Artykuły

Pogadaj ze mną lirycznie

- Tacy profesorowie jak Julian Lewański, Zbigniew Raszewski, Bohdan Korzeniewski - to niewątpliwie były moje życiowe autorytety i niekiedy zwracałem się do nich w ważnych sprawach, czułem potrzebę tego rodzaju rozmowy. Teraz bym powiedział, że z autorytetami stało się coś niedobrego, mamy ich coraz mniej - mówi WOJCIECH MŁYNARSKI, autor tekstów piosenek i librett, wykonawca piosenki autorskiej.

Wojciech Młynarski: Od dawna nie miałem okazji napisania tekstów do kilkunastu piosenek naraz. Ponad rok temu spotkałem się z propozycją, żebym razem z Włodzimierzem Nahornym stworzył materiał na płytę. Kiedy posłuchałem jego kompozycji utrzymanych w klimatach jazzowych, pomyślałem, że powinna to być płyta o charakterze lirycznym. Do tego też pasują zaproszeni przez nas wykonawcy - znani ze sceny jazzowej wokaliści Agnieszka Wilczyńska i Janusz Szrom. Gościnnie po jednej piosence śpiewają Kayah i Zbyszek Zamachowski. Piosenki połączyliśmy w rodzaj scenariusza, do którego zabawne zapowiedzi napisał mój kolega Andrzej Poniedzielski. To wszystko da się zagrać na scenie jako zamknięty spektakl pt. "Pogadaj ze mną". Oglądałem go już i jestem o nim dobrego mniemania, więc cieszę się, że teraz znowu taki spektakl będzie pokazany 7 kwietnia w warszawskim Och-teatrze. Spodziewam się, że to będzie ładny koncert.

Wystąpi pan?

- Nie, będę tylko obserwował, ale bardzo będzie mi przyjemnie w tej roli.

Wcześniej z Włodzimierzem Nahornym napisaliście razem tylko dwa utwory - w latach 70. powstały "Chianti, chianti" i "Księżyc nad Kościeliskiem".

- Pierwszy powstał przypadkiem, podczas audycji telewizyjnej, gdzie wymyślało się piosenki na poczekaniu. A "Księżyc nad Kościeliskiem" napisałem, kiedy współpracowałem trochę z Łucją Prus i chciałem, żeby właśnie Włodek stworzył nam do tego tekstu melodię. Od tamtej pory mieliśmy przerwę, ale zawsze wysoko go ceniłem, nie tylko za "Jej portret".

Teraz pomysł producenta i kontrabasisty Andrzeja Łukasika był taki, żeby nagrać moją autorską płytę, i zastanawialiśmy się, czy zaprosić do tego projektu paru kompozytorów, czy jednego. Kiedy padło nazwisko Włodka Nahornego, to ja się go uczepiłem i powiedziałem, że wolałbym, aby jedna ręka komponowała i jedna ręka pisała teksty.

Odpowiadało mi, żeby pisać taką techniką, jaką lubię najbardziej, to znaczy, żeby najpierw powstała muzyka, a potem żebym ja napisał do niej teksty. Czyli aby kompozycje, ich dramaturgia, podpowiadały mi ewentualnie jakieś treści - ja jestem w takim pisaniu dosyć wyspecjalizowany. Dużo moich piosenek powstało w ten sposób. Tak pisałem m.in. ze Skaldami, czyli z Andrzejem Zielińskim, podobnie pracowaliśmy z Włodzimierzem Korczem.

Z Jerzym Wasowskim przez blisko 20 lat pracowaliście inaczej. Tekst był pierwszy.

- Właśnie pan Wasowski zawsze prosił najpierw o tekst, bo to go inspirowało. Mówił, że jak daję mu tekst np. dowcipny, to jemu to od razu podsuwa rozwiązanie kompozytorskie. Pisałem z nim głównie piosenki dla kabaretu Dudek, choć również trochę do swojego repertuaru. Z panem Jerzym tylko jedną piosenkę napisaliśmy w sposób odwrotny - "Gram o wszystko" liryczną balladę, którą śpiewała Ewa Bem.

Zdaniem pani Marii Wasowskiej to wasz hit życia.

- Pan Jerzy powiedział kiedyś do mnie: "Ciągle piszemy piosenki satyryczne, publicystyczne. Panie Wojtku, napiszmy wreszcie coś do restauracji" - co znaczyło, że utwór ma być przebojowy, taki do szerszego grania. Ale pan Wasowski nigdy nie umiał napisać niczego banalnego. Każda napisana przez niego piosenka była małym arcydziełem.

Kiedyś powiedziano, że uprawia pan Kabaret Młodszego Pana.

- W połowie lat 60. pracowałem w telewizji i napisałem widowisko telewizyjne "Dziewczyny, bądźcie dla nas dobre na wiosnę", w którym główną rolę wspaniale kreował Wiesław Michnikowski. Działo się to na peronie kolejowym, a ja byłem konduktorem wagonu sypialnego i narratorem widowiska. I potem powiedziano, że uprawiam Kabaret Młodszego Pana, nawet spodobało mi się to określenie.

Później z kolei padła propozycja, żeby zagrał pan młodego Przyborę w jakimś innym widowisku.

- Owszem, pan Jeremi mi to proponował, ale Maciej Szczepański, ówczesny prezes telewizji, nie wyraził na to zgody - to było po 1976 roku i już byłem na indeksie po podpisaniu Listu 101 przeciwko zmianom w konstytucji.

Kiedyś śledził pan naszą polityczną rzeczywistość i z ironią ją komentował. Jeszcze w latach 90. napisał pan "Kasjera Dupę", "Wymianę jelit", "Gruz do wywózki". Dlaczego dzisiaj pan tego nie robi? Czyżby - jak to pan sobie kiedyś życzył - przyszło nam żyć w nieciekawych czasach?

- Nie, to trochę inaczej. Moje dawniejsze pomysły - formuła opowieści często ezopowej, publicystycznej - sprawdzały się w czasie cenzury i tuż po jej upadku, kiedy jeszcze warto było zabierać głos. W tej chwili szukam sposobu skomentowania rzeczywistości i ze skruchą wyznaję, że go nie znajduję.

Na miejsce starych absurdów przyszły nowe. Rzeczywistość wydaje mi się często tak groteskowa i tak mało ciekawa, że wręcz niezasługująca na satyryczną penetrację, chociaż ciągle szukam klucza, by powtórzyć mój sposób śpiewania w tej konwencji.

Coś próbuję, szkicuję, ale nie jestem z tego zadowolony, a z materiału na płytę "Pogadaj ze mną" jestem. Ja dość dawno nie pisałem tekstów, ale zawsze robię notatki, zapisuję obserwacje, więc jakiś materiał mi się nazbierał i miałem ochotę wypowiedzieć się w takiej konwencji, konwencji lirycznej.

Teksty z tej płyty wydają się bardzo osobiste. Kiedyś rzadko bywał pan aż tak liryczny.

- Wybrałem formę wypowiedzi dwojga ludzi, którzy mówią o swoim stosunku do świata poprzez uczucia. To proste, ale życiowe, bo wydaje mi się, że jedyną terapią na trudy i kłopoty jest na przykład chwila czułej, szczerej rozmowy o zmierzchu, czemu jest poświęcony jeden z duetów - tytułowy utwór "Pogadaj ze mną".

Napisałem tak dużo piosenek, że w niektórych te elementy liryzmu się znajdowały - przypomnę chociażby "Dwanaście godzin z życia kobiety" dla Haliny Kunickiej czy całą płytę dla Ali Majewskiej. Ja nigdy nie robię założenia, że będzie osobiście czy nie. Pisze się samo - zgodnie z tym, co podpowiada muzyka.

Jednak dawniej trochę się pan przed tym liryzmem bronił, a sentymentalizm programowo - począwszy od "Polskiej miłości" - wręcz obśmiewał.

- "Polska miłość" niby od tego liryzmu uciekała, ale z drugiej strony proponowała jednak liryczne spojrzenie na świat, tylko na podstawie realiów codziennego życia, refleksji nad tym, jakie to życie jest. Poświęciłem temu całą serię piosenek, które opowiadały o zakochanych Polakach w różnych sytuacjach. Czasem to była miłość biurowa nad talerzykiem zupy kartoflanej, jak w piosence "Kartoflanka", a czasem miłość, która zdarzyła się gdzieś w pociągu - jak w "Bynajmniej". Ukoronowaniem tego była piosenka "Jesteśmy na wczasach", która zyskała dużą popularność.

Byłem więc nawet z tego znany, że zaproponowałem taki nurt liryczny polskiej miłości, która bywała zabawna, groteskowa - ale jednak zawsze miłością pozostawała. Uważam, że piosenki prawdziwie liryczne, piękne w moim mniemaniu, zaczęły powstawać dopiero w latach 60., w czym celowało dwoje moich kolegów - Agnieszka Osiecka i Jonasz Kofta. W ich twórczości znajdowałem szczere liryczne nuty, natomiast ja sam zawsze podkreślałem - i nadal to robię - że nie uważam siebie za poetę lirycznego, raczej za publicystę, mówiącego i odśpiewującego swoje opinie o otaczającym go świecie, w tym o zakochanych ludziach także.

Wspólnie z Osiecką i Koftą stanowiliście wielką trójcę tekściarzy. Mieliście nawet wspólny koncert pt. "Nastroje, nas troje". Zazdrościł im pan jakichś utworów?

- Jak najbardziej. Zacznijmy od Agnieszki

która pierwsza pana doceniła.

- Mam jej dużo do zawdzięczenia, bo kiedy w 1963 dostała propozycję tworzenia w Radiowym Studiu Piosenki - gdzie robiła, co chciała - zaprosiła mnie do współpracy. To były moje początki, a ona nagrała kilka moich piosenek, zmieniając niektórych wykonawców. To ona zaproponowała np. Kalinę Jędrusik do "Z kim tak ci będzie źle jak ze mną". Nagrała też pierwszą piosenkę wykonywaną przeze mnie - "Niedziela na Głównym". Jednocześnie przyglądałem się jej twórczości, nie tylko od czasu Studia, bo już wcześniej chadzałem do STS-u i byłem wielkim admiratorem Agnieszki. Miałem w sobie coś w rodzaju zdrowej zazdrości, takiej, kiedy człowiek czasami coś usłyszy i mówi: o kurczę, dlaczego to nie jest moje? Takich tekstów Agnieszka - począwszy od "Okularników" - napisała całe mnóstwo.

A jeśli chodzi o Jonasza, to on był prawdziwym poetą piosenki. Nawet jeśli się brał do jakichś tekstów bardziej dowcipnych, satyrycznych, to i tak wychodziło poetycko. Nie znam żadnego puszczonego, niedobrego tekstu Jonasza. Czegokolwiek się tknął, wychodziło pięknie, nie muszę wymieniać tytułów w rodzaju "Jej portretu". Zazdrościłem mu daru poetyckiego, ale uważam, że człowiek się z tym po prostu rodzi.

Agnieszka, Jonasz, ale i Jeremi Przybora - każde z nich powiedziało jakieś nowe słowo, popatrzyło na życie inaczej niż wszyscy. Byli dla mnie ważni.

Obok tłumaczonych przez pana Brela, Brassensa, Wysockiego, Okudżawy

- Georges Brassens wymyślił - wespół z Okudżawą, chociaż się ze sobą nie porozumiewali - podstawy tego, co się nazywa poezją śpiewaną. Każdy z nich to poeta kompletny, integralny, taki, który pisze test, muzykę i ją wykonuje, komentując w ten sposób świat. Dzięki temu zajmują takie miejsce w kulturze.

Bułat Okudżawa był wspaniale refleksyjny, metaforyczny, umiejący w najmniejszej metaforze zogniskować ogromny problem, np. tragizm wojny i rosyjskich żołnierzy w jednej króciutkiej piosence o żołnierskich butach czy w "Wybaczcie piechocie". Byłem tym zachwycony, to badałem i temu byłem głęboko oddany. Tak jak i Włodzimierzowi Wysockiemu. Natomiast jeśli chodzi o Jacques'a Brela, to moja znajomość z nim postępowała stopniowo, w miarę jak poznawałem język francuski. Kiedy Brel przyjechał do Polski, w 1966, to jeszcze tak dobrze nie znałem francuskiego.

(...)

Brel stawiał na takie wartości w życiu człowieka jak przyjaźń, lojalność, patriotyzm. Atakował przywary swojej nacji i kraju, ale nie przedstawiał tego wprost, przez to był tak wspaniały.

Mogę powiedzieć, że tłumacząc ich wszystkich, odrobiłem pewną lekcję. Zrobiłem zresztą z tego dwa spektakle monograficzne poświęcone twórczości Brela i Wysockiego. Jeszcze jednym mistrzem formy - szalenie uniwersalnym, zarówno satyrycznym, jak i lirycznym - był dla mnie Marian Hemar, na którym się wychowywałem. W moim domu zachowało się mnóstwo przedwojennych płyt z jego piosenkami. Potem, w 1987 roku, zrealizowałem przedstawienie "Hemar" w Ateneum, mimo że Hemar był jeszcze na indeksie.

Bo z Londynu prowadził kabaret w Wolnej Europie.

- I nie można było jego nazwiska wymieniać. Jednak dzięki dyplomatycznym umiejętnościom dyrektora Janusza Warmińskiego udało nam się spektakl przeforsować i po raz pierwszy podnieść tę zasłonę milczenia nad nazwiskiem Hemar.

(...)

Przy okazji płyty "Pogadaj ze mną" miał pan okazję wrócić do swoich ukochanych rytmów brazylijskich, bossa novy, samby...

- Ja tym rytmom poświęciłem bardzo dużo utworów. Dlatego też zależało mi teraz na współpracy z Nahornym, bo wiedziałem, co on skomponuje, że to będzie albo jazzowa ballada, albo bossa nova, albo swing. To mi odpowiada, bo ja się na tym wychowałem. Do takiej muzyki pisałem też teksty dla innych wykonawców. Pamiętam, jak modna zrobiła się bossa nova w latach 60.

Na koncert do Polski przyjechał Stan Getz, furorę robił Antonio Carlos Jobim

- I ja wtedy napisałem jedną z pierwszych bossa nóv, nosiła tytuł "Żniwna dziewczyna", o dziewczynie, która była "zupełnie bosa" i "zupełnie nowa". Potem w charakterze swingowym pisałem z Jerzym "Dudusiem" Matuszkiewiczem, który - jak wiadomo - zaczynał od tego, że był słynnym jazzmanem, a potem kompozytorem wielu szlagierowych utworów czy tematów filmowych.

(...)

Podobno pana tata, Marian Milek Młynarski, lubił jazz i na otwarciu domowych muzycznych wieczorków grywał na fortepianie Gershwina "The Man I Love".

- Tak mi przekazywano, ale ja nie mogę tego pamiętać. Miałem dwa lata, jak ojciec umarł, w 1943. Podobno uczył się trochę grać na wiolonczeli, ale na fortepianie też grywał - przypuszczalnie ze słuchu - to, co wtedy, w latach 30., było modne, głównie przeboje z filmów z Fredem Astaire'em i Ginger Rogers. Jazz funkcjonował wtedy obok żywiołu muzyki poważnej. Taki przykład: moja mama chodziła na lekcje śpiewu klasycznego do prof. Grzegorza Orłowa, szwagra ojca. I to u Orłowa moi rodzice się poznali.

Ojciec gospodarował w takim mająteczku pod Warszawą, ale czasem przyjeżdżał do siostry do Warszawy i zatrzymywał się u niej. Podobno pewnego razu moja mama przyszła na te lekcje śpiewu, weszła do saloniku, a tam nikogo nie było, tylko jakiś facet w kapeluszu i płaszczu siedział przy fortepianie i grał temat znany - "Stormy Weather". I w pewnym momencie się obejrzał i spojrzał na nią. Tak się poznali, przy tej melodii.

Więc pana mama miała być śpiewaczką.

- Skończyła klasę śpiewu, ale przyszły czasy okupacji i potem nie miała już okazji tego kontynuować w sensie kariery solistycznej, tylko pracowała - przez całe swoje życie, aż do emerytury - w redakcji audycji dla dzieci i młodzieży w Polskim Radiu.

Gdzie pan jako dziecko śpiewał czasem w chórkach.

- Ja i moja siostra Basia, i różne inne dzieci z Komorowa, gdzie się wychowałem - byliśmy wożeni do radia, gdzie śpiewaliśmy na potrzeby audycji prowadzonych przez siostrę mojej mamy, kompozytorkę piosenek dla dzieci Marię Kaczurbinę.

Na co dzień we dworku w Komorowie wesoło przygrywał na fortepianie pana dziadek.

- Ojciec mojej mamy Tadeusz Zdziechowski - mimo że prawnik z wykształcenia - był szalenie muzykalny, bardzo ładnie grał na fortepianie. Zwykle wyśpiewywał z nami jakieś kuplety operetkowe, co zawsze było zabawne.

W tym domu w Komorowie w ogóle była dosyć artystyczna atmosfera. Moja babunia, Cecylia Zdziechowska, miała ambicje być mecenasem sztuki, co w tamtych czasach, w latach 40., które były przecież bidne i głodne, nie było proste. A tam, w tym salonie komorowskim, co jakiś czas odbywały się popisy, występy, a ludzie się schodzili i składali dla artystów jakieś drobne grosze.

W tej atmosferze pisywał pan pierwsze wierszyki. W 1950 roku, kiedy miał pan dziewięć lat, pisał pan w balladzie dla babuni: "I łobuz rozkrzyczany, nieznośny Wojtala / Przed każdym się swym wierszem wspaniałym pochwala".

- Tego poważnie traktować nie należy. Jakieś tam wiersze wygłaszałem, które najpierw zapisywała moja mama. Później, w okresie szkoły ogólnokształcącej, pisałem przyśpiewki i kuplety na tematy szkolne. Potem, na polonistyce, bardzo się wstydziłem tego, że ja jakieś wiersze rymowane piszę, bo wtedy była moda na biały wiersz, poezja była szalenie zaszyfrowana w sensie znaczeń itd. I dopiero potem, w Hybrydach, to się odetkało, znalazło ujście. Zacząłem tam robić studencki kabaret i powstały dwa programy - "Radosna gęba stabilizacji" i "Ludzie to kupią" - wypełnione w całości moimi tekstami, wierszykami, piosenkami. To wtedy się zaczęło.

Wyobrażał pan sobie kiedyś, że może w życiu robić cokolwiek innego?

- Owszem. Kiedy kończyłem studia, byłem dyplomantem prof. Stefana Żółkiewskiego, który mi zaproponował, żebym został na wydziale jako asystent i pisał tam pracę doktorską. Nie wiedziałem, co robić. Z jednej strony już mi się spodobało to pisanie, występowanie w tych Hybrydach, a tu taka propozycja z uczelni. Odbyłem wtedy rozmowę z moją mamą, która poradziła, żebym robił to, co robię - czyli żebym pisał, śpiewał, występował.

Zawsze w pana wierzyła?

- Tak, i to jej najwięcej mam do zawdzięczenia. Bo moja rodzina patrzyła na to, co robię w Hybrydach, z przymrużeniem oka i sugerowała, żebym się może zajął czymś poważnym.

(...)

Jako "chłopak ze Śródmieścia" miał pan niesłychane ucho do języka ulicy. Wyłapywał pan wiele powiedzonek i umieszczał je w piosenkach - podobnie jak wspomniany Georges Brassens, który używał w swoich tekstach argot. Dziś, że tak powiem, przestał pan nadążać za modą.

- Z tego, co do mnie dociera, wydaje mi się, że te dawniejsze powiedzonka - ale nie wiem, może się chwalę w tym momencie - w rodzaju tego "bynajmniej", "niestety" czy "och, ty w życiu!", one miały wdzięk. Natomiast teraz, jak się słucha tych różnych słów - nawet nie chcę cytować - to mnie się one wydają tak ordynarne, wyprane z wdzięku, że nigdy bym się nie zajął lansowaniem ich w piosenkach. Rzeczywistość wokół się pozmieniała i ludzie, którzy mają klasę, bardzo dobry gust, są wymagający, znaleźli się w odwrocie, w jakieś niszy - o, to takie modne słowo.

Wracając do rodziny, widzę, że w pracowni ma pan portret Emila Młynarskiego, założyciela warszawskiej Filharmonii, przedwojennego dyrektora Teatru Wielkiego. Kolejny muzykalny Młynarski.

- To mój stryjeczny dziad, brat mojego dziadka ze strony ojca. Odbyłem wiele rozmów o nim z moimi ciotkami, bo ojciec młodo umarł, natomiast jego siostry dużo mi o Emilu opowiadały, a najwięcej jego córka Nela Rubinstein, którą dobrze znałem i która była żoną Artura Rubinsteina. Nieraz miałem okazję z nim pogadać.

(...)

Swojemu synowi dał pan na drugie imię Emil - Jan Emil Młynarski.

- Dla tradycji. Teraz był koncert syna "Młynarski plays Młynarski". Wiem, jaki to repertuar, ale na jego kształt aranżacyjny nie wpływałem. Słyszałem tylko na jednym z festiwali, jak Jasio grał z Gabą Kulką "Jesteśmy na wczasach", i mi się podobało. Było dowcipnie. W tej chwili to już ukształtowany zawodowy muzyk, perkusista, więc nasze rodzinne tradycje muzyczne są podtrzymywane przez Jasia.

Kiedyś mawiał pan za Dürrenmattem: natchnienie miewam w godzinach pracy, a dzisiaj?

- Tak samo jak kiedyś siadam codziennie rano do pracy, choć często się zdarza, że się nic nie napisze - ale przynajmniej ten cały materiał uczciwie myślowo się przepracuje. A jeżeli mi się zdarza - rzadko, ale się zdarza - że kompletnie mi nic nie wychodzi, to wtedy się poddaję. Jednak uważam, że przy pewnych umiejętnościach warsztatowych - zwłaszcza gdy pierwsza jest muzyka - w końcu musi się znaleźć jakiś pomysł, który uznam za mój oryginalny, własny i który jestem w stanie przeprowadzić. W sensie technicznym nic się więc u mnie nie zmienia: muszę usiąść i te parę godzin codziennie przesiedzieć.

Dawno, dawno temu mówili na pana "Pszczół", taki był pan zawsze pracowity.

- To przy pisaniu ważne. Choć przy piosence czy wierszu satyrycznym - gatunkach, które trochę poznałem - bez pomysłu pisać się nie da. Ale jak się ma pomysł - a najlepiej pomysł na puentę - to wiadomo, że utwór ma się skończyć tak i tak, i jakoś się tę myśl przeprowadzi. Ja praktycznie piszę od końca, a potem, po drodze, mogę długo kombinować, skreślać, wracać, aż będę uważał, że utwór zasługuje na to, by obejrzeć światło dzienne. I wtedy trzeba mieć go komu pokazać, kto pierwszy oceni, powie, co jest nie tak.

Przez lata pierwszym czytelnikiem pana piosenek był wybitny znawca teatru prof. Julian Lewański, a teraz?

- Najróżniej to bywa. Tacy profesorowie jak Julian Lewański, Zbigniew Raszewski, Bohdan Korzeniewski - to niewątpliwie były moje życiowe autorytety i niekiedy zwracałem się do nich w ważnych sprawach, czułem potrzebę tego rodzaju rozmowy. Teraz bym powiedział, że z autorytetami stało się coś niedobrego, mamy ich coraz mniej. Poza tym ja sam mam już trochę doświadczenia, więc jeśli chodzi o konsultowanie moich tekstów, to zwracam się np. do córki Agaty, do kolegi, kompozytora Jerzego Derfla, parę osób jest.

Ile piosenek pan już napisał?

- Zliczać to ja tego nie zliczam, około dwóch tysięcy będzie, ale to też już czterdzieści parę lat pracy.

Które są dzisiaj panu najbliższe?

- To zależy. Piosenki bym podzielił na dwie grupy - na te, które napisałem dla siebie, i te dla innych wykonawców. Z tych dla siebie to wydaje mi się, że taką piosenką dojrzałą i przedstawiającą mój stosunek do życia w sposób taki trochę liryczny, ale prawdziwy, jest piosenka "Moje ulubione drzewo".

(...)

Jest parę piosenek, które w różnych okresach życia lubiłem czy lubię. Mogę też pani powiedzieć, których nie lubiłem. Na przykład w pewnym momencie nienawidziłem piosenki "Jesteśmy na wczasach", bo gdziekolwiek się pojawiłem, to musiałem ją śpiewać, wykrzykiwano mi ten tytuł. Myślałem sobie: Boże kochany, cokolwiek bym napisał, to już nie przeskoczę tego "Jesteśmy na wczasach". A jeżeli chodzi o piosenki pisane dla innych wykonawców, to z takich satyrycznych, uważam, że sumą tego, co potrafię i co mi się udało, była piosenka "W Polskę idziemy" napisana z panem Jerzym Wasowskim dla Wiesława Gołasa do kabaretu Dudek.

Ostatnio Kazik śpiewał "W Polskę idziemy".

- Słyszałem fragment, ale przyznam, że nie bardzo mi się podobało. Muszę tu powiedzieć, jak było ze mną: ja śpiewałem kilka piosenek z repertuaru Gołasa, ale "W Polskę idziemy" nigdy - bo uważam, że on to robił w sposób jedyny i niepowtarzalny, twórczy, skrótowy, fascynujący. Niedawno słyszałem, jak to wykonywał Zbyszek Zamachowski, i też uważam, że on przegrywa w konfrontacji z Gołasem.

Z piosenek lirycznych pisanych dla innych artystów lubię "Ogrzej mnie" do muzyki Włodzimierza Korcza, napisaną trochę przypadkiem. Co ja bym mógł jeszcze wymienić?

"Lubię wrony"?

- Jest w porządku. To była ulubiona piosenka m.in. Stanisława Dygata, w 1968 kazał mi ją przepisać ręcznie i przywiesił sobie nad biurkiem.

I mówił, że jest wroną, która nie odleci. Pan swoje credo powtarzał w "Róbmy swoje".

- Konsultowałem tę piosenkę z moim przyjacielem, wybitnym twórcą kabaretu Jerzym Dobrowolskim. Już nie pamiętam, jaki to program szykowaliśmy, który nie ujrzał światła dziennego, bo nam to cenzura skreśliła

"Gołas Show" - nie zatwierdzili tego przez piosenkę "Odpocznijmy trochę od Gołasa", bo jak Gołas, to Wiesław, a jak Wiesław, to Gomułka. Tak im się kojarzyło.

- Ale to wtedy napisałem pierwszą wersję piosenki "Róbmy swoje", bo ona powstawała kilka lat. Potem się spopularyzowała - także przez ciśnienie sytuacji społecznej. Miałem taką rozmowę o tej piosence z wysoko postawionym prominentem, który mi tłumaczył, że w "Róbmy swoje" nawołuję do zmiany ustroju. Kapitalne! Mimo że nigdzie nie jest to tam napisane, on twierdził, że jeżeli Polacy mówią "róbmy swoje", to znaczy, że chcą zmienić ustrój socjalistyczny na inny.

A że na te słowa powoływali się potem i Wałęsa, i Jaruzelski, to dopisał pan po latach: "I w mądrych ludziach ginie duch, / choć ciągle im tłumaczę, / że gdy to samo śpiewa dwóch, / to nie to samo znaczy".

- Najważniejszy w tej piosence wydaje mi się postulat zdrowego rozsądku, że "niejedną jeszcze paranoję / przetrzymać przyjdzie, robiąc swoje" - żeby się nie dać zwariować, nie dać się uwieść myślom, które są urojone, nierealne.

A jeśli chodzi o plan osobisty tej piosenki, to myślę, że trzeba mieć w życiu jakiś mniej więcej nakreślony cel - ku czemu ja zmierzam, co bym chciał osiągnąć. Są pewne linie, których ja nigdy nie przekroczę. W każdej sytuacji życiowej staram się - tak jak doradzał Słonimski - zachować w sposób przyzwoity. Są alianse, układy, na które nigdy nie pójdę, co nie znaczy, że jestem taki zasadniczy, że nie znam pojęcia kompromisu. Ja tylko sam chcę decydować, na ile na ten kompromis mogę pójść, a na ile nie. Chodzi o wartości, imponderabilia, które muszą człowiekowi w życiu przyświecać, a zwłaszcza autorowi piszącemu, który ma jakieś ambicje - a ja miałem takie ambicje moralizatorskie. Żeby to wszystko sprawiło, że robię swoje i tyle.

(...)

W jednej z nowych piosenek pisze pan: "Każdą myśl, / każdy czyn / miele młyn / wielki młyn. Serca spokój tracę, / że już nic nie znaczę".

- Za osobiście to pani odczytuje. To tylko fragment piosenki "Chyba że ty mnie polubisz". To nie jest mój problem. Uważam, że coś tam jeszcze jestem w stanie zrobić, a pewne oddźwięki, które wokół siebie widzę - w postaci np. płyty grupy Raz Dwa Trzy, płyty zespołu Rampa, który nagrał moje piosenki na jazzowo, czy tego, co robi Jasio - potwierdzają mi, że na mapie kulturalnej to mam jakieś tam swoje miejsce.

Niewątpliwie, jednak słychać na tej płycie pana nostalgię za tym, co było.

- Kiedy patrzę na sumę moich błędów i jakichś osiągnięć, to mi się wydaje, że gdzieś, gdzieś ten bilans wychodzi mniej więcej pozytywnie i że nie chciałbym przeżyć innego życia niż to, które przeżyłem.

Kiedyś w piosence "44 na wcześniej" pisał pan, że chciałby wręcz zamienić swoje lata na późniejsze.

- Ta piosenka - o kolejce liniowej na Kasprowy Wierch - miała taki element, ale ten pomysł jest już nieaktualny, bo dzisiaj ta kolejka na Kasprowy inaczej wygląda i miejscówek takich już nie ma.

Całość w Gazecie Wyborczej - Dużym Formacie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji