Mickiewicza. Niech żyje Grzegorzewski, Prospera. Pan Redaktor Pawłowski winien żywić się w kulturalnym McDonald'sie. Aspiracje Redaktora do wyższej kultury czynią i Jemu, i jej krzywdę przez poplątanie pojęć.

Andrzej Bonarski

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji