Artykuły

Grzegorzewski i operetki

Grzegorzewski najpierw wciągnął do zabawy w świat operetki zespół Teatru Studio, potem premierowych gości. Przyszli do teatru - jak sobie tego życzył - późnym wieczorem ubrani, a raczej przebrani w wieczorowe stroje. Rozmai­cie. Zależnie od możliwości, inwencji własnych wyobrażeń o tym, czym być dzisiaj może wieczo­rowy strój. Był więc frak skomponowany z pod­koszulkiem i tenisówkami, był biały garnitur w czarny prążek ze sportową koszulą, lekkie sukienki fantazyjnie upięte i ozdobione udatnie, naśladowały kolekcje haute couture, były dekolty i prawdziwe perły, zwykłe garnitury i dostojne wizytowe suknie, jeansy i podkoszulki. I już było pysznie. Ciepła, majowa noc sprzyjała niefrasob­liwym nastrojom. Wnętrze Pałacu Kultury (Ga­leria Teatru Studio) także zostało na tę okazję odpowiednio przybrane. Nadzwyczaj zabawnie. Różowe abażurki zdobiły wielkie, szklane kande­labry, draperie i secesyjne ozdóbki zgrabnie kryły monumentalne kolumny. Na małej scence w głę­bi sali ustawiono pianino (tyłem) i położono (na boku) fortepian a na nim Annę Chodakowską w długiej sukni z dekoltem i chmurą loczków na czubku głowy. Z górnej galerii witał nas płynnym tańcem rąk wytworny kamerdyner-dyrygent we fraku i nieskazitelnie białych rękawiczkach. Kie­dy z tyłu sceny wypadły najpierw dwie huzarskie nogi, potem dwaj śliczni jak malowanie (i umalo­wani) Huzarzy a z fortepianu poderwała się Chodakowska z pożegnalną arią księżniczki czar­dasza na ustach rozpoczęła się na dobre zabawa w operetkę. Wspaniała! Czego w niej nie ma... Jest "Maxime z repertuarem swym", w obroto­wych drzwiach z tyłu scenki uroczo prezentują się "niefrasobliwe panie: Lolo, Dodo, Jou-Jou, Clo-Clo, Margot, Frou-Frou". Marek Walczew­ski jako bon vivant Baron Boni (frak, cylinder, podmalowany wąsik) nie może oprzeć się ich wdziękom. Już daje nura pomiędzy dwie pięknotki, które za czupryny zza pianina wyciągnęła dla niego piękna Sylwa-Chodakowska. A potem cier­pi, ach jak cierpi całym swoim jak guma giętkim ciałem nad swoją słabością do pięknych pań. Bo: "Ileż zdrowia i sił trzeba mieć, by studiować piękną płeć". Jest wspaniały, wielki bal. Baron Cascada (Jacek Jarosz) z górnej galerii anonsuje gości, otacza go wianuszek dziewcząt w białych tuniczkach, szumi walc, balowi goście wychylają się z balkonów.

Na bal właśnie przybyła sama Hanna Galwari, czyli Małgorzata Niemirska we wspaniałym ka­peluszu z woalką jako piękna wesoła wdówka. Są w tej operetce książęta i gryzetki, jest też wielka miłość księcia i aktoreczki. On, Hrabia Daniłło Daniłłowicz - Zamachowski nie może żyć bez Sylwy. Ale: on jest na górnym balkonie, ona na scenie. Wychyla się ku niej coraz dalej, już jak ptak zawisł na kotarze, moment grozy, ale zgrab­nie się po niej zsuwa i z wdziękiem zeskakuje na podłogę. Są razem. Już bierze ją w ramiona, namiętność rozdyma mu nozdrza, kolczyk drży w uchu. "Choć na świecie dziewcząt mnóstwo, usta lgną ku jednym ustom...", w tym duecie i namiętnym uścisku kładą się na wygiętym boku fortepianu i ślizgają się po nim w górę i w dół, w górę, w dół a fortepian jedzie razem z nimi... Ale jest i okrutna zdrada. Hrabia Daniłło Daniłłowicz coraz częściej znad ust biednej Sylwy zerka w stronę pięknej wdówki. A ona wabi, kusi i wciąż nie wie "Dlaczego wszyscy do mnie lgną i o co idzie bój? Czy tylko o urodę mą, czy o majątek mój?". Jest też w tej operetce tajemni­cza postać: mistrz Paganini. Przybywa otoczona nimbem sławy, godnie rozdaje ukłony trzymając uniesione w górze skrzypce sama Teresa Budzisz-Krzyżanowska (w zgrabnym fraczku, z zaczesanymi do góry włosami). I gra: klasę i maestrię wielkiego artysty; rozżalenie kochającej dziew­czyny, która smuci się i dąsa nie znajdując wśród tłumu wielbicieli (tu: wielbicielek) tego jednego, jedynego; wiedzę dojrzałej kobiety, która marząc wie, że marzy. Ale marzy i śpiewa: "Miłość - to niebo na ziemi, sen naszych snów". Gra cudownie.

Paganini kocha Barona Boni a on traktuje ją (jego) jak dobrego kumpla! Zresztą w tej operetce nie jest ważne, kto kogo kocha i kogo zdradza, gdzie kończy się Lehar a zaczyna Kalman. Weso­ła wdówka może w niej walczyć z księżniczką czardasza, bal może plątać się z yariete, jeśli tylko oczarują nas arie i duety, fraki i kapelusze, pozy, gesty i miny. Grzegorzewski nie wystawia opere­tki a aktorzy Teatru Studio nie naśladują gry operetkowych śpiewaków. Wszyscy oni razem (wespół z projektantką kostiumów i dekoracji do tej części przedstawienia, Krystyną Kamler) ba­wią się operetkowymi konwencjami, czy raczej swoimi wyobrażeniami o czarownym świecie operetki. Bawią się świetnie, lekko i gustownie, z ogromnym wdziękiem. Co najciekawsze wcale się z operetki nie wyśmiewają, nie drwią z jej idiotyzmów.

Operetka zdaje się być dla nich czymś podobnym do wydobytego ze starego kufra gorsetu prababki, któremu przyglądamy się z rozrzewnieniem, pew­ni, że nie będziemy musieli go nosić. Jest już tylko trochę śmiesznym i trochę wzruszającym wspomnieniem świata, który dawno nie istnieje. Jest czymś tak anachronicznym, że możemy się nim cieszyć niefrasobliwie i bezkarnie.

Już dawno niepostrzeżenie rozeszli się balowi goście. Kończy się wieczór u Maxima. Bez efek­townego finału. Oklapły zmęczone artystki z ya­riete, rozchodzą się zdejmując po drodze pan­tofelki na wysokich obcasach. Zamilkła orkiestra. Wychodzą ostatni goście, Baron Boni i Pagnini. I nagle nie ma nic. Rozglądamy się jeszcze wokół siebie, ale już nic się nie dzieje. Skończyła się upojna noc i tylko możemy delektować się wspo­mnieniami jej atrakcji (a jest ich znacznie więcej).

Ale nie kończy się przedstawienie. Zostajemy teraz zaproszeni na widownię teatru. Zasiadają na niej także artyści z operetki. Prym wśród tej publiczności dalej wiodą piękni Huzarzy (Woj­ciech Malajkat i Piotr Polk). Znając choć trochę teatr Grzegorzewskiego należy przypuszczać, że teraz wszystko się zmieni, że zobaczymy świat operetki w zupełnie innej perspektywie. Zmianę nastroju sygnalizowała już końcówka pierwszego aktu. I rzeczywiście. W głębi sceny odsłania się znany, ale zupełnie skądinąd, obraz. Na tle nieba wymalowanego na horyzoncie, po pas zagrzebana w piasku "dobrze zachowana kobieta około pięćdziesiątki, blondyna, pulchna, ramiona obnażo­ne, duży biust, sznur pereł" bawi się parasolką na długiej rączce. Jakiś mężczyzna, niezdarnie i nie­skutecznie, próbuje wdrapać się na kopiec. To oczywiście Winnie i Willie z Radosnych dni Becketta. Winnie (Anna Milewska) zadowolona, uśmiechnięta, śpiewa: "Usta milczą, dusza śpie­wa, Kocham cię. Usta milczą, pieśń rozbrzmie­wa, Kocham cię". A więc bardzo wyraźnie, dosadnie nawet, zostaje odsłonięta sytuacja, w której powracamy do świata operetki. Nie chcą nic o niej wiedzieć obecni na widowni aktorzy. Są oburzeni, protestują. Wybucha awantura, aktorzy-widzowie dzielą się na wyzywające się nawza­jem wokalnymi wprawkami frakcje. Wreszcie wszyscy demonstracyjnie opuszczają widownię teatru. Żeby po chwili wrócić na jego scenę, czyli do teatrzyku operetkowego, w którym teraz rzecz cała się rozgrywa. Znowu tańcem ramion zapra­sza do niego mężczyzna. Nie nosi już wytworne­go fraka, jest pół nagi, przejeżdża przez scenę w wymalowanym w Matisse'a pokoju, który popychają kulisi-maszyniści. Inaczej tutaj brzmi jego na wpół znieruchomiały taniec.

Dosyć nędzny to teatrzyk. Pomiędzy wymalo­wanymi w ciapki tekturowymi zastawkami biega nerwowo mały dyrektor operetki (Józef Wieczo­rek) o krzaczastych brwiach i podejrzanie piskli­wym głosie, zabiegając o względy Księcia Radjani. A ten (Wiktor Zborowski) w lunatycznym transie "idzie za swym przeznaczeniem" - wy­soki, w okularach i wschodnim zawoju, a raczej chustce na głowie, w narzuconym na gołe ramio­na fraku, ze sznurami pereł na szyi i rękami zaplątanymi w dziecięcą gumę. Jakby jeszcze nie zdołał się całkiem przebrać albo jakby tej operetki nie było stać na pełny strój wschodniego księcia. I chociaż dyrektor operetki krząta się jak może i usłyszymy arię Bajadery w wykonaniu Eweliny de Tousch-Lec, jedynej "prawdziwej" tutaj śpiewaczki, a będzie ona chciała "ludzkim snom podać szmer morskich pian, czyjś zwiewny krok, lotny pląs, lekki ton...". Usłyszymy też cudną arię Księcia "O Bajadero perło błękitnych mórz, o Bajadero córko dalekich zórz", ale teatrzyk, w którym śpiewają, nieubłaganie upada, rozsy­puje się, stacza coraz niżej.

To najlepiej widać wówczas, kiedy powracają w nim znane z pierwszej części przedstawienia postaci, motywy, sytuacje. Wspaniały bon vivant, Baron Boni Walczewskiego zmienia się w starego, wyrudziałego lowelasa. Jego sprężys­te, giętkie ciało straciło elastyczność, zwiotczało i zbrzydło. I tak pozbawiony wigoru, wdzięku i urody dalej umizga się do panienek, dalej próbuje - żałosny, stary komediant - podbić serca widowni. Wesoła wdówka Niemirskiej z wielkiej damy zmienia się w ciągle ponętną, ale nieco wulgarną paniusię. Sylwa Chodakowskiej także nie straciła swojego ognistego temperamen­tu, ale demonstruje go nie jak księżniczka czarda­sza, ale cyrkówka. Ot nagle przemierza scenę robiąc gwiazdy w swojej wściekle różowej, szero­kiej sukni odpustowej lalki. Resztki sensu traci rozpisany na trzy osoby duet "Choć na świecie dziewcząt mnóstwo, usta lgną ku jednym us­tom", tym bardziej że Hrabiego Daniłło Daniłłowicza Zamachowskiego opuściła dawniej niespo­żyta energia. Męczy się szybko gonitwą za swoimi wybrankami, znudzony i znużony odchodzi na bok pozwalając wyśpiewać się i wytańczyć swoim partnerkom. Pojedynek wesołej wdówki z księż­niczką czardasza zmienia się w gonitwę pomiędzy tekturowymi dekoracjami. Gdzie tej gonitwie do rozkosznych igraszek na fortepianie z pierwsze) 9 operetki!

Śmiejemy się, ciągle się śmiejemy, ale z o ile gorszych i grubszych dowcipów. Śmiejemy się z zalotów żałosnego starca, z dyrektora operetki - pedała, z przywiędłej Księżnej (Jolanta Hanisz), która po trzydziestu latach chciałaby zno­wu zatańczyć czardasza ("Ach Miskold"), z dziarskich Huzarów w rozchełstanych uniformach, z pospiesznie improwizowanych kostiu­mów (słoń na przykład nosi na głowie budkę suflera, trąbę zastępuje mu rura gazowej maski), z upodobnienia postaci do przedmiotów, które coraz dalej postępuje. Baron Boni siada na kana­pie z papier mache, na której już odcisnęły się kształty ludzkich ciał, peleryna Bąjadery upo­dabnia ją do abażura, peleryna Paganiniego przy­biera kształt skrzypiec. (Niezmiernie ciekawe dekoracje i kostiumy tej części przedstawienia są dziełem Barbary Hanickiej.) Tańczą i śpiewają postaci przemienione w robaczki i motylki, łątki jednodniowe, za sprawą despotycznej Księżny, która postanowiła przynajmniej odegrać pieśń o Williem. Niefrasobliwe panie z variete powra­cają na scenę zamknięte w lustrzanym pudle - to bodaj najpiękniejszy i najbardziej wstrząsający efekt teatralny drugiej operetki. Dalej wdzięczą się, śpiewają, konkurują o pierwszeństwo (Marta Dobosz). Cień uprzedmiotowienia, który w pierwszej części przedstawienia padał na język opere­tki - aktorzy wyraźnie posługiwali się nim jak cudzym, cytowanym jedynie językiem pada teraz na same postaci. I to one teraz, nie operetkowe konwencje, są żałośnie śmieszne w swoim nieu­stannym usiłowaniu pokonania ułomności ciała i sytuacji, w jakiej się znalazły. Już nie one bawią się operetką, ale operetka bawi się nimi. Ciągle robią dobrą minę do nie najlepszej gry. Wesoły jest nawet chór ślepych starców w czarnych melonikach. Postaci-aktorzy ciągle jeszcze pró­bują się bawić, brak im tylko swobody i lekkości, jaką mieli w pierwszej operetce. Są bardziej spięci, nerwowi.

Bo co innego jest grać operetkę, a co innego żyć w operetkowym świecie. Ten tandetny, marny operetkowy teatrzyk jest taką samą metaforą oświata jak kopczyk Winnie, który raz jeszcze oglądamy gdzieś w polowie drugiej operetki. Winnie, zagrzebana już po szyję w piasku, jeszcze próbuje śpiewać: "Usta milczą, dusza śpiewa, kocham cię". Dalej już nie może, nie może już wydobyć głosu, ale uśmiech nie znika z jej twarzy. Co więcej, operetkowy teatrzyk jest jedy­ną rzeczywistością, jaka została nam dana. Z wi­downi tego teatru można wyjść tylko na scenę, ze sceny można zejść tylko na widownię. Tak węd­rują po teatrze aktorzy. Dopiero teraz okazuje się, jak perfidnie namówiono nas do ubrania się w wieczorowe stroje. Przebrania upodabniają nas jeszcze bardziej do postaci z operetkowego teat­rzyku. A chcieliśmy chociaż na jeden wieczór przenieść się do innego, piękniejszego świata... Tym samym pragnieniem żyją teatralne postaci. Książę Radjani tęskni do wyśnionej Bajadery, do obcych stron i egzotycznych lądów, do swojej bujnej młodości tęskni Baron Boni, do swojej przeszłości wzdycha stara księżna, do dawnej świetności operetki tęskni jej dyrektor i wszyscy jego aktorzy. Wszyscy tęsknią do innego, lepsze­go i piękniejszego świata. Gdziekolwiek by on nie był - w dawnych, dobrych czasach, dalekich stronach czy w teatrze.

Tyle że w teatrze łatwiej można odnaleźć krainę spełnionych snów. Takim teatrem zawsze była operetka. Cóż stąd, że nigdy i nigdzie nie istniał świat, który kreowała na scenie, jeśli teatr potrafił go stworzyć. Kiedy - poprzez teatr - Grzegorzewski odsłonił już prawdę o nas i naszej sytuacji w świecie, pozwala - w teatrze - spełnić się naszym snom. Raz jeszcze. Powra­cają na scenę Budzisz-Krzyżanowska i Walczew­ski. Paganini zrzuca skrzypcową pelerynę, od­krywa swoją prawdziwą płeć i prawdziwe uczu­cia, Baron Boni odkrywa w sobie wielką do niej miłość. Są więc nareszcie razem, siadają obok siebie zakładając sobie nawzajem nogę na nogę w rytm śpiewanej razem i na przemian me­lodii:

Ach, jedź do Varasdin,

gdzie czardasz z winem tworzą rym

z gulaszem papryka

ty ze mną - z tobą ja!

Jakkolwiek idiotyczne są ich słowa i gesty, cieszymy się razem z nimi. Wspaniali aktorzy znowu panują nad operetkowym światem. W operetce.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji