Artykuły

Następny do Leara

Tragedia Szekspira, przerobiona na rodzinny melodramat, z Learem katatonikiem i romansem w tle, kończy pierwszy, nie najlepszy sezon nowego Teatru Narodowego

Na "Królu Learze" w polskim teatrze kładzie się cień roli Tadeusza Łomnickiego. Roli-fantomu, roli-legendy, której nikt tak naprawdę nie widział, ponieważ aktor zmarł na scenie Teatru Nowego w Poznaniu podczas prób.

W przypadku Jana Englerta mamy jednak do czynienia nie z legendą, ale z rzeczywistością polskiej sceny lat 90. Jaka jest ta rzeczywistość? Czy Lear Jana Englerta jest starcem, który pochyla się nad ruinami życia? Oszalałym z bólu ojcem, który doprowadził rodzinę do zagłady? A może umierającym władcą, który patrzy na agonię swego państwa? Nie. W ujęciu Jana Englerta Król Lear to energiczny 50-latek, który w finale trzygodzinnego spektalu ma wystarczająco dużo krzepy, by bez wysiłku nosić na rękach martwą Kordelię. Wygląda na to, że władzę przekazał córkom w tym celu, aby się na starość nieco rozerwać. W domu swojej najstarszej córki Goneryli wyprawia brewerie ze swoją świtą, szaleje na wielkim drewnianym wozie i głośno domaga się obiadu. Rozumiemy, że dalsza akcja tragedii: obłęd króla, oślepienie Gloucestera, śmierć Kordelii i Leara jest konsekwencją złego zachowania przy stole.

Szaleństwo odgrywa kluczową rolę u Szekspira. Jest to metafora świata, w którym naruszono moralne fundamenty, a zarazem zasłona, za którą chronią się osaczeni bohaterowie. Szaleństwo Leara spośród wszystkich innych szaleństw szekspirowskich jest najmocniejszym, najbardziej wymownym symbolem świata, który wyszedł z ram. A jak szaleństwo to wygląda na scenie Teatru Narodowego? W wykonaniu Jana Englerta szaleństwo Leara polega na tym, że król uspokaja się, przestaje krzyczeć oraz kopać służących i pogrąża się w refleksjach, co znamionuje zwieszona głowa oraz długie pauzy milczenia. Podnosi głos jeszcze na chwilę w III akcie, aby przekrzyczeć gromy, które bardzo realistycznie wytwarza aparatura Teatru Narodowego, a następnie cichnie i już do końca demonstruje niegroźną, spokojną odmianę katatonii. Właściwie w końcowej scenie śmierć Leara mija w sposób niezauważalny, gdyż nie jesteśmy pewni, czy król przypadkiem nie zapada w letarg.

To tyle, jeśli chodzi o koncepcję roli tytułowej. Jeśli chodzi o koncepcję całości, to jest ona prostą konsekwencją roli Jana Englerta. Mianowicie w przedstawieniu Macieja Prusa wątek kryzysu państwa, walki o władzę i wojny z Francją w ogóle nie istnieje. W związku z tym na pierwszy plan wychodzą niesnaski rodzinne, a głównym problemem sztuki stają się błędy wychowawcze, popełnione przez króla podczas wychowania córek. Ponieważ o Francuzach nie ma ani słowa, podejrzewamy, że stawką w finałowej bitwie nie jest wcale tron, ale przystojny Bartosz Opania (Edmund), w którym kochają się dziewczyny.

Na oddzielną uwagę zasługuje liczący 60 lat przekład Zofii Siwickiej o spolszczonym tytule "Król Lir". Egzaltowany ton i archaizmy sprawiają, że zaledwie co drugie zdanie padające ze sceny jest w pełni zrozumiałe.

Aktorstwo w tym przedstawieniu wynika wprost z koncepcji przedstawienia, a raczej jej braku. Koledzy i koleżanki Jana Englerta graj ą tak, aby blask jego roli nie został przyćmiony. Olgierd Łukaszewicz rolę Kenta oparł na swojskim akcencie i seplenieniu, co przywodziło na myśl niektóre monologi Marcina Dańca. Jak doniosły gazety, było to pierwsze spotkanie aktora z Szekspirem. Mariusz Bonaszewski jako Edgar przekonująco udawał wariata, aż do sceny z oślepionym Gloucesterem. Z taką przesadą opowiadał o rzekomej przepaści, otwierającej się pod stopami, tak pokrzykiwał i tupał, aż dziwne, że starzec nie przejrzał gry. Łukaszowi Lewandowskiemu zrobiono krzywdę, obsadzając go w roli Błazna. Ten utalentowany aktor mógłby być synem Leara, ale na pewno nie jego partnerem. Bartosz Opania (Edmund) i Artur Żmijewski (Książę Kornwalii) byli na scenie nieco bezradni bez kamery, która towarzyszy im w pracy na co dzień. W pamięć wbiła się także Beata Ścibakówna, która po falowaniu piersią w roli Nike spod Termopil w "Nocy listopadowej" w "Królu Learze" falowała piersią jako Goneryla.

Tylko dwie role są warte prawdziwego podziwu. Pierwsza to Gloucester Michała Pawlickiego, który nie musi się sztucznie postarzać ani udawać bólu - jego szept wystarczy za krzyki innych. Druga to Regana w wykonaniu Doroty Segdy. Najbardziej okrutną z córek Leara Segda zagrała niejednoznacznie. Widać, jak miłość do ojca walczy w niej z miłością do zła. Przed oślepieniem Gloucestera zatacza się, jakby była odurzona zapachem krwi. Jej dyszący, ciężki oddech nakłada się na odgłosy zbliżającej się burzy i jest to jedyny moment w całym spektaklu, gdy czujemy, że w tej duchocie przed burzą świat szaleje.

Ten "Król Lear" przerobiony na rodzinny dramat, pozbawiony walki o władzę, z Learem katatonikiem i romansem w tle kończy pierwszy, nie najlepszy sezon nowego Teatru Narodowego. Ja bym się jednak porażką Jana Englerta tak bardzo nie przejmował. W końcu nie jest to ostatni "Król Lear" na świecie. Janusz Gajos, którego widziałem na premierze, wychodził z teatru rozluźniony i uśmiechnięty.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji