Artykuły

Czerwcowe pożegnania teatrów

Czerwiec w Warszawie bywa na ogół smutny. Kończy się sezon w teatrach i salach koncertowych, wieczory robią się puste, bo nie każdemu przecież może wypełnić je bez reszty kopanie piłki, choćby nawet mistrzowskie. W tym roku jednak czerwiec był bodaj smutniejszy niż zwykle, jako że ostatnie premiery na warszawskich scenach nie nastrajały nas różowo; nawet te, z którymi wiązaliśmy wielkie nadzieje, wypadły słabo albo i jeszcze gorzej.

Rozczarowanie przyniosła ostatnia premiera sezonu w Teatrze Narodowym, a przecież liczyłem - nie ja jeden - że będzie wielkim wydarzeniem. Bo to i "Król Lear" nie grany w Warszawie od dwudziestu lat, i Maciej Prus, którego parę wcześniejszych inscenizacji szekspirowskich można było uznać za bardzo udane, wreszcie Jan Englert - aktor znakomity, jeden z bardzo niewielu u nas predestynowanych do zmierzenia się z rolą Leara... Tymczasem długi, jak nie u Prusa, trzyipóigodzinjny spektakl nie wzbudził większych emocji, a widzowie opuszczali teatr co najmniej tak znużeni jak aktorzy, którym reżyser kazał - zgodnie z wymogami obecnej mody - tarzać się, biegać i wrzeszczeć, zatem ich zmęczenie było zrozumiałe.

Peter Brock napisał kiedyś, że ""Król Lear" to góra, do której szczytu nikt jeszcze nie doszedł"; może to istotnie prawda, wiadomo jednak, że czasem sama wspinaczka może być interesująca - tutaj, niestety, nie była. Trudno się połapać, o co właściwie w spektaklu Prusa chodzi, chwilami odnosiłem nawet wrażenie, że to nie Lear, ale złe córki mają rację, nie chcąc tolerować hultajskich zachcianek bezmyślnego starca i jego stu rozzuchwalonych nierobów.

Prusa interesują bowiem, jak się zdaje, tylko gesty czysto zewnętrzne, a słowo nie ma dla niego większego znaczenia; sporo tekstu w ogóle nie dociera do uszu publiczności, aktorzy mówią bowiem odwróceni tyłem lub bokiem do widowni albo też wrzeszczą zacierając słowa albop zagłuyszani są przez grzmoty, wichry i deszcze, albo po prostru seplenią tak strasznie, że ich zrozumieć trudno. Nie pierwsza to zresztą premiera w Narodowym, w której ważnym okazuje się tekst - warto by się więc zastanowić, jaki jest właściwie sens narodowej sceny, jeśli nie przede wszystkim troska o piękno, o szlachetność mowy...

Jan Englert, po nie tak dawnych kreacjach Ryszarda III i Marka Antoniusza, zagrał kolejną wielką rolę szekspirowską - może największą i chyba najtrudniejszą. Myślę, że w pełnym sukcesie tym razem przeszkodziły mu reżyserskie wymagania, ale na pewno powinien jeszcze kiedyś być Learem w inscenizacji bardziej życzliwej aktorom. Obronił zresztą w miarę możności Leara, podobnie jak Michał Pawlicki obronił Glostera, a Bartosz Opania Edmunda. Natomiast nie zaistniała w ogóle tak ważna postać jak Błazen, którego usiłował zagrać Łukasz Lewandowski; Mariusz Bonaszewski bezsensownie skakał goły (no, prawie goły) po scenie jako Edgar; sepleniący Kent Olgierda Łukaszewicza stanowił wręcz obrazę narodowej sceny, a z córek jedynie Beata Ścibakówna wyróżniła się dobrą, docierającą do słuchaczy dykcją i zdecydowaniem, z jakim zagrała Goneril. No cóż, wychodząc wspomniałem z rozrzewnieniem spektakl Jerzego Jarockiego w Dramatycznym , sprzed dwudziestu lat, z Holoubkiem (Lear), Zapasiewiczem (Kent) i Fronczewskim (Błazen) - wlaściwie można by go grać do dzisiaj i wygrałby bez trudu każdą konkurencję. Może tylko Marek Kondrat nie zgodziłby się nadal grać Drugiego Sługi i przy obecnych sukcesach chciałby otrzymać przynajmniej rolę Sługi Pierwszego.

Zatem wielkie oczekiwanie i - rozczarowanie. Lepiej chyba nigdy nie oczekiwać zbyt wiele. Na przykład na "Sen nocy letniej" - kolejną inscenizację szekspirowską, przygotowaną w Teatrze Polskim przez Jarosława Kiliana, szedłem wręcz pełen obaw, wiedząc, iż nie ma tam gwiazd, które mogłyby nadać wysoką rangę przedstawieniu. Istotnie - gwiazd nie było, niemniej poziom gry okazał się całkiem przyzwoity, natomiast tym, co zapewniło przedstawieniu klasę, była scenografia zaprojektowana przez ojca reżysera, Adam Kiliana. Dopiero gdy on wyszedł do ukłonów, widownia powstała, aby zgotować mu gorącą, zasłużoną owację. Ten "Sen nocy letniej" ma konwencję bajki - rozgrywa się w scenerii, w której zdarzyć się może wszystko, w której cudowne ziele może istotnie przemieniać uczucia, a piękna kobieta może pokochać osła i wcale nas to nie dziwi. Jak to w bajce. Albo jak we śnie właśnie. Oczywiście, można "Sen nocy letniej" inscenizować bardziej ostro, bardziej drapieżnie, można też bardziej frywolnie, ale przecież i ta bajkowa konwencja świetnie się broni, przekład Gałczyńskiego dobrze się w niej sprawdza, a choć nie ma tu wielkich kreacji, to z przyjemnością patrzyłem na Ewę Konstancję Bułhak (Helena), Ewę Domańską (Hermia) i Zuzannę Lipiec (Tytania), na Tomasza Budytę (Tezeusz) czy Damiana Damięckiego (Spodek) i Wiesława Golasa (Spój), a także zadziwiała mnie sprawność Dariusza Kwaśnika (Puk).

Słabiej klaskałem natomiast na "Sędziach", których Paweł Łysak wystawił na kameralnej scenie Teatru Polskiego. Ta "galicyjska" tragedia Wyspiańskiego ma szalenie precyzyjną konstrukcję, jest zwarta, pełna napięcia, no i osadzona w bardzo konkretnych realiach. Łysak nieco ją uwspółcześnił, co jeszcze nie byłoby zle, wyprowadził ze środowiska żydowskiego - to już gorzej, bo wiele odniesień w tekście zupełnie pozbawił przez to sensu, a co najgorsze - niepotrzebnie jednoaktówkę rozciągnął, rozbudował o beztekstowe sceny, przez co cały dramatyzm, całe napięcie diabli wzięli. Jeśli dodać do tego jeszcze ostentacyjnie obnoszony, prowokujący odruchy wymiotne goły brzuch Dziada, suma wrażeń nie sytuuje się po dodatniej stronie.

Nie wzbudziła wielkiego entuzjazmu także premiera irlandzkiej sztuki Briana Friela "Molly Sweeney" na małej scenie Teatru Powszechnego. Porusza wprawdzie problem interesujący, ale sama konstrukcja sztuki jest niepotrzebnie udziwniona (a może raczej dziwnie uproszczona?). Problem sprowadza się do pytania: czy należy uszczęśliwiać ludzi na silę? My, którzy byliśmy "uszczęśliwiani na siłę" przez czterdzieści lat PRL-u, wiemy, że nie należy, ale bohaterowie Friela wcale nie są tego tak pewni, choć i oni, przyznaję, mają pewne obawy. Molly jest ładną, niewidomą dziewczyną; utraciła wzrok w dzieciństwie, no i nauczyła się z tym żyć. Jest bardzo samodzielna, ma pracę, która zapewnia jej pieniądze i daje zadowolenie, ma życzliwych przyjaciół, na swój sposób potrafi cieszyć się życiem.

I oto dobry los daje jej nawet męża. Jest on człowiekiem szalenie energicznym, pełnym ambicji i zaskakujących, szokujących pomysłów, które na ogół nie okazują się najszczęśliwsze. Jego najnowszym pomysłem i jego ambicją stało się przywrócenie wzroku żonie. Kontaktuje się z miejscowym lekarzem, ten wprawdzie opiera się, uprzedza o ryzyku, o wątłych szansach itd., itd., ale w końcu daje się namówić i przeprowadza operację. Udaną. Molly odzyskuje wzrok - może nie tak dobry, aby liczyć gwiazdy, ale w każdym razie widzi.

Czy jest szczęśliwa? Zamknął się jej dawny świat, musi teraz uczyć się nowego, poznawać wzrokiem to, ccodotychczas znała z dotyku, a to nie zawsze przychodzi łatwo, to może okazać się trudne, dla Molly jest nawet bardzo, dramatycznie trudne wręcz za trudne...

Temat interesujący, rozpisany na trzy osoby: Molly, jej męża i lekarza. Trzy osoby, które w ogóle się nie kontaktują. Ta sztuka to trzy przenikające się długie monologi, trzy monodramy, odgrywane przez trzy postacie znajdujące się cały czas na scenie lecz istniejące obok siebie, bez cienia dialogu, bez cienia kontaktu. Każda opowiada o sprawie ze swego punktu widzenia, mówi nam o sobie, opowiada o pozostałych... Chwyt nawet ciekawy, lecz na dłuższą metę nużący, przy czym - jak sądzę - dość kłopotliwy dla aktorów grających niby razem, a przecież osobno. Na szczęście aktorzy byli bardzo w porządku: Dorota Lewandowska, tomasz Sapryk, Krzysztof Stroiński.

A jeśli już mowa o dobrym aktorstwie, to przypomnę, że jednym z najlepiej granych przedstawień schyłku sezonu jest "Ślub" Gombrowicza bardzo interesująco wyreżyserowany przez Jerzego Grzegorzewskiego na malej scenie Teatru Narodowego. Premierę miał bodaj jeszcze w marcu, niestety nie mogłem być na nim wcześniej, obejrzałem go dopiero teraz i zachwyciłem się właśnie aktorstwem przede wszystkim: Jan Peszek (Henryk), Zbigniew Zamachowski (Ojciec), Mariusz Benoit (Władzio), Wojciech Malajkat (Pijak), nawet znakomity choreograf Emil Wesołowski obsadzony przez Grzegorzewskiego w dodanej, niemej roli Sobowtóra Henryka - wszyscy zasługują na wielkie brawa! To przedstawienie, które można śmiało polecać, tyle tylko, że grywane bywa rzadko, bo aktorzy rozrywani są do innych zajęć, innych ról. A szkoda - zwłaszcza że dostać się na ten "Ślub" niełatwo, bo salka maleńka...

Na koniec - koniec sezonu w Filharmonii Narodowej. Najwcześniej zakończyła Filharmonia swą oficjalną działalność, lecz za to zakończenie nastąpiło w wielkim stylu: Kazimierz Kord poprowadził gigantyczną legendę dramatyczną Berlioza "Potępienie Fausta", a orkiestra i chór FN towarzyszyły świetnym francuskim solistom. Małgorzatę śpiewała znana sopranistka Francoise Pollet, Fausta - tenor Daniel Galvez-Vallejo (zachrypł biedaczysko, przepraszał za niedyspozycję, ale wyrzęzil jakoś swoją partię, żeby uratować koncert), Brandera śpiewał 0livier Heyte, a wspaniałym Mefistofelesem, najdoskonalszym w kwartecie był bas Alain Vernhes - choćby tylko dla niego warto było wysłuchać tego koncertu!

Publiczność zgotowała Kordowi, orkiestrze, chórowi i solistom ogromną owację, dziękując nie tylko za ten jeden piękny wieczór, ale za cały, bardzo przecież udany sezon w Filharmonii. Do tych podziękowań za stary sezon i ja się dołączam, i już teraz z niecierpliwością oczekuję na nowy, bo wiem, że będą się w nim działy rzeczy równie, a może nawet jeszcze bardziej interesujące!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji