Artykuły

Anioły żyją obok nas

- Jestem aktorem od trzydziestu lat i nie zdarzyła mi się rola, z którą bym się utożsamiał. Natomiast są takie, które nie przychodzą łatwo - mówi KRZYSZTOF GLOBISZ, aktor i pedagog.

Krzysztof Globisz, popularny aktor z Krakowa, zagrał wiele ról aniołów i diabłów. Jak kreuje się takie postacie? Podzielił się z nami swoimi spostrzeżeniami. Ostatnio coraz więcej pracuje jako pedagog i świetnie się w tej roli sprawdza.

Wierzy pan w anioły?

- Wiem, że istnieją, ponieważ w nie wierzę.

Podobno są czystą energią, ale na użytek naszej wyobraźni przedstawia się je jako postaci cielesne - smukłe, eteryczne, ze skrzydłami.

- Chce pani przez to powiedzieć, że jestem za gruby na anioła? Istnieje przecież cała kategoria aniołów pucołowatych, aniołków-putt, popularnych w baroku. A poza tym eteryczność nie polega na liczbie kilogramów, tylko na potencjale wolnomyślicielstwa, a to jeszcze nie zostało we mnie unicestwione. Wierzę w swoją eteryczność.

Kiedyś pan powiedział, że postaci, i sceniczne, i filmowe, biorą się z wyobraźni. W tym przypadku wyobraźnia nie za wiele może podpowiedzieć. Nikt z nas przecież nie widział anioła.

- Tym, co zasila wyobraźnię, jest wspomnienie, i to ono wywołuje we mnie rozmaite stwory, które pozwalają grać.

Czyli czerpie pan z zapasów pamięci?

- Właśnie, z tym że nie wprost. Zwidy z przeszłości układają się w rozmaite konfiguracje, pojawiają dawne fantasmagorie. Wspomnienie nie zawsze jest świadome, często tkwi głęboko w podświadomości. Próbuję się do tego dobrać, do zapomnianych złogów, do tego, co już zostało wyparte, i na tej bazie tworzyć. A wracając do pytania, jak to jest z aniołami...

Jak było z tym najbardziej sławnym, Giordanem z filmów Artura Więcka "Anioł w Krakowie" i "Zakochany anioł"? To za niego, anioła, który za fascynacje rockiem i zbyt częste wizyty w czyśćcu został zesłany na ziemię, otrzymał pan Złotą Maskę, nagrodę dla najbardziej lubianego aktora Krakowa, i statuetkę Jańcia Wodnika na Ogólnopolskim Festiwalu Sztuki Filmowej "Prowincjonalia".

- Giordano jest postacią bardzo bliską człowiekowi, zbliżoną właśnie do amorka. Jest pomieszaniem chłopskiej prostoty i dobroci ze zdrowym rozsądkiem, rodem z dziecięcej naiwności. Ludzi o takiej konstrukcji psychicznej pamiętam ze wsi, na którą często jeździłem z rodzicami podczas wakacji. Nie mam na myśli pojedynczego człowieka, w pracy aktorskiej unikam wzorowania się na jednej osobie. Jeśli gram dyktatora, nie naśladuję Fidela Castro, Stalina czy Hitlera. Dyktator jest dla mnie syntezą zachowań, wielu postaw, wielu osób. Kompiluję postać, która nie znajduje odbicia w rzeczywistości. Zdarza się, że łączę niepasujące do siebie cechy.

- I o tę złożoność w aktorstwie chodzi, ta cecha, jak myślę, przesądza o sile kreacji...

- Niezwykłość, głębia ról polega na tym, że nie są jednoznaczne. Chciałoby się o kimś powiedzieć, że jest dobry, człowiek z czasem umacnia się w tym przekonaniu, a tu nagle zwrot - postać postępuje niezgodnie z oczekiwaniem, nagannie, wbrew sobie.

Wracając do wątku aniołów...

- Mój z "Anioła w Krakowie" to postać bardzo ludzka; nie umie sobie poradzić z wieloma kłopotami. Jego niezaradność nie znaczy jednak, że jest fajtłapą. Przerasta go ilość bólu, ilość utrapień w najbliższym otoczeniu. Pozostawiony sam sobie na ziemi uczłowiecza się i staje się coraz bardziej hardy. - Ale zachowuje pewną odrębność. Skąd wziął się ów element duchowości, którego Giordano mimo wszystko nie utraci?

- Zostałem wychowany w tradycji katolickiej, a potem różne okoliczności sprawiły, że utwierdziłem się w przekonaniu, iż wiara, którą wyznaję, jest niewyobrażalną wartością. Równocześnie zachowuję duże, pole tolerancji, nigdy nie pałałem nienawiścią do kogoś, kto jest buddystą, hinduistą czy wyznawcą islamu, ponieważ uważam, że wszystkie religie mają wspólne korzenie i zostały rozdzielone tylko po to, żeby ludzi skłócić. Centrum jest jedno - nazywamy je Bogiem. Z tego właśnie, z poczucia wiary, wynika moja duchowość. Smutkiem napawają mnie ateiści, ponieważ myślę, że nie wierząc w nic, zatrzymują się na poziomie biologii. Bo co z tego krótkiego życia pozostaje? Namalowany obraz, który w każdej chwili może spłonąć, zapis symfonii, który ktoś może podrzeć albo z którego nikt nie skorzysta, nie zagra. Albo nic, zupełnie nic.

Nie raz i nie dwa przekonywająco grał pan nie tylko anioła, ale i zbira, i samego diabła. Choćby Mefistofelesa w przedstawieniu Tadeusza Bradeckiego "Wzorzec dowodów metafizycznych" czy Belzebuba w "Dziadach" Konrada Swinarskiego.

- Przy innych okazjach już o tym mówiłem: zagrałem tyle samo aniołów, co diabłów; nie, tych drugich nawet więcej. Poza tym w wielu sztukach kreowałem typy skrajnie negatywne. Bo kim byli Hitler czy Stalin, jeśli nie wcielonymi diabłami?

Łatwiej się otrząsnąć z roli anielskiej czy piekielnej? A może nie do pana to pytanie?

- Jestem aktorem od trzydziestu lat i nie zdarzyła mi się rola, z którą bym się utożsamiał. Natomiast są takie, które nie przychodzą łatwo. Zawsze odchorowuję Nietzschego w "Zaratustrze" Krystiana Lupy. Ta rola to prawdziwa męka, bo dotyczy człowieka, który pod koniec życia postradał zmysły. Jednego z największych filozofów XX wieku, znanego z tego, że odkłamał rzeczywistość i wszystko przewartościował.

Ocenia pan poziom trudności roli, tymczasem chodziło mi o kwestie moralne.

- Ależ Nietzsche kosztuje mnie właśnie ze względu na obciążenia natury etycznej, na konieczność uzasadnienia pewnych zachowań i podejmowanych decyzji, w przeciwieństwie do ról, które mnie męczą fizycznie. Teraz gram Kmicica w "Trylogii" według Janka Klaty. Mam 53 lata i kudy mnie do Kmicica! Chociaż próbuję bardziej szaleć głową niż ciałem, fizycznie czuję się ogromnie obciążony.

Ostatnio trochę ciszej o Globiszu aktorze, natomiast wynosi się pana przymioty jako pedagoga, wspaniałe relacje ze studentami, którzy nawiasem mówiąc, przepadają za swoim profesorem.

- Od dziesięciu lat pełnię na krakowskiej uczelni aktorskiej różne funkcje. Do niedawna byłem dziekanem do spraw aktorskich, teraz awansowałem na prorektora. Bardzo lubię kontakt z młodzieżą, choćby z tego powodu, że mam wampiryczne usposobienie, i jak na nią patrzę, sam się nasycam. Daję swoje doświadczenie, przekazuję różne umiejętności, a młodzi - trochę energii i siły. Czas tak szybko się zmienia - to, co było nowoczesne, kiedy stawiałem pierwsze kroki na scenie, dziś uchodzi za przestarzałe. Dobrze jest patrzeć, jak młodzi reagują na rzeczywistość.

Edukuje pan najrzetelniej, jak potrafi, a młodzi, być może, i tak pójdą w seriale...

- Wybory należą do nich. My mamy obowiązek ich dobrze nauczyć, a to, czy będą kapłanami sztuki teatralnej, czy pójdą w seriale, od nas już nie zależy.

Ale pana też można oglądać w serialach.

- Występowałem tylko w jednym odcinku "Londyńczyków" w zastępstwie nieobecnego aktora. Natomiast, przyznaję, występuję w "Czasie honoru". W końcu trzeba z czegoś żyć.

Zapamiętał pan anioły swojego dzieciństwa? Jeśli takie były...

- Oczywiście. Przede wszystkim mama, bo przecież wszystko dzięki niej się stało. I dzięki tacie, ale jakby inaczej, mama zawsze jest ważniejsza. Teraz poza żoną nie widzę wokół siebie innych aniołów.

Jak to? A synowie?

- To raczej małe diabły.

***

Krzysztof Globisz

Ma 53 lata. Polski aktor teatralny, filmowy i telewizyjny, wykładowca krakowskiej Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej i jej prorektor, członek Rady Programowej Fundacji Centrum Twórczości Narodowej, profesor sztuk teatralnych. Na scenie zadebiutował jako Karl Rossman w "Ameryce" Kafki w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Od 1981 roku jest związany ze Starym Teatrem w Krakowie, w którym zagrał wiele wspaniałych ról. Znany też z wielu ciekawych ról w filmach i serialach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji