Artykuły

A to chwila osobliwa

W potężnym finale najnowszej inscenizacji "Wesela" w Teatrze Narodowym pary taneczników nie krążą szopkowym ruchem wokół stołu, stłoczone w weselnym tańcu, oczekiwaniu na znak, którego nie posłyszą. Ich taniec, choć somnambuliczny, obojętny, symbolizujący marazm i otępienie, mimo wszystko zawierał jakiś zaród odrodzenia. Przynajmniej jeszcze jakoś istnieli.

W przedstawieniu Jerzego Grzegorzewskiego weselnicy rozpływają się w przestrzeni, zapadają pod ziemią, może odpływają łodzią Charonową - dość, że znikają. Na scenie w oddali pozostaje tylko Chochoł ze swoją niepokojącą melodyjką, zwycięski i uśmiercający. "Wesele" anno domini 2000 kończy się więc pospólną mogiłą, zapaścią (do-słowną), ostateczną klęską. Smutno.

Ale nie cały spektakl przenika ów bezbrzeżny smutek z finału. Jest w tym przedstawieniu wiele młodzieńczej energii, huków-puków przytupów, zadzierzystości, wiary w narodową krzepę, zmysłowej chęci do życia, radości. Może dlatego właśnie finał działa tak porażająco, bo to naprawdę jest "historia wesoła, a ogromnie przez to smutna".

Czym jest ten dramat dzisiaj, bez mak sto lat po prapremierze, gdy nie towarzyszy mu ówczesna atmosfera skandalu towarzyskiego ani posmak politycznych aluzji, gdy utwór Stanisława Wyspiańskiego bywał towarem zastępczym, mniej lub bardziej zawoalowaną krytyką skłamanego życia publicznego? Jak zatem tekst, uwolniony od doraźnych kontekstów i dopisywanych mu przez sytuację aluzji, działa na naszą wyobraźnię? Czy zachował energię? Czy pozostał swego rodzaju sejsmografem zbiorowych nastrojów, lęków, zwątpień, rozczarowań i marzeń? Wszystko wskazuje, że tak właśnie jest, że w tekście Wyspiańskiego szamocze się polska dusza, uwięzioną w historii, w "zaszłościach", w niemożności porozumienia, rozdarta między górnymi ideałami a całkiem przyziemnymi interesami:

Duch się w każdym poniewiera,

że czasami dech zapiera,

tak by gdzieś gnało, gnało,

tak by się nam serce śmiało

do ogromnych wielkich rzeczy,

a tu pospolitość skrzeczy,

a tu pospolitość tłoczy,

włazi w usta, uszy, oczy...

POLSKA PRZEBIERANKA

"Wesele" to polska przebieranka. Inaczej niż u Szekspira, u którego - bywa -panny udają chłopców (albo i na odwrót), w polskiej przebierance za lud przebiera się inteligencja, lud za inteligencję. Bałamucą się i jedni, i drudzy. To aż prosi się o wykorzystanie i sceniczne nadużycie - żeby zrobić dramat o utraconym etosie albo postmartyrologiczną pieśń żałobną, albo o konflikcie chłopów i inteligentów u progu przystąpienia do Unii Europejskiej. Pewnie Wyspiański by to przetrzymał. Grzegorzewski jednak nie poszedł po najprostszej linii aluzyjnych uskrzydleń, nie przerobił "Wesela'' na przypisek do dziejów postkomuny, Solidarności i Samoobrony. Chociaż...

Co się komu w duszy gra... Siłą rzeczy rozmaite kwestie niespodziewanie aktualizują się, nawet bez intencji inscenizatora. Ale najmocniej bodaj wybrzmiało na scenie zobojętnienie na niegdyś elektryzujące ideowe hasła. Te momenty, gdy Gospodarz z niejaką nostalgią snuje rozważania o odradzaniu się i obumieraniu ideałów, przywódców i ruchów: u nas wszystko dramatyczne. Te chwile, gdy Poeta powątpiewa w siły witalne chłopstwa. Te fragmenty, gdy Czepiec pokpiwa z bezruchu inteligencji. Grzegorzewski pozwala tym kwestiom silnie wybrzmieć. Tym razem reżyser idzie za duchem ł literą tekstu bez "szaleństw", odrzuca tak bliską mu de-konstrukcję, ufając spoistości i integralności tekstu Wyspiańskiego.

To się opłaci. Dzięki temu na scenie dokonuje się niemal od niechcenia, paur passe le temps, jak powiada Rachel, zbiorowy rachunek sumienia, psychodrama i na koniec tragedia niemożności. Już od pierwszych scen inscenizator akcentuje "pomieszanie języków", dramat oddalenia grup społecznych, które z pomocą sztucznej przebieranki próbują się zbliżyć. Mocno wydobyte w rolach Radczyni (znakomita Anna Chodakowska) i Kliminy (Ewa Ziętek) odrębności, niedostosowanie wzajemne zapowiada nieprzezwyciężalny konflikt lub co najwyżej pozór porozumienia. Jedność dokonuje się jedynie w tańcu - symbolizuje to zbita ciżba, porusza-jąca się rytmicznymi podskokami, rączym wielogłowy potwór, masa bezkształtna i niebezpieczna. Może więc tej niwelującej różnice jedności i ścigać nie warto?

Sugestywnym obrazem scenicznym Grzegorzewski nie nawołuje do sztucznej jedności, broni raczej prawa do odrębności poszczególnych bohaterów - odnosi się wrażenie, że bohaterowie "Wesela" czytali "Ślub" Gombrowicza, a może nawet oglądali przedstawienie Grzegorzewskiego na małej Scenie przy Wierzbowej. W tamtym przedstawieniu także pojawiała się zbita, wielogłowa masa i do niczego dobrego to nie doprowadziło.

Spektakl Grzegorzewskiego wydaje się ostrzejszy w swej diagnozie społecznej i wymowie od wystawień "Wesela" w ostatnich latach, może nawet dziesięcioleciach. Nie wabi szopkowym wystrojem, kolorytem chłopskiej chaty. Ale przede wszystkim nie ukrywa wewnętrznych sprzeczności. Rzecz charakterystyczna, ale w ostatnio widywanych inscenizacjach "Wesela" skreślano w całości (albo w lwiej części) role Księdza i Żyda, unieważniając w ten sposób zarówno historyczne uzależnienia wsi od plebanii i karczmy, zamazując ówczesny wyzysk, a do tego uciekając od niechcianych problemów klerykalizmu i antysemityzmu. Zostawiano jedynie Szelę i wspomnienie rewolty 1846, niwelując inne konflikty do zabawnych odzywek. Grzegorzewski, wierny Wyspiańskiemu, nie zamazuje dzielących bohaterów różnic, przeciwnie, podkreśla je, stawiając pytanie o możliwość wspólnego działania ponad różnicami. Wyspiański pokpiwa z porozumienia ufundowanego na mrzonkach i rozpoetyzowanych proroctwach, szydzi ze zbiorowości, która chce się karmić mirażami. Grzegorzewski to szyderstwo odsłania bezlitośnie.

LALKA, SZOPKA, PODŁE MASKI

"Farbowany fałsz, obrazki"- tak woła w wielkim wzburzeniu Gospodarz, nim sam nie zaśnie w swoim fotelu. Ciekawa rzecz, jak Wyspiański wpisał w swój dramat krytykę i samokrytykę przeprowadzaną przez poszczególne postacie, świadome swego niedokształcenia, jakiejś genetycznej skazy, trudnego do nadrobienia braku. Wiedzą, że coś jest nie tak, zagłuszają to wódką, tańcem, flirtem, pokrzykiwaniem w oczekiwaniu cudu. Ale nie są to - przynajmniej u Grzegorzewskiego - "lalki". Przeciwnie, ludzie żywi, z krwi i kości, pełni własnej, indywidualnej prawdy. Żadnego "podgrywania" idejek, udawania kogoś - wszyscy grają wyraziście, z tym charakterystycznym dla Wyspiańskiego przemieszaniem naturalizmu i symboliki, ponadprzeciętnym naddatkiem czy nadmiarem (albo niedoborem). Daje to w wielu przypadkach wyniki znakomite. Dorota Segda w roli Rachel tworzy postać, która sama się kreuje i to z widocznym trudem, nie zapominając, że ma nieustannie podkreślać swoją oryginalność i rozpoetyzowanie. Przesuwa się po scenie krokiem z lekka okulałym, wodzi oczyma zamglonymi, ukazuje ponętnie nogi, nadaje barwie głosu matowy przydźwięk. Wierzy się, że to ona sprowadza na bronowicką chatę zjawy i koszmary, ożywia siłą swej rozdygotanej wyobraźni symbole i naturę. Prawdziwy w swym zakotwiczeniu w poezji jest Poeta Zbigniewa Zamachowskiego. Niby uwolniony od natręctwa Muz, ścigający raczej uciechy doczesne, szukający partnerki na jedną czy dwie noce, pozostaje więźniem swej poetycznej duszy. Taki mu się snuje dramat naprawdę, widzi więcej niż jest. Ulega pozom, łatwo wspina się na górne tony, zawieszony między jakąś głęboką prawdą a błazenadą, gdy na przykład udaje jaskółkę na jednej nodze, uwodząc swą partnerkę.

Ról wyśmienitych jest w tym spektaklu znacznie więcej, by wymienić tylko czupurnego, groźnego Czepca Jerzego Treli, słodko naiwną Pannę Młodą Ewy Konstancji Bułhak, rozanielonego, rozmarzonego Pana Młodego Wojciecha Malajkata, sceptycznego, ale tylko do momentu spotkania z widziadłem Gospodarza Mariusza Benoit, czy wreszcie bardzo zmysłowego, plebejskiego Księdza Emiliana Kamińskiego i mrocznego Żyda Olgierda Łukaszewicza. W tym koncercie gry nie zabrakło nikogo z wykonawców, a wymienić koniecznie trzeba buchających młodzieńczą energią drużbów, Arkadiusza Janiczka (Jasiek) i Łukasza Lewandowskiego (Kasper). Niezwykłą rolę Chochoła, wirtuoza skrzypiec stworzyła Maria Wieczorek, rzucająca niekłamany urok na wszystkich weselników i publiczność. W pamięci pozostanie też sugestywny Stańczyk Krzysztofa Kolbergera, wspomniana Radczyni Anny Chodakowskiej, Widmo Artura Żmijewskiego, Hetman Jacka Różańskiego, Wernyhora Józefa Duriaszaczy też pełen goryczy Nos Mariusza Bonaszewskiego i inteligenty, zimny i gorący naraz Dziennikarz Adama Ferency. Jeżeli więc prawdę mówi stare teatralne powiedzenie, iż dopiero wystawienie "Wesela" może dać obraz potencji artystycznych zespołu, to z tego punktu widzenia egzamin aktorzy Teatru Narodowego zdali znakomicie. Doskonale zharmonizowana zespołowość wykonania (tylko w chórze towarzyszącym Hetmanowi zawiodła), podporządkowanie wszystkich nadrzędnej całości, rytmom spektaklu dało w rezultacie przedstawienie, które nie tylko porusza wyobraźnię, działa na intelekt, ale także przynosi satysfakcje zmysłowe: znakomite kostiumy Barbary Hanickiej i muzyka Stanisława Radwana.

Ważną rolę w spektaklu gra przestrzeń. Wspomniałem na początku o efektownym finale, rozgrywanym niemal na horyzoncie, w maksymalnym oddaleniu od pierwszych rzędów. Inscenizator pozostaje wierny sobie, swoim upodobaniem do pudeł rezonansowych, stelaży, szyn. Ale zawiera tym razem Grzegorzewski kompromis z wyobraźnią Wyspiańskiego: złoty róg to złoty róg, podkowa to podkowa, a skrzynia to skrzynia. Jest ich wprawdzie całe mrowie, nie jedna, ale to już typowa dla Grzegorzewskiego skłonność do nadmiaru, niemal lustrzanego mnożenia przedmiotów. Są też elementy znane z innych przedstawień reżysera: przybrudzone okienko, nad którym Państwo Młodzi i poeta odprawiają czary, przyzywając Chochoła i duchy; uprząż, którą tarmosi Stańczyk... Ale jest i rząd chochołów, jakby wyjęty z pastelu Wyspiańskiego "Chochoły".

Zabudowa przedniej części sceny ograniczonej stelażami z surowego drewna przypomina wiązania drewnianych rusztowań. Zmienia się z aktu na akt. Symbolizuje architekturę wnętrza, jej obnażony kościec, zwykle skrywany przed okiem gościa. W tym surowym otoczeniu, prześwietlonym przestrzenią, bezkresną dalą, toczy się dramat aż do ostatniego pociągnięcia smyczkiem Chochoła: "Miałeś, chamie, złoty róg..." Tak do nas śpiewa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji